To już dziś zapomniany, całkiem niesłusznie, serial Jana Łomnickiego. Pracę zaczęliśmy na przełomie 1985/86 r. Cieszyliśmy się i z serialu i z ponownego spotkania, bo w większości pracowała znowu razem ekipa serialu Dom. Reżyser nie był łatwy. Porywczy, choleryk, ale jednocześnie dusza człowiek, który by ostatnią koszulę oddał potrzebującemu. Piękny był scenariusz, napisany przez reżysera, na podstawie cyklu powieściowego Ewy Szelburg – Zarembiny. Zdążyłam jeszcze poznać pisarkę, a jej nagła śmierć we wrześniu 1986 r. pozostawiła mnie z wieloma pytaniami bez odpowiedzi.
Serial był dla konsultanta muzycznego super trudny. Polska wieś końca XIX i początku XX w. Obrzędy, przyśpiewki. Wertowałam Kolberga i wszelkie dostępne w muzeum etnograficznym materiały. Zaglądałam do zbiorów Państwa Sobieskich w Instytucie Sztuki. W tekście było wiele cytatów z jakichś piosenek, ale najczęściej nie mogłam ich nigdzie znaleźć. Od autorki dowiedziała się, że część odtwarzała z tego co zapamiętała z dzieciństwa, trochę sama wymyślała i dopisywała. Prowadziłam więc pracę kompozytorsko-uzdatniającą. Poszukiwałam w tomach Kolberga dotyczących opisywanego regionu piosenek podobnych, a potem dopasowywałam do siebie teksty i muzykę. Czasem znajdowałam melodię, do której nasz tekst świetnie pasował, ale mój problem zazwyczaj sprowadzał się do tego, że w filmie potrzebowaliśmy dłuższe fragmenty niż to, co napisała autorka i tych dłuższych fragmentów nie zdążyłam już od niej uzyskać. Wtedy tekst uzupełniałam o zwrotki oryginalne lub dopisywał je ktoś z ekipy, albo ja. Piosenki nagrywałam sama akompaniując sobie na fortepianie i nagrywałam aktorom do nauki na kasety. Z tym też był problem. Nie wszyscy dysponowali sprzętem tak zaawansowanym, a więc wypożyczaliśmy magnetofony z WFDiF, a najczęściej uczyliśmy się razem z moim magnetofonem już na planie. Główną rolę Joanny grały (jako dziewczynka) Jowita Budnik (Miondlikowska) i (jako dorosła) Joasia Trzepiecińska, wtedy studentka PWST. Joasia ma wykształcenie muzyczne (fortepian, flet), świetnie śpiewa i to było dla mnie ogromne wsparcie w tak trudnym projekcie. Partnerował jej Krzysztof Kolberger, wtedy w pełni sił i w pełni swojego wielkiego talentu. Zresztą obsada serialu była tak fantastyczna, że trudno by szukać jakichś słabych ról. Moją ulubiona sceną było śniadanie wielkanocne, przygotowane przez Różę (Marysia Pakulnis). Na jej zaproszenie nie odpowiedzieli szanowni sąsiedzi, a więc zaprasza do stołu gromadę żebraków i biedaków.
Jednak najmocniejszym punktem zdjęć była scena finałowa, która trwa wiele minut, a sam śpiew planowano od 6 do 8 minuty. Po patriotycznej mszy spod kościoła rusza pochód, który wkrótce rozdziela się na narodowców i PPS-owców. Zgodnie z planem reżysera orkiestra dęta gra Boże coś Polskę. Tłum śpiewa. Oddzielający się PPS też śpiewa, tylko że Czerwony sztandar i także ma swoją orkiestrę. Oczywiście ja wymyślałam pieśni do śpiewania, żeby były zgodne z czasem i sytuacją. Całość obserwuje kilku żebraków i kilku karłów i oni też mieli śpiewać z tym tłumem Boże coś Polskę, ale z innymi tekstami (jedna grupa Z dymem pożarów…, druga O Matko Boska…), tak jakby całość komentując w formie kupletów. Problem polegał na tym, że scenkę z karłami i żebrakami trzeba było nakręcić wcześniej i całkiem w innym miejscu, bo aktorzy wyjeżdżali z teatrem na długie tournee, a my właściwie kończyliśmy już zdjęcia do całego serialu. Zdjęć do tej sceny nie można było przesunąć, bo scena masowa nie jest prosta do zorganizowania, był wynajęty teren (kościół i jego okolice) i właśnie go przygotowywano, angażowano statystów, szykowano kostiumy i całą logistykę. Równie trudno było o aktorów, którzy są karłami. Oczywiście aktorzy byli spoza Warszawy i planowano, że nauczę ich śpiewać na planie i jakoś to zarejestrujemy. Nie był to dobry pomysł. Kombinowaliśmy oboje z operatorem dźwięku (Andrzejem Lewandowskim) jak to zrobić, żeby zgadzały się tonacja, tempo i jeszcze fragment. I żebyśmy tych aktorów nagrali, bez całej reszty grania i śpiewania, bo jak pojadą na trzy miesiące, to skąd weźmiemy ich głos. Serial był na bieżąco montowany i miał być udźwiękawiany bardzo szybko. Pobożne życzenia, ale i ogromny kłopot, więc przemyśliwałam nad rozwiązaniem. Spędzałam dużo czasu w domu, bo mój syn miał niewiele ponad rok i sporo chorował, ale intelektualnie mogłam pracować. Więc kombinowałam nad różnymi wariantami.
W końcu wymyśliłam. Nagrałam obie pieśni w tej samej tonacji z orkiestrą dętą. W każdym przypadku wiele zwrotek. Nagranie orkiestry przygotowałam w Powsinie, na polu, na tle ściany lasu, żeby brzmiało plenerowo. Z grupą ok. 20 statystów różnej płci nagrałam śpiew do każdej z pieśni, odtwarzając orkiestrę w słuchawkach. Oczywiście już w studio. To nam posłużyło jako playback odtwarzany tłumowi z głośników na zdjęciach, a więc i ta cała chmara ludzi mniej więcej śpiewała w tempie i w tonacji, czyli mogliśmy to wykorzystać w filmie, a osobno nagrana orkiestra mogła być miksowana w proporcji jaką potrzebowaliśmy. Oczywiście wszyscy dostali do nauczenia teksty, a przed zdjęciami, w trakcie ubierania ćwiczyłam z kolejnymi grupami śpiewanie.
Następnie, niezależnie postanowiłam nagrać zwrotki śpiewane przez żebraków i karłów, także odtwarzając im orkiestrę dętą w słuchawkach. Skoro przyjadą na zdjęcia do Warszawy, to chciałam rano ich nauczyć w studio, nagrać i przygotować szybko playback. W ten sposób na tych wcześniejszych zdjęciach także mielibyśmy wszystko w tempie i w tonacji. Możliwe do dołożenia do każdej śpiewanej aktualnie zwrotki oraz wyważenie wzajemnych proporcji różnych warstw, nawet jeżeli obie grupy będą śpiewały jednocześnie się przekrzykując, bo tego nie wiedzieliśmy. Ostatecznie śpiewają na zmianę.
Mieszkaliśmy w maleńkim jednopokojowym mieszkaniu. Mój mały synek właśnie usnął. Od rana nie miałam włączonego radia, bo strasznie marudził. Mąż z córką powędrowali na spacer. Miałam dwie godziny spokoju, na ugotowanie obiadu i inne sprawy. Z telefonem poszłam do łazienki, żeby młodego nie obudzić. Bardzo byłam dumna z mojego planu i po konsultacji z operatorem dźwięku, mimo soboty (wtedy już wolnej), postanowiłam się pochwalić reżyserowi oraz uspokoić go, że panujemy nad sytuacją, przy tak trudnych zdjęciach. Jakież było moje zdziwienie, gdy przerwał mi w pół zdania i zaczął krzyczeć. Co Pani sobie myśli, tu świat się wali, ludzie giną, a pani zawraca mi głowę jakimiś pierdołami? Ja nie wiem, czy w tej sytuacji w ogóle będą te zdjęcia. I rzucił słuchawką. Zadzwoniłam do Andrzeja, ale oboje nie wiedzieliśmy o co chodzi i co się stało. Piękna pogoda. Ludzie na spacerach. Jaki dramat? jaka wojna? gdzie tu ludzie giną? Reżyser zwariował? Ja na wszelki wypadek postanowiłam nie jechać w poniedziałek ani na nagranie, ani na zdjęcia.
Był 09.05.1987 r. Godzina 12.00. Radio właśnie podało, że na las kabacki spadł samolot, Ił 62 polskich linii lotniczych LOT. Zginęli wszyscy. Z domów na Ursynowie było widać słup dymu. Przerwano uroczystości z okazji dnia zwycięstwa. Ale ja tego wszystkiego jeszcze przez jakiś czas nie wiedziałam, a potem nawet nie skojarzyłam z emocjonalnym wybuchem reżysera. Cała rzecz wydała się w poniedziałek rano, kiedy produkcję zaalarmował Andrzej, że ja siedzę w domu i ani myślę jechać do Wytwórni. Z kolei reżyser nie pamiętał rozmowy ze mną, ale wreszcie skojarzyli, że musiałam zadzwonić dokładnie po komunikacie radiowym i on tak wykrzyczał swoje emocje, nawet nie wiedząc do kogo. Afera, telefony. W trybie awaryjnym transport z Bielan na Mokotów i jeszcze bardziej nerwowe nagrania wokalne aktorów. Na szczęście zdążyliśmy ze wszystkim, a nakręcona scena finałowa, do dziś robi wielkie wrażenie, na mnie także, bo jestem świadoma trudów jej realizacji.
Reżyser przeprosił mnie, co zdarzało się rzadko, ale w swoim stylu. Ja nie mogę na panią tak więcej krzyczeć, bo skąd ja wezmę takiego drugiego dobrego konsultanta. A poza tym pani do tej pory jakoś to wszystko znosiła…. I rzeczywiście nigdy już nie podniósł na mnie głosu, o wrzaskach nawet nie myślał. Pracowaliśmy razem do śmierci Pana Jana. Nigdy też nie przeszliśmy na ty. Pracowicie broniłam swojej pozycji i wypracowanego dystansu. Raz jeden musiał skorzystać z zastępstwa, bo miałam wcześniej zaplanowany dłuższy wyjazd, a film (Jeszcze tylko ten las, 1991) skierowano do produkcji nagle. Było mi przykro, że nie mogę mu pomóc, a pan Jan nawet zadzwonił do mnie po moim powrocie i oznajmił, że następnym razem, prędzej zdjęcia przesunie, niż ze mnie zrezygnuje, bo on jest trudny i chyba tylko ja go rozumiem. To było bardzo miłe, bo zastępowała mnie Małgosia Jaworska, znakomity konsultant i operator dźwięku, od którego uczyłam się i w czasie studiów i przez wiele lat wspólnej pracy przy różnych filmach. Reżyser był trudny, ale przecież nie on jeden w tym fachu.