Taksa klimatyczna, czyli podatek od miłości

You are currently viewing Taksa klimatyczna, czyli podatek od miłości

Koniec roku akademickiego to znakomita okazja, żeby odwiedzić Koszalin gdzie odbywa się festiwal debiutów Młodzi i film (18-24 czerwca 2018). Miasto jest urokliwe, a od niedawna dobrze z Warszawą skomunikowane dzięki Pendolino. Pociąg do Trójmiasta pędzi z jednym tylko przystankiem w Iławie, a potem do Kołobrzegu zatrzymuje się już co chwila, ale zamiast kilkunastu godzin, które starsi ludzie pamiętają jako horror od czasów swojego głębokiego dzieciństwa, przejeżdża tę nie najkrótszą trasę w jedyne 5 – 6 godzin. Dlatego dałam się wyciągnąć na wycieczkę nad morze w zeszłym roku, no i już bez wyciągania wybrałam się w tym roku ponownie.


Poprzednim razem powód wycieczki określono jako wsparcie Pawła Juzwuka, młodego konsultanta muzycznego, autora opracowania muzycznego do filmu Ostatnia rodzina (reż. J. Matuszyński, 2016). Dyskusje dotyczyły problemów opracowań muzycznych, w tym problemów związanych z prawem autorskim i finansowaniem w kontekście wyborów artystycznych. Mówiliśmy też  o roli jaką pełni w tym filmie muzyka, dobierana według klucza zamiłowań muzycznych obu panów Beksińskich, a jednocześnie dopasowywana do nastrojów i akcji filmu, co twórcom udało się znakomicie.

 
Byłam gościem dyrektora artystycznego festiwalu Janusza Kijowskiego i na jego prośbę uczestniczyłam w różnych festiwalowych imprezach, a przede wszystkim dyskusjach z młodymi twórcami i widzami. Można powiedzieć, że twórcy szukali mnie sami. Zapraszali na swoje projekcje, prosili o opinie i wskazówki na przyszłość, a przede wszystkim przy każdej okazji rozmawialiśmy o muzyce w filmie i ich związanych z muzyką bolączkach. Potwierdzało to tezę, postawioną przez Janusza, że z muzyką, a szerzej patrząc z dźwiękiem, młodzi twórcy mają problem. Nie potrafią nimi operować tak, aby powstawała magiczna wartość dodana, czyli, aby muzyka i dźwięk wzbogacały opowiadanie, dodawały warstw odbioru i niuansów.

Opracowania muzyczne w filmie współczesnym. Warsztaty

 
Dlatego w tym roku moje zadanie, jako gościa festiwalu postawiono już konkretnie – kilkugodzinne warsztaty na temat opracowań muzycznych filmu. Przygotowałam i poprowadziłam je razem z moją asystentką Katarzyną Figat w czwartkowy festiwalowy poranek (21.06.2018).

Ale najpierw należało na Festiwal dojechać. Ja wybrałam wtorek i Pendolino o 16.20 oraz wagon ciszy. Podróż była przyjemna, wszyscy pasażerowie zaczytani. Ja akurat czytałam kryminał, ale w koło królowały laptopy, prace semestralne i magisterskie, jakieś dokumentacje. No wyglądało to bardzo poważnie i dostojnie, chociaż PKP domagając się ciszy od podróżnych, samo z tej ciszy się zwalnia. A nawet wręcz przeciwnie, robi w cichym wagonie, mnóstwo zamieszania i hałasu. Bilety sprawdzano dwa albo trzy razy, roznoszono napoje, kilka razy był pan, który zbierał śmiecie i puste opakowania. Każdy kolejny pracownik PKP głośno i wyraźnie artykułował zagadnienia z którymi do nas, podróżnych się zwracał. No, a przecież miało być cicho! 


Była też postać wirtualna. Jakiś pan, który nieskończoną ilość razy, przez głośnik, informował nas o przebiegu podróży. Do jakiej stacji się zbliżamy i czy mamy spóźnienie czy też nie. Nie mieliśmy. Zapraszał nas też do wagonu restauracyjnego, informując ile mamy czasu na zjedzenie, zważywszy że następna stacja to…. i będziemy tam o godzinie tej…… Robił to w dwóch językach. Jeden rozpoznałam jako Polski, drugi był zbliżony do angielskiego, ale trudno było się jednoznacznie zorientować. Najbardziej kojarzył mi się z kultową sceną z Misia (reż. S. Bareja, 1980, zapowiedź Marysia Winiarska, przy pomocy klusek, a rola? – spikerka w centrum informacyjnego lotniska na Okęciu). Drugie skojarzenie to także już powoli kultowy dialog z filmu Excentrycy (reż. Janusz Majewski, 2016, reakcja Fabiana na lingwistyczne popisy Modesty): Anglik zdziwił by się, że tak też można. No i dziwiliśmy się, chociaż my nie Anglicy.  Oczywiście dziwiliśmy się cichutko.


