Nasz DOM

You are currently viewing Nasz DOM

Kilka miesięcy przed stanem wojennym rozpoczęliśmy kolejną transzę serialu Dom. Miałam całą półkę scenariuszy. Serial kończył się na współczesności (czyli w 1981 r.), oczywiście Solidarnością. Ta seria obejmowała 5 albo 7 odcinków, ale i tak po wojnie wszystko się zmieniło, czyli zaczęto usuwać sceny i po fakcie poprawiano scenariusze, żeby z tego co nakręcono jakoś coś skleić. Muzykę pisał Waldek Kazanecki. Jak tylko były zaakceptowane pierwsze dwa odcinki zrobiliśmy nagranie z orkiestrą, tak nawet trochę na zapas, z myślą o kolejnych, które może także uda się wydostać z półek cenzora. Nie było to proste. Orkiestra był liczona od nagranej minuty, a ja tłumaczyłam się nawet z przyjętych wersji. Był też spis zamówionej muzyki, czyli wiadomo było ile czego ma być. W wakacje pojawiły się kolejne dwa odcinki. Więcej nie wydobyto i historia urywała się tak ni w pięć ni w dziewięć. Bardzo baliśmy się, że znowu nam coś zaczną wycinać. Stąd, chociaż wtedy w lecie tradycyjnie nagrań się nie robiło, bo orkiestry miały urlopy lub jeździły na występy gościnne, postanowiliśmy takie nagranie zrealizować jak najszybciej. Na pieniądze czekała też cała ekipa, bo zatrzymując film zatrzymano nasze wypłaty. Zaczęłam od końca. Sprawdziłam, kto ze znajomych muzyków jest w Warszawie i będzie mógł zagrać, a Waldek do tego dostosował instrumentację naszej muzyki ilustracyjnej. Dziś taki zespół nazwali byśmy „Nasza klasa”. No cóż, każdy miał taką klasę na jaką zasłużył. Ja zasłużyłam na mistrzowską.


Przez wiele lat wspominaliśmy to nagranie i jego niesamowitą atmosferę. Odbyło się to w nieistniejącym już Studio S1 na ul. Malczewskiego (oficjalnie al. Niepodległości). Kwintet (orkiestrę smyczkową) organizował Andrzej Staniewicz (koncertmistrz orkiestry Simfonia Varsovia). On grał też na skrzypcach wszystkie partie solowe (Pożegnanie Sierpuchowa, a potem Pogrzeb Popiołka). Udało się zebrać 12 osób (o połowę za mało). Syntezatory przynieśli Paweł Perliński i Tomek Bielski. Mieliśmy fortepian. Paweł grał na fortepianie, a ja na jego syntezatorze (tzw. string, czyli melotron udający instrumenty smyczkowe) ratowałam kwintet, bo nie znaleźliśmy żadnego pianisty. Tomek, świetny flecista, grał też na saksofonie lub drugim syntezatorze jak było trzeba. Miał z kim grać. Był Henio Miśkiewicz i Zbyszek Jaremko (saksofony i klarnety), Staszek Skoczyński na klasycznej perkusji (kotły, instrumenty perkusyjne, ksylofon), a na gitarze Marek Bliziński. Kazanecki dyrygował. 


Nie pamiętam pozostałych bohaterów tego nagrania. Nie tylko grałam, ale też prowadziłam tę, szaloną wtedy, dokumentację oraz pilnowałam czy wszystko nagraliśmy, bo to mogła być ostatnia szansa. Paweł Perliński bardzo się mną opiekował. Ustawiliśmy instrumenty prostopadle do siebie, w taki sposób, że mógł on kontrolować także moje nuty, gdybym się gdzieś pogubiła. Nigdy nie grałam z orkiestrą. Nie jestem pianistką, a wtedy już od kilku lat nie ćwiczyłam i nawet nie miałam instrumentu. Było to dla mnie zadanie karkołomne. Nie mieliśmy jednak wyjścia. Na takim syntezatorze grałam chyba pierwszy raz w życiu (KORG, także z barwami Mooga). Po każdym nagranym z sukcesem fragmencie oboje z Pawłem wstawaliśmy, gratulowaliśmy sobie wylewnie (wspaniale Pani grała na tym „kibordzie”; sekcja „kibordów” była doprawdy znakomita) i kłanialiśmy się orkiestrze. Cała akcja była o tyle trudna, że nagrania powstawały właściwie w trybie 100%, a więc także ogromna odpowiedzialność spadała na naszego realizatora (nie pamiętam, kto z nami wtedy pracował). My z Waldkiem biegaliśmy w tę i z powrotem po stromych schodkach do reżyserki (kto je jeszcze pamięta?), ale szło wspaniale. Wszyscy wiedzieli, że to co robimy jest super ważne. Od tamtej pory w każdym filmie, do którego muzykę pisał Waldemar Kazanecki, pojawiał się przynajmniej jeden fragment do którego brakowało muzyka. I to był fragment dla mnie, moje pięć minut. Najczęściej grywałam na syntezatorach i czeleście w filmach rysunkowych dla Studia Miniatur Filmowych w Warszawie, albo dla Wytwórni Filmów Rysunkowych w Bielsku Białej.


Na tym nagraniu powstały najpiękniejsze melodie z całego serialu. Dużo było solowych partii, bo było nas za mało na orkiestrowe brzmienie, ale dawało to powiew elegancji i takiej koronkowej roboty. Oczywiście było sporo montażu i dopasowywania muzyki do obrazu, ale wyszliśmy z pracy zwycięsko. Miałam też dla kompozytora pyszną niespodziankę. W jednym z odcinków był Sylwester i potrzebowaliśmy muzyki tanecznej z przełomu lat 50/60. Oczywiście to praca dla konsultanta, więc w porozumieniu z reżyserem na montaż przyniosłam przygotowane materiały. Po kilku nutach Waldek zdezorientowany krzyknął – co to jest? i skąd to masz? – Tata mi dał. Orkiestra taneczna Waldemara Kazaneckiego. Mam tę płytę do dziś, a właściwie, całą unikatową serię. Już wtedy był to biały kruk. Trudno sobie wyobrazić, żeby nasi bohaterowie bawili się w 1959 czy 60 roku przy czymś innym. To był super znany zespół. Na co dzień orkiestra grała w Malinowej, kultowej knajpie w Grand Hotelu w Łodzi. Tłumy przychodziły na te dancingi, dlatego Polskie Nagrania wydały orkiestrze kilka płyt. Wtedy stali się sławni w całej Polsce. Dlatego też koledzy filmowcy, którzy w Malinowej spędzali wieczory, namówili młodego, charyzmatycznego szefa zespołu, żeby napisał też coś dla nich. Do filmu.


Od Waldka dostałam największy w życiu bukiet kwiatów. Po skończonej i przyjętej przez reżysera robocie wędrowaliśmy piechotą do przystanku autobusowego. Jeździliśmy do domu tym samym autobusem, tylko każde w inna stronę. Dalej nie było benzyny, więc samochodem jeździło się tylko w sytuacjach szczególnych. Był środek lata, piękna pogoda, czyli spacer. Na rogu stały przekupki z kwiatami i Waldek kupił dla mnie całe wiadro sztamowych, czerwonych róż (z wiadrem). Pojechałam do domu taksówką, bo jak miałam z tym bukietem podróżować komunikacją miejską?


Kilka lat później zdecydowano, że serial nie będzie kontynuowany, ale musi się jakoś sensownie skończyć i zrobiliśmy finałowy odcinek 12, który z małymi dokrętkami powstał ze ścinków nakręconych do odcinków, których nie dano nam dokończyć. W tym czasie nie żył już Wirgiliusz Gryń, a Władysław Kowalski, po śmierci syna z nikim nie chciał się widywać, więc wszystko powstawało sposobem. Grynia zastąpił dubler i nakręcono scenę z sylwetką bohatera, który łowi ryby. Odcinek miał dwie godziny i był pomyślany jako podsumowanie całej serii. Ekipa także podsumowała tę swoja niedokończoną pracę. To scena pogrzebu dozorcy Popiołka. Sfotografowaliśmy się wszyscy ubrani na czarno, jako żałobnicy. Postanowiono nie dopisywać muzyki, ale wykorzystać wszystko to co nagraliśmy wcześniej. Waldek Kazanecki przystał na taki pomysł, bo raz udało mi się przerobić jego muzykę z serialu Dziewczyna i chłopak, na całkiem zgrabny zestaw muzyki do montażowego filmu, który wyglądał całkiem inaczej, a więc żadna muzyka nie mogła leżeć na swoim miejscu. Był rok chyba 1986. Pracowaliśmy z Janem Łomnickim nad kolejnym serialem (Rzeka kłamstwa), a ja w trakcie nagrań w Łodzi (z Piotrem Hertlem) w wolnych chwilach słuchałam nagrań z serialu Dom. Dzięki temu trudnemu zadaniu mogłam przez blisko miesiąc mieszkać w apartamencie Paderewskiego, z palmą i pianinem. Miałam sypialnię, salon, przedpokój, rower treningowy, lodówkę i wannę która miała ponad 2 metry długości. Oczywiście nie stać mnie było na wyżywienie w restauracji Malinowa, śniadań w hotelu nie serwowano, więc żywiłam się w pobliskim barze mlecznym.

Trudno sobie dziś wyobrazić taką pracę. Muzyka była nagrana na wielu kasetach magnetofonowych. Było tego ok. 5-6 godzin. Na szczęście przed każdym fragmentem była zapowiedź, bo licznika, a tym bardziej kody czasowego, także nie miałam. Ręczne opisy (nie było ksero) przepisane z pudełek z taśmą radiową zrobiły mi panie z fonoteki. Ja opisałam dokładnie cały odcinek serialu i pracowałam, dopasowując fragmenty muzyki z kaset do opisu posługując się stoperem (nie było VHS, albo było niedostępne dla zwykłych śmiertelników). Miałam dwa kasetowce, a więc nie licząc się z jakością, kopiowałam fragmenty, które wydawały mi się przydatne z jednego na drugi i w ten sposób zmniejszałam swój zasób. Potem ułożyłam je kopiując kolejny raz według ewentualnego występowania w filmie i w ten sposób, już z obrazem na stole montażowym obejrzeliśmy taką prowizoryczną przymiarkę z reżyserem i kompozytorem. Najwięcej wykorzystanych fragmentów pochodziło z tej naszej letniej i nieco wariackiej sesji. 


Po akceptacji obu panów, mogłam, na taśmach radiowych zaznaczyć potrzebne mi fragmenty, które przepisał dla mnie operator dźwięku (czyli moja przyjaciółka Małgosia Lewandowska, profesor, dziekan), żebym mogła je zmontować. Taśma była droga, a więc musiałam jej zużyć jak najmniej. A precyzja. Każdy magnetofon kasetowy chodził ze swoja ulubioną prędkością. Swoje preferencje miał też stół montażowy. Ja dysponowałam tylko nożyczkami, a precyzja cięcia wynosiła jedną klatkę. Ale przecież się udało. Waldek odwiedzał mnie w montażowni. Tym razem jeździł do SPATiFu i przywoził dwie porcje tatara, chleb i masło, zapakowane troskliwie w tekturowe pudełeczka. W montażowni miałam widelce, kubeczki i herbatę. To był nasz obiad.