Kiedy spadnie trochę śniegu i zrobi się zimniej. Kiedy skończą się Święta i opadnie z nas Sylwestrowe szaleństwo, to najlepsza chwila żeby zagrała orkiestra Jurka Owsiaka. 26 lat to całe pokolenie. Ci, którzy towarzyszyli rodzicom jako małe dzieci właśnie sami idą grać w orkiestrze ze swoimi pociechami. Tak wychowuje się dobrych i życzliwych ludzi. Ludzi, którzy umieją się podzielić z innymi tym co im samym zbywa, a czasem nie zbywa, ale też czują potrzebę, żeby było skromniej, ale wspólnie.
Kiedy byłam mała, w mroku lat 60. Tego uczono mnie w kościele. Na lekcjach religii, które właśnie musiały przejść do podziemia, bo w szkołach zabrakło na nie miejsca. Biegliśmy po lekcjach do kaplicy na ul. Czarnieckiego. Ksiądz czekał na nas z owocami, czasem poratował kanapką. Kika razy jadłam na plebanii obiad, bo było wiadomo, że muszę wrócić do szkoły na lekcję fortepianu. Później, gdy byliśmy starsi, jeździliśmy z księżmi pomagać do Lasek. Zbieraliśmy jabłka, śliwki, gruszki, połamane gałęzie, pomagaliśmy porządkować okolicę. Siostry częstowały nas obiadem. My nie tylko pomagaliśmy, bawiliśmy się z niewidomymi dziećmi i poznawaliśmy ich świat odmienny od naszego. Uczyliśmy się szanować ich inność i rozumieć, że każdy z nas jest inny. W liceum księża uczyli nas historii kościoła, ale także historii powszechnej. Poznawaliśmy religie świata, a przy okazji różne racje i sposoby myślenia. Pisaliśmy wypracowania, a oni zawsze mieli czas, żeby je przeczytać i solidnie omówić. To były zajęcia z filozofii i samodzielnego myślenia. Kościół wychowywał wolnych ludzi, którzy mieli swoje zdanie i umieli go bronić, a swoje decyzje logicznie uzasadniać. Gdy moje dzieci zaczęły naukę religii w szkole, bez skutku szukałam tamtej atmosfery, która nas wtedy porywała.
Ona była jeszcze obecna w naszym życiu na przełomie lat 80 i 90. Kościelny punkt dziennej opieki przedszkolnej. Zajęcia ze śpiewu i tańca, dla pierwszych lat podstawówki, ale też pomoc w przedszkolu w soboty, kiedy rodzice musieli iść do pracy, a w ten sposób i te starsze dzieci miały zajęcie. Nasz zespół (Radosne dzieci Boże, tak się nazywał naprawdę) przygotowywał programy. Występował w kościele, a największym sukcesem były jasełka, które na prośbę parafian wystawialiśmy co niedziela do Matki Boskiej Gromnicznej (02.02). Nasze anioły co tydzień zbierały sporą sumkę na potrzebujących. Przy okazji były loterie. Oddawaliśmy fanty, ale i niepotrzebne ubrania, zabawki, książki. Poza loterią działał sklep, w którym wszystko było „za złotówkę”, a prowadziły go panie emerytki z naszej parafii. Dzieci spędzały w kościele i jego zakamarkach wiele godzin tygodniowo. Biegły tam z radością. Wracały pełne wrażeń. Jeździły na wycieczki, obozy, kolonie. My także bywaliśmy częściej w tej okolicy, a księża i siostry Salezjanki znali nas jak dobrych znajomych. Współorganizowaliśmy te dziecinne atrakcje. Szyłyśmy kostiumy, materace, które potem ojcowie budując obóz wypychali sianem, zdobywaliśmy zaopatrzenie; ten przyniósł cukier, inny papier toaletowy, kredki, ryż. Przygotowania i gromadzenie zapasów trwało cały rok: rakietki do badmintona, piłki, gry planszowe. Każdy przynosił, co miał na zbyciu. I każdy wpłacał tyle, ile mógł. Co tydzień jechała Nyska z jabłkami, kapustą, pieczonymi przez matki ciasteczkami. W kościele odbywały się projekcje filmów i koncerty. Nie zapomnę nigdy wspaniałego Mesjasza, który w wykonaniu Orkiestry i chóru Filharmonii Łódzkiej rozbrzmiewał w naszym kompletnie niewykończonym kościele. Tak powstawała wspólnota.
Kiedy religia stała się szkolnym przedmiotem, ta cała wspólnotowa atmosfera w okół działalności kościoła gdzieś uleciała. Zrobiło się wygodniej, ale okolice kościoła opustoszały i dziś większość z nas nie rozpoznałaby księży z parafii w której mieszka. A przecież ludzie lubią działać gromadnie, czuć swoją przynależność do grupy. Dlatego wszyscy, którzy chcą uciszyć Orkiestrę Owsiaka skazani są na klęskę, a przy okazji na śmieszność. Najbardziej przykre, gdy pomstują na niego i przy okazji na nas, którzy się z nim utożsamiamy, ci którym pomógł i pomaga. Często najtrudniej jest uwierzyć w czyjąś bezinteresowność tym którzy sami serca nie mają.
A przecież imprezy dobroczynne są wielowiekową tradycją. Najlepiej gdy odbywają się w atmosferze wspólnej zabawy. To ekwiwalent za poniesiony trud i hojność, ale także wspaniałe spotkanie integracyjne małej lub większej społeczności. Rozumieją to ci, których od początku tak wychowywano i uczono. Nie wiem skąd biorą się ci, którzy nie umiejąc dać czegoś od siebie innym odmawiają prawa do takiej działalności.