Dziewczyna z Kamienia i Boża podszewka

You are currently viewing Dziewczyna z Kamienia i Boża podszewka

Nazywała siebie Dziewczyną z Kamienia. Bo urodziła się we Lwowie, a w Kamieniu Puławskim na Ukrainie spędziła najmłodsze lata. Sformułowanie to miało dodatkowe znaczenie. Była z tych niezłomnych, nieugiętych, twardych jak kamień. Iza (Izabella) Cywińska. Znałyśmy się i pracowałyśmy razem przez wiele lat. Bywałam w klimatycznym mieszkaniu na warszawskiej Starówce. Pełnym staroci, bibelotów, z kolekcją lamp naftowych jej męża Janusza Michałowskiego. Parter z widokiem na ul. Podwale, wejście przez patio, tak świetnie oddzielające od zwiedzających i bawiących się na Starym Mieście tłumów.

Spotykaliśmy się rodzinnie na Kole na targach staroci, a potem na giełdzie w Broniszach, podobnie jak z Januszem Majewskim. Obie uważałyśmy, że mężowie oszczędzają na nas kupując stare meble. Mój, dodatkowo w wolnych chwilach znakomicie je sam odrestaurowywał, a jej mąż dbał z pietyzmem o wspaniałe lampy. A teraz na Piwnej 7 odsłonięto właśnie upamiętniającą ją tablice. Tylko Izy już nie ma. Z przyjemnością przeczytałam też wspomnienie, jakie napisał o Niej Łukasz Maciejewski, a wcześniej jej książkę o Dziewczynie z Kamienia.

Iza była piękną kobietą. Zawsze pogodna, życzliwa, aktywna, pozytywnie nastawiona do wszystkich i wszystkiego, nawet jak było trudno. Pełno jej było w sprawach społecznych, historycznych, narodowych. Płaciła za to zwiedzając jako reżyser prowincjonalne teatry. Wreszcie był Kalisz i Poznań. Była dobrym reżyserem i dobrym dyrektorem. W 1989 r. została ministrem kultury i sztuki w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Czy dobrym? Trudno to ocenić, bo zastała wielki bałagan, a w naszym kraju kultura to żaden priorytet. Gdzie ten Winston Churchill, który na widok budżetu wojennego Wielkiej Brytanii, bez pieniędzy na kulturę krzyknął: to po co my mamy się bić jak kultury nie będzie!

Poznałyśmy się później, gdy obie zostałyśmy zaangażowane do produkcji Teatrów Telewizji, które zlecono firmom zewnętrznym, bo zapotrzebowanie na inne teatry niż dotychczas produkowano, było ogromne. To był 1993, albo 1994 r.: Nora czyli Dom lalki Henryka Ibsena, Cudza żona i mąż pod łóżkiem według Fiodora Dostojewskiego, czteroczęściowe widowisko Abigel (1995), według powieści Magdy Szabo, W poszukiwaniu zgubionego buta (1997) Wiesława Myśliwskiego. Były też filmy: dwie serie Bożej podszewki (1997, 2005), Oczarowanie Fryderyka (1999), Kochankowie z Marony (2006) według powieści Jarosława Iwaszkiewicza. Ponad 20 lat wspólnej pracy.

Kompozytorem, z którym najczęściej pracowała był Jurek Satanowski. Poznali się w teatrze w Poznaniu, bo tam Jurek, absolwent polonistyki, pisywał muzykę do spektakli. Zdarzyło się, że muzykę pisał Krzesimir Dębski. Robiłam też ja swoje opracowania. Pierwsze teatry powstawały w warunkach wyjątkowo pionierskich. Kręcono je i montowano na kasetach Betacam. Były bardziej podobne do filmów, niż do dotychczasowych, zamkniętych w studio spektakli telewizyjnych. Do nagrań dźwięku stosowano technikę filmową.

Różne technologie krzyżowały się przy udźwiękowieniu. Najczęściej pracowaliśmy w montażowniach Betacam, wymyślając różne sposoby, aby powiększyć liczbę ścieżek dla dźwięku. Taką morderczą walkę stoczyliśmy z operatorem dźwięku Andrzejem Bohdanowiczem (któremu przygotowywałam efekty dźwiękowe), w Annie Kareninie (reż. Andrzej Domalik, 1994) w scenie rzucania się pod pociąg. Dlatego kiedy (z Andrzejem Bohdanowiczem) mieliśmy zbombardować Budapeszt w Abigel zaproponowałam produkcji, że tę scenę zrealizujemy w moim świeżo otwartym studyjku komputerowym (system Spectral Synthesis) w piwnicy na Brudnie.

Warunki bytowe były pionierskie, ale sprzętowo dawało to możliwości o przynajmniej ligę lepsze. Największym, wymiernym sukcesem naszej działalności była wizyta policji, ściągniętej przez sąsiadów, którzy myśleli, że: to znowu w którymś bloku jakieś lumpy się strzelają. Tego nie wiedzieliśmy, ale kilka dni wcześniej była w okolicy strzelanina z trupem w roli głównej. Tak udźwiękowiony teatr zrobił wrażenie, także na komisji kolaudacyjnej i od tej pory stopniowo udźwiękowienia zlecano nowopowstającym studiom dźwiękowym. Całkowicie w studio Sonoria, już w Alei Lotników, udźwiękowione zostało w Poszukiwaniu zgubionego buta (operator dźwięku Nikodem Wołk-Łaniewski).

Przy Bożej podszewce miałam pełne ręce roboty

Trudno nazwać ten serial muzycznym, ale i w książce i w scenariuszu roiło się od różnych przyśpiewek i obrzędów. Próbowałam rozmawiać z autorką powieści, ale okazało się, podobnie jak przy Rzece kłamstwa, że cytowała z pamięci, albo wymyślała, żeby pasowało do akcji. Prawdziwe materiały muzyczne były super trudne do zdobycia, bo akcja pierwszej części serialu toczy się na polskich wsiach w okolicach Wilna (1900-1944).

Wędrowałam po bibliotekach muzycznych, muzeach, ale wszędzie proponowano mi wielotomowe dzieła Oskara Kolberga. Tylko, że on na wileńszczyznę nie dotarł. Jedyne co zdobyłam to analogową płytę, a na niej kilka melodii, które nie bardzo mieliśmy jak wykorzystać. Ktoś dał mi telefon do Jana Mincewicza, zbieracza wileńskiego folkloru, autora śpiewniczka Pieśni Wileńszczyzny, wydanego w 1991 r. Wtedy nie należeliśmy do UE, więc Wilno znajdowało się za granicą i rozmowy telefoniczne sporo kosztowały. Ja miałam fax i liczyłam, że coś mi może pan Jan prześle, ale na Litwie, podobnie jak w Rosji, fax był urządzeniem ekskluzywnym, a poza tym wtedy jego obciążyłoby to finansowo. Ja mogłam, ale nie miałam jak mu zapłacić.

W tej sytuacji próbowaliśmy znaleźć jakiegoś kuriera i znalazł się wyjątkowy i najlepszy z możliwych. Do Wilna leciała służbowo Nina Terentiew, wtedy dyrektor II programu TVP, która zamówiła serial, przy którym pracowaliśmy. I ona nam książkę od Jana Mincewicza kupiła, a może dostała. Nie wiem jak sobie zorganizowała spotkanie, czy wręcz wycieczkę, przy bardzo napiętym terminarzu zadań własnych, ale się nie skarżyła, a kiedy dziękowałam odbierając maleńką, wydaną prawie na papierze gazetowym książeczkę, powiedziała, że to drobiazg i to we wspólnej sprawie.

Teraz mogłam się oprzeć melodycznie na posiadanych piosenkach. Dopasowywałam do tych melodii teksty, które zawierał scenariusz i w ten sposób powstawały ludowe przyśpiewki. Czasem trzeba było je wydłużyć to korzystałam z posiadanych z nutami tekstów. Nagrywałam materiały do nauki dla aktorów na magnetofon kasetowy z mikrofonem, śpiewałam i akompaniowałam sobie na pianinie. Jeszcze niedawno, ktoś z ekipy tej pierwszej podszewki, wspominał, że bardzo lubili moje nagrania. Aktorzy przyzwyczaili się do głosu i łatwiej było im się wtedy uczyć.

Magnetofon kasetowy nie był powszechnie posiadanym sprzętem, więc mieliśmy jakieś dwa w produkcji i pożyczaliśmy razem z kasetą tym, co mieli się nauczyć. Na planie wspomagały nas zespoły regionalne i folklorystyczne. Zdjęcia były kręcone głównie koło Konstancina, ale przecież rzeczywista akcja powieści Teresy Lubkiewicz-Urbanowicz, to były kresy wschodnie. Problemów było bez liku, np. ludność z tamtych terenów to głównie bardzo jaśni blondyni. Podobne kłopoty miała potem ekipa Pana Tadeusza (reż. Andrzej Wajda, 1999).

Dźwięk realizował Stefan Chomnicki. Miał w domu stanowisko (system SADI) do montażu dźwięku i przestrzeń akustyczną do nagrywania np. efektów synchronicznych. Muzykę nagraliśmy u Andrzeja Rewaka, a montaż muzyki, nagrania postsynchronów dialogów i gwarów oraz zgranie filmu (stereo dwukanałowe) odbyło się w Sonorii. Post synchrony dialogów mógł u siebie nagrać Stefan, ale mieszkał w Markach i dla wszystkich, były to wielkie wyprawy. Nie było obwodnicy, a w kierunku Marek stał nie kończący się korek samochodów.

Mnie się serial bardzo podobał. Grali świetni aktorzy, wciągająca była fabuła, znakomicie odtworzona przedwojenna litewska wieś. Były jednak protesty, szczególnie tych, którzy wywodzili się z tych okolic, albo byli potomkami repatriantów. Jak zwykle we wspomnieniach wszystko było elegantsze, bogatsze i wspanialsze. Dowody wskazywały na wersję przedstawioną przez pisarkę i ekipę filmową, ale wszyscy mamy skłonność do koloryzowania przeszłości, a więc nie da się, z tak zapamiętanymi sytuacjami, dyskutować. Szczególnie, że był to świat już nieistniejący.

Może dlatego do ciągu dalszego serialu wróciliśmy dopiero po kilku latach (2003). Zmieniło się prawo autorskie (w 2000 r. wydłużono chronienie autorów z 50 do 70 lat po ich śmierci), a więc musiałyśmy z Izą pożegnać nasze planowane wspomnienia głównej bohaterki, które miały powracać melodiami, jakie były grane na spotkaniach towarzyskich, w których uczestniczyła przed wojną z mężem. Teraz każde użycie najmniejszego fragmentu kosztowało, a niektórzy spadkobiercy, odzyskując na chwilę możliwość zarabiania na licencjach, bardzo chcieli zarobić nieprzebrane góry pieniędzy.

Druga część serialu Boża podszewka, to był już całkiem inny film

Akcja toczyła się po II wojnie światowej na tzw. Ziemiach zachodnich, gdzie wysyłano najchętniej ludność ze wschodu, która nie miała się gdzie podziać. Tę tematykę wielokrotnie przerabialiśmy już w filmach z rożnych okresów. Nie było barwnego folkloru, kolorowych wsi i obyczajów. Wszystko było obce. Pełno było cwaniaków, agitatorów nowej władzy. Oczywiście nagrywaliśmy playbacki i były piosenki, ale już całkiem inne.

Jeden z bohaterów popisywał się grą na fortepianie (Krzysztof Tyniec), przy okazji Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów (1955) śpiewane były masowe pieśni, które z największym trudem wydobyłam z Polskich Nagrań. Musiały powstać przed zjazdem, ale szukałam takich, do których wygasły prawa autorskie, a także wykonawcze (w 2000 r. wydłużono trwanie praw pokrewnych do 50 lat), bo potrzebowałam nagrań.

Największe wrażenie zrobiła na mnie scena, w której Rosjanie zabierają fortepian profesorowi, którego grał Marek Walczewski. Aktor miał już wtedy duże zaburzenia świadomości, ale może właśnie dzięki temu, zagrał niezwykle przejmujący epizod. Broniąc instrumentu, który wyciągnięto na ulicę wskoczył do pudła rezonansowego i starał się go jakby do siebie zagarnąć. Scena ta zrobiła na wszystkich ogromne wrażenie. Wspominałyśmy ją z Izą, gdy spotkałyśmy się przy jakiejś okazji, krótko po jego śmierci (2009).

Ostatnią moją pracą dla Izy była adaptacja Kochanków z Marony

Film był niezwykle wyrafinowany. Świetnie zagrany przez młodych aktorów (Karolina Gruszka zdobyła Lwy Gdańskie). Zwracał uwagę wielką dbałością o szczegóły, kostiumy (Magdalena Biedrzyńska), wnętrza, rekwizyty (Teresa Gruber), piękną pracą kamery (Marcin Koszałka), znakomicie dobranymi plenerami (Jacek Osadowski), wspieranymi dyskretnym, ale bogatym dźwiękiem (Nikodem Wołk-Łaniewski). Jest w bardzo dojrzały sposób wyreżyserowany.

Nie był hitem kinowym, ale tego typu filmy są zdecydowanie dla koneserów. Wymagają skupienia i refleksji. Należą do ciężkich w odbiorze i bardzo wielu potencjalnych widzów z takiego wysiłku rezygnuje. Dlatego na koniec zostawiłam sobie film, o kompletnie innej konstrukcji. Oczarowanie Fryderyka to film muzyczny, niespełna godzinny fabularyzowany dokument. Całkowicie podporządkowany utworom Fryderyka Chopina, nagranym głównie przez Marka Drewnowskiego i zespół kameralny pod dyrekcją Pawła Panasiuka.

Do współpracy udało się zebrać (Ryszarda Lenczewskiego, Magdalenę Dipont, Magdalenę Biedrzycką, Annę Adamek, Emila Wesołowskiego, Annę Wagner i.in.) znakomitą ekipę. To także wysmakowany i wyrafinowany film powiązany w bajkowej treści utworami wielkiego kompozytora, scenkami baletowymi i aktorskimi. To film do obejrzenia którego widzów nie trzeba namawiać. Jest lekki, zwiewny, pełen egzaltacji i roztańczenia. Ta godzina to czas, po którym zostaje poczucie radości, szczęścia i zachłystnięcia się bogactwem świata.

Oczarowanie Fryderyka to najpiękniejszy sposób w jaki można opisać Izę, taką jaka była i jaką chcę ją pamiętać.