La bella Venezia

You are currently viewing La bella Venezia

Otrząsamy się z moją przyjaciółką Agnieszką z niewesołych myśli. Rzeczywiście z vaporetto (tramwaj wodny), którym podróżujemy widać podmywane przez wodę domy. W wielu, życie zaczyna się od pierwszego lub drugiego piętra. Nie wiadomo jak potoczą się losy tej części miasta, które pogrąża się w wodzie, a jednocześnie jest zadeptywana przez miliony turystów każdego dnia. W zabytkowej części co raz trudniej jest mieszkać i żyć (ciągle jest ok. 60 tys. mieszkańców).

 
Ale jak to we Włoszech w bocznych uliczkach spokojnie wisi pranie, trwają rozmowy pomiędzy niewiele oddalonymi od siebie oknami. Działają restauracje i bary. Komunikacja miejska, choć trochę egzotyczna, też działa. Wszędzie da się jakoś podjechać lub dojść. W końcu jest 400 mostów, z których najsłynniejszy jest, blisko 4 km Ponte Della Libertà łączący wyspę ze stałym lądem. 


Przez most przeprawiają się też pociągi na stację Venecja St. Lucia i autobusy, a nawet samochody i sama nie wiem, gdzie się je potem na tym skrawku parkuje. Także hotele mają co raz większe problemy ze swoimi budynkami. Trzeba miliardów, aby budowle zabezpieczyć i stale konserwować. 


Wenecja jest uważana za jeden z najcenniejszych zabytków na świecie. Podobno Włosi zastanawiają się wprowadzeniem opłat za wejście do miasta lub innych form dofinansowania rekonstrukcji, której nie są w stanie udźwignąć. Oczywiście Wenecja to także laguna i liczne wyspy (118 wysp i 30 tys. mieszkańców) i to tam odbywa się festiwal filmowy, a przede wszystkim stały ląd, gdzie żyje się normalnie i działają zwyczajne autobusy (ok. 180 tys. mieszkańców), kolej, a nawet doprowadzona jest autostrada. 

Wracając z Triestu sprawdzam to dokładnie. Autobus nr 15 z dworca w Mestre przewiózł mnie przez całe miasto w drodze na Lotnisko Marco Polo (ten od wycieczki do Chin, a przede wszystkim książki z opowieściami o tej wyprawie, bo sama wyprawa jest co raz częściej uważana za nie do końca realną). 

Wenecję taką, jaką chcę pamiętać malowali Vedutisti Veneziani, czyli po ludzku Canalletto (Bernardo Bellotto) tzw. młodszy i jego znakomici koledzy. Oni pierwsi zastosowali szeroki widok i perspektywę oddającą wrażenia jakie widzi nasze oko. Podstawą perspektywicznego widzenia jest schodzenie się w jeden punkt równoległych płaszczyzn. Do wykreślania perspektyw przy malowaniu widoków używano ciemni optycznej (łac. camera obscura), światłoszczelnej skrzynki o zaczernionych wewnętrznych ścianach. 


Na jednej ścianie skrzynki umieszczony jest mały otworek (ok. 1 mm), na przeciwległej matowa szyba, na której powstaje pomniejszony i odwrócony obraz. Obraz jest miękki, mało kontrastowy i pastelowy. Ma nieskończoną głębię ostrości. Nie ma dystorsji, czyli zniekształceń powstających w przypadku oddalania się od osi optycznej soczewki. Malarz kładł papier na szybie odbijającej widok i przerysowywał go. 

Przed wyjazdem do Wenecji dokładnie obejrzałam, po raz nie wiem który, mój wenecki album. Luca Carlevaijs, Michele Marieschi, Canaletto właściwy, czyli Giovanni Antonio Canal, wujek naszego drogiego Bernardo, wreszcie Bernardo Belotto i Francesco Guardi. Cały komplet. Wśród realistycznych obrazów są Veduta fantastica na których szanowny Michele całkiem realne widoczki uzupełnia o wytwory swojej fantazji, których nie powstydził by się maestro Salvadore Dali.  

A Canaletto młodszy? Malował nie tylko Wenecję. Był w Dreźnie, Wiedniu, Monachium, aż trafił na dwór Stanisława Augusta Poniatowskiego i stał się naszym narodowym malarzem warszawskich widoczków. Z nim łączy się moja filmowa przygoda. Opowiadam ją Agnieszce, gdy sączymy chłodną wodę w okolicach dworca St. Lucia. Największe dzieło malarza to 30 wedut Warszawy i Wilanowa, które wiszą w osobnej Sali Prospektowej na Zamku Królewskim (Sala Canaletta). 

Tadeusz Makarczyński chciał zrobić film dokumentalny o dokonaniach Canaletta w Warszawie, ale przeszkodą był sposób eksponowania obrazów, a raczej brak sposobu, aby je sfilmować, dokładnie pokazać i opowiedzieć o ciekawych szczegółach. Z pomocą przyszedł przypadek – remont sali, na czas którego obrazy zdjęto ze ścian i był do nich swobodny dostęp. Wtedy rzucili się na nie filmowcy. Każdy obraz został powieszony w dogodnym miejscu, oświetlony i sfilmowany szczegółowo, tak jak wymarzył sobie reżyser. 

Tak powstał film Mistrza Canaletta przewodnik po Stanisławowskiej Warszawie (1983) do którego miałam przyjemność montować muzykę napisaną, przez Władysława Słowińskiego (w filmpolski.pl jest błąd w nazwisku kompozytora), tatę mojego  szkolnego kolegi Krzysia. 

Tadeusz Makarczyński mój wielki mistrz i nauczyciel. Właściwie debiutowałam pod jego skrzydłami w 1980 r. jako autor opracowania muzycznego prawdziwego, wielkiego filmu (50 min) złożonego z samych zdjęć i jako samodzielna montażystka dźwięku. Dla młodego asystenta było to duże wyzwanie, ale starsi koledzy nie rwali się do pracy z Panem Tadeuszem ponieważ był wymagający, dokładny i wiedział jaki efekt chce osiągnąć. 

Pracował wolno, z namysłem, a więc trzeba było poświęcić na pracę z nim o wiele więcej czasu niż przy innych produkcjach. Natomiast nas rozliczano z metrów (minut) gotowego filmu. Dla mnie właśnie to tempo było największą zaletą pracy jaką miałam wykonać. Ja na razie szybciej pracować nie umiałam, a generalnie to umierałam ze strachu, film śnił mi się po nocach i każdej nocy napotykałam na coś czego nie umiałam i nie mogłam zrobić. 

Dodatkowym utrudnieniem był fakt, że jako asystentka nie miałam własnego pokoju do pracy, a więc za zgodą reżysera pracowaliśmy popołudniami. Wcześniej przez kilka godzin wybierałam w fonotece przydatne materiały, ale sprawdzić czy dobrze wybrałam mogłam dopiero po południu, kiedy miałam dostęp do filmowego obrazu (na razie nikt nie wynalazł DVD, a nawet VHS był formatem w Polsce nieznanym), chyba że moja przyjaciółka Marta Broczkowska, nie miała żadnej pilnej roboty i mogła się ze mną zamienić. 

Tak pracowaliśmy przez cały miesiąc. Pan Tadeusz był kulturalny, pogodny, zawsze nastawiony pozytywnie do świata i ludzi, chociaż wtedy już starszy (czyli w moim obecnym wieku) i chory. Poruszał się o kulach, ale nigdy nie skarżył się na żadne utrudnienia i szykana, których mu naprawdę nie szczędzono. Ten pierwszy film nosił tytuł Warszawa Bolesława Prusa, a jego krótsza 30 min wersja Spacer po Warszawie pana Bolesława Prusa. Po „Canalettcie” w 1984 r. powstała Warszawa Aleksandra Gierymskiego i znów pojawił się tato Krzysia.

W 1983 r. Tadeusz Makarczyński rozpoczął pracę nad wieloodcinkowym filmem o Powstaniu Warszawskim. Podstawę stanowiła rekonstrukcja wydarzeń na podstawie zdjęć zrobionych przez Sylwestra Brauna pseudonim Kris. Dwie pierwsze części Sierpień i Wrzesień nosiły wspólny tytuł Sceny z Powstania Warszawskiego i muzykę do nich skomponował Andrzej Markowski. Rok później powstał Exodus i tutaj opracowanie muzyczne przypadło mnie.  Była to bardzo trudna sprawa, bo kontynuowałam pracę mistrza Szkoły Polskiej w naszej kinematografii. Udało się, a moją prace oceniono bardzo wysoko. Korzystałam z istniejących w fonotece materiałów, dogrywałam do nich poszczególne instrumenty (trąbka, akordeon, ksylofon, wibrafon) , tworząc kolaże i nowe współbrzmienia. 

Ostatni film Powrót (1985) był złożony ze zdjęć i fragmentów filmowych i po raz kolejny pojawił się Władysław Słowiński, którego muzykę mogłam zmontować. Na tym zakończyła się moja przygoda z filmami Tadeusza Makarczyńskiego. Większość 1985 roku przeleżałam, a we wrześniu urodził się mój syn.