Do Koszalina dojechałam na czas (21:21), co ostatnio nie jest regułą, bo raczej wszystkie pociągi, którymi podróżuję bardzo się spóźniają. I pomyśleć, że kiedyś według pociągów regulowano zegarki. Teraz już chyba nikt nie ma takich głupich pomysłów. Na peronie spotkałam kilkoro znajomych uczestników naszego festiwalu. I całe szczęście. Mnie zabrakło wyobraźni, żeby przewidzieć, że o tej porze zamiera ruch między Koszalinem, a Mielnem, gdzie wszyscy mieszkaliśmy. Ale było dwóch bywalców i oni jeszcze z Warszawy postarali się o festiwalowy transport, przewidując ten komunikacyjny dramat.

 
O 22.00 byłam już w pensjonacie „Planeta”, podwieziona pod same drzwi, jak paczka. Do morza ze 100 m, w koło otwarte i rozbawione bary, kawiarnie, restauracje. Wieczór pogodny. Życie jest piękne. Z wiarą patrzyłam w przyszłość, ale zrozumiałam też, że transport jest kluczem do mojego festiwalowego i życiowego sukcesu.

 
Odpytałam więc panie w recepcji, odwiedziłam, jak mi się wydawało, jedyny w mieście, przystanek, a potem usilnie przeglądałam Internet poszukując jakiejś transportowej logiki tych okolic. Na próżno. Pomiędzy miejscowościami przemieszcza się bliżej nieokreślona liczba mikrobusów i autobusów, należących do wielu małych prywatnych firm. W Koszalinie zatrzymują się na licznych przystankach (oficjalnych i dzikich) rozsianych w okolicach dworca na obszarze blisko kilometra.


Także w Mielnie miejsc z których odjeżdżają i na które przyjeżdżają jest kilka (hala sportowa, ratusz, parking Polomarketu itp.) i to od siebie oddalonych. Oczywiście na wieczorne Pendolino z Warszawy nikt nie czeka, a więc bez transportu festiwalowego, można pójść do Mielna na piechotę lub przejechać się za ok. 50 zł taksówką, pod warunkiem, że o tej porze jakąś się znajdzie.


O moim odkryciu czym prędzej zawiadomiłam Kasię, a ona poprosiła o festiwalowy samochód i całe szczęście, bo w środę Pendolino spóźniło się 40 minut i to ona ratowała innych festiwalowiczów. Widocznie ja trafiłam na ten jeden z nielicznych przypadków punktualności. Oczywiście wirtualny pan z pociągu pomiędzy rutynowymi zapowiedziami i zaproszeniami do wagonu barowego, co chwila przepraszał w dwóch językach z opóźnienie, które jeszcze może ulec zmianie. Dopiero mieli ciszę, że uch!!! (jak mawiał Jan Peszek jako Ubu król w filmie Piotra Szulkina pod tym samym tytułem, 2003).


Festiwalową środę poświęciłam na ćwiczenia praktyczne z transportu. Do Koszalina dojechałam za 8 zł (5 + 3) mikrobusem podmiejskim i autobusem miejskim. Pobrałam naukę, że rozkłady jazdy: hotelowy, internetowy i wywieszony na słupku przystanka, są trochę inne, ale już nie dźwigałam walizki i w końcu się nie śpieszyłam, mogłam poczekać. Dodatkowo poczekałam razem z innymi pasażerami  w miejscu budowy poprzecznej drogi szybkiego ruchu i już wiedziałam, że godziny przyjazdu do Koszalina są mocno nierealne i zależne od tego ile czasu człowiek będzie tkwił w korku, a więc trzeba brać na te wszystkie niespodzianki transportowe poprawkę.
 

Do centrum festiwalowego trafiłam, odebrałam akredytację i pełną torbę materiałów. Jak festiwal, to wiadomo, że najważniejsze są filmy, które oglądamy, a ja w tym roku postanowiłam zobaczyć kilka fabuł, których jeszcze nie widziałam. No, bo oczywiście przynajmniej trzy (Cicha noc, reż. P. Domalewski, Reakcja łańcuchowa, reż. J. Pączek i  Zgoda, reż. M. Sobieszