Tato, a Charlie powiedział…

You are currently viewing Tato, a Charlie powiedział…

Taki tytuł nosiły książeczek, które kiedyś (1993) przyniósł mi do przeczytania Michał Kwieciński właściciel firmy Akson. Zastanawiał się, czy takie historie mogą kogoś zainteresować, a poza tym miał wątpliwości, czy proponowany do tej roli chłopiec (Mikołaj Radwan) jest przekonywujący, bo mówi wolno i trochę jak automat. Natomiast rozpoczęte zdanie ciągnie, aż skończy i trudno mu przerwać. Znałam Mikołaja z filmu Pawła Trzaski Smacznego telewizorku i wiedziałam jak bardzo denerwuje aktorów, ten jego sposób mówienia, ale z drugiej strony jest specyficzny i intrygujący. Rzeczywiście o wielkich dyskusjach Mikołaj wcielił się w rolę syna postaci Piotra Fronczewskiego i stanowili znakomitą parę aktorską, przez kilka lat. Aż chłopiec urósł i zaczął mówić basem.


Nie byłam jedynym czytelnikiem tej lektury. Wszyscy, którym to umożliwiono byli zachwyceni i tak powstały pierwsze odcinki filmu Tato, a Marcin powiedział w reżyserii Wojtka Adamczyka. Filmy robiliśmy do 1999 r. i podobno było ich 287, o długości ok. 8 minut. Na pewno z okazji 200 odcinka, a wtedy nikt nie słyszał jeszcze o telenowelach, więc był to rekord świata, dostaliśmy prostokątny tort wielkości stołu. Książeczki stały się inspiracją dla trójki scenarzystów Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk (żony reżysera, obecnie znanej autorki książek z serii Cukiernia pod Amorem i nie tylko), Rafała Bryndala i Marcina Byczyńskiego. Wszyscy opowiadaliśmy im chętnie swoje perypetie z dziećmi, a dla Małgosi źródłem niekończących się pomysłów było jej dwóch, kilkuletnich wtedy synów.


Kontynuacją miał być, kręcony dla TVN serial Rodziców nie ma w domu. Bohaterowie to dziadek – Krzysztof Kowalewski, dziewczynka – Ola Dmitruk i lokatorka, młoda psycholog – Edyta Olszówka, która swoją obecnością zmienia świat dziecka zajętych karierą rodziców. Powstały tylko 52 odcinki z bardzo zmieniającą się ekipą i to chyba jest klucz zarówno do porażki jak i sukcesu. Marcina robiła ekipa rodzinna. Taką rodzinna ekipę udało się odtworzyć w Ranczo pod dowództwem tego samego reżysera, a skutki wszyscy znają. Teraz kontynuujemy naszą wieloletnia przygodę realizując Dziewczyny ze Lwowa. Przedtem byli Ludzie chudegoHalo Hans!U fryzjeraSiła wyższa i wiele innych. Spotykamy się ciągle z największa radością, a rodzina powiększa się o wchodzących do zawodu naszych młodych podopiecznych, a nawet dorosłe, zarażone filmem, dzieci.


Na pewno Tato a Marcin… to był ogromny sukces. Nawet ja niespodziewanie stałam się sławna. Pewnej leniwej soboty…, był to rok chyba 1995. Byłam sama w naszym mokotowskim mieszkaniu.  Nagle ktoś z impetem otworzył drzwi wejściowe, tak że walnęły o ścianę. Drzwi często nie były zamykane na zamek. Na dole był domofon, a my mieszkaliśmy na zaadaptowanym strychu – 5 wysokie piętro bez windy. 

W przedpokoju stał facet – Jestem komornikiem, przyszedłem zająć posiadane przez państwa wartościowe dobra, na rzecz niezapłaconych podatków, przez firmę pani męża. 
– Firmy, której pan szuka nie ma już od dwóch lat, a zamykając ją rozliczyliśmy wszystko z urzędem skarbowym na co mam dokumenty, bardzo proszę. Poza tym to nie siedziba mafii i zamiast demolować mój przedpokój mógł pan zadzwonić, albo napisać i mąż pojawił by się w pana biurze. Tego się nie spodziewał. Dostał zlecenie od urzędu skarbowego z Bielan, który twierdził, że mamy niezapłacone podatki od 1986 – 1990 r., co właściwie było już prawie w całości przeterminowane. Swoją drogą, co dalszymi podatkami, bo firma działała do 1992 r.?


Tę wizytę przypomniałam sobie natychmiast, gdy komornik Rysio (tak zwany Brudny Harry) grany przez Zbyszka Suszyńskiego, odwiedził naszych bohaterów, w jednym z odcinków (konkretnie 9) Miodowych lat 2, czyli całkiem nowe lata miodowe (reż. W.Adamczyk, M.Wojtyszko, 2004). Oklejał  z impetem, urzędowymi banderolami, wszystkie wartościowe sprzęty, znalazł nawet niewiadomego pochodzenia maszynę do szycia, a w końcu okazało się, że pomylił posesje i nęka niczemu winnych ludzi. Pracowałam przy oprawie muzycznej serialu. Była to komedia, a wizyta mojego komornika wydawała się finalnie bardziej komediowa niż poważna. Ta część Miodowych lat powstawała, za zgodą właściciela formatu wg polskich scenariuszy i miałam wrażenie, że ta konkretna scena, to zemsta naszych scenarzystów na jakimś indywiduum, które ich kiedyś tak jak mnie próbowało napaść. 


W pierwszej serii serialu właściwie nie było muzyki, ale realizowano go jako sitcom, na deskach Teatru Żydowskiego z publicznością (dokładnie tak jak Bill Cosby show). Często bywałam na tych przedstawieniach i równie komediowe, co gra aktorska były tablice, które spod sceny pokazywano publiczności: oklaski, śmiech itp. Dekoracja miała trzy ściany, a my zajmowaliśmy ścianę czwartą. Drugą serię kontynuowano już jako film, bo nasi bohaterowie przeprowadzili się do bliźniaka, rozpoczynają działalność gospodarczą, biorą kredyty, rodzą się im dzieci, a wreszcie prawdziwy bussines rozkręcają ich znacznie bardziej chodzące po ziemi żony. Wtedy okazało się, że zmiana narracji wymusza także inne filmowe działania.

Właściwie wkręciłam się do roboty sama, bo poproszona o konsultację powiedziałam, że to, co przedtem wypełniały oklaski i reakcje żywej publiczności musimy nadrobić muzyką. – No to nadrabiaj. Poza tym pojawiły się scenki oparte na działaniach przestrzennych, establishingi, czyli widoczki wskazujące na nowe miejsce akcji, a więc akcję opowiadano już nie tylko samym dialogiem. Muzyka była nieodzowna.


Tego typu formy telewizyjne były w Polsce nowością, a więc wszyscy uczyliśmy się i próbowaliśmy znaleźć formę jak najlepszego kontaktu z widzem. Były oklaski nagrywane na planie, dogrywane z ekipą do zmontowanych odcinków i wstawiane pod obraz ze specjalistycznych płyt z efektami. Były także poszukiwania muzyczne, które w W całkiem nowych latach miodowych pozwoliły nam się całkiem od oklasków wyzwolić. Muzykę pisało dla mnie dwóch kompozytorów: Borys Somerschaf i Tomasz Hynek. Przygotowałam sobie także 10 płyt z muzyką z zagranicznych fonotek, bo tam takie filmy robiono od dawna. Takie opracowanie muzyczne w Polsce było nowością, a więc i kompozytorzy musieli się tej zmienionej estetyki nauczyć. Teraz dla wszystkich sprawa wydaje się oczywista.


Na razie jednak mamy rok 1995 i komornika, który ściga nas w sprawie firmy, której mój maż już nie prowadzi. W poniedziałek, jadę w jego zastępstwie na Bielany. Nowy urząd, na ul. Skalbmierskiej, jest ogromny. Przedsiębiorcy są obsługiwani w pokojach oznaczonych literami alfabetu, zgodnie z literą od której zaczyna się ich nazwisko lub nazwa firmy. Dowiaduję się, że nie ma teczki z wpłatami, czyli firma od momentu zarejestrowania nie płaciła podatków.

– Czy pani nie wydaje się dziwne, że nikt tego braku przez 9 lat nie zauważył? Szczególnie, że tu mam od was dokument o zakończeniu działalności i całkowitym rozliczeniu? Pani jednak żąda poświadczenia wpłat, których ja nie mam, bo jak firmę rozliczyliśmy to pozostawiłam tylko papier, który pokazuję. Teraz było by to prostsze, ale w tym czasie wszystko odbywało się ręcznie. Komputerów w urzędach nie znano. Na wszystko były tony papierków i pokwitowań. 


Jadę do żoliborskiego banku PKO. Konto w tym czasie założyć było trudno (brakowało numerów), a więc ciągle swoje sprawy załatwiamy na drugim końcu miasta i do swojego konta dopisałam męża jako współwłaściciela. Relacjonuję sprawę i jasne jest, że się nie da. Dokumenty w piwnicy, wszystko zamokło i wypłowiało. Stoję zrezygnowana i nagle jedna z urzędniczek wykrzykuje – Haniu! to przecież nasza Pani Małgosia. Ta od „Tato a Marcin powiedział”. Świat w koło zaczyna wirować. Całe biuro rzuca się na pomoc. Sekundują klienci. Wygrażają tym ze skarbówki i mówią oburzeni w krzywdzie, której doznał ktoś kto pracuje przy kultowym filmie. – Skąd wy to wiecie, a w ogóle, ja tam trochę przy muzyce pracuję, jest Fronczewski, reżyser? 
– Oni u nas nie mają kont. Pada prosta, jak myśl Lenina odpowiedź. – Mamy Panią i jesteśmy z tego dumni. Księgujemy przelewy i tam jest tytuł filmu. 
– No, ale konta u was ma Wajda, Majewski, Kawalerowicz, Zanussi. – Tak, ale ich filmów to my nie oglądamy. „Marcin” to co innego.  Czuję się jak naczelnik więzienia (Marek Kondrat) w Kilerze (reż. J.Machulski, 1997), czyli gwiazda po prostu. 


Bohater mimo woli, ale najważniejsza jest skuteczność. Panie postanawiają znaleźć całą dokumentację firmy z ośmiu lat działalności (na wszelki wypadek) czyli ok. 100 przelewów. Zajmie im to kilka dni. Muszą zrobić to analogowo. Powstanie wielostronicowe pismo ze spisem, sumami, datami i opisem. Ksera nie mają, zresztą papiery wyblakły. Zrobią to w dwóch egzemplarzach, bo z nimi to nic nie wiadomo, więc muszę mieć pokwitowanie, że przyjęli. Dziękuję wylewnie, odpowiadam na tysiące pytań jak najlepiej umiem, a w wyznaczonym terminie, pojawiam z tortem i największą bombonierką jaką udało mi się kupić. Szlachectwo zobowiązuje. Teraz jeszcze skarbówka. Mina mojej ulubionej pani urzędniczki warta jest majątek – Jak to? – To chyba moja kwestia (powtarzam kolejny filmowy, czy teatralny cytat), a Pani musi znaleźć odpowiedź i to szybko, bo zaraz będzie awantura. Rzeczywiście za chwilę cały urząd jest postawiony w stan awaryjny. Komorniczka wysłuchawszy relacji stwierdza: pewnie przełożyliście gdzieś tę teczkę przy przeprowadzce. Trzeba przeszukać wszystkie pokoje z dokumentacją. Sugeruję zacząć od P, bo konto, z którego płacono, ma wypisane dwa nazwiska i P figuruje jako pierwsze. Musicie mieć gdzieś wpłacane podatki od nieistniejącej firmy. Panią zapraszam na herbatę, a paniusie do roboty. U komornika na Mokotowie jest już zlecenie, na kolejne lata i będzie nas to słono kosztować. Ciekawe, kto nie dostanie premii?

 
W grobowej ciszy opuszczamy towarzystwo, a potem dowcipkując pijemy herbatę. Że też u komornika może być tak miło. Już wiadomo, że takich niepotrzebnych wezwań musi być więcej, bo w ciągu ostatnich tygodni jakoś dziwnie przybyło zatwardziałych dłużników, a nikt nie zauważył wpłacanych podatków, bez przydziału. Po pewnym czasie zjawia się moja ulubiona urzędniczka, teraz to już strzęp pierwotnego majestatu. Ona przeprasza. Teczka się znalazła. Tak jak Pani komornik przypuszczała, była pod P i rzeczywiście fiszka tej firmy nie zawiera żadnych danych, są tylko zapłacone podatki. Wszystkie.


Kilka dni później odwiedziliśmy z mężem naszego mokotowskiego komornika. Było także bardzo miło, co więcej, zaprzyjaźniliśmy się. Odtąd wielokrotnie mi pomagał. Szczególnie, że już za chwilę na Mokotowie, moja tym razem firma, miała dwa konta. Okazało się, że można dowolnie zestawiać oba człony mojego nazwiska i znowu na B nie wpływały podatki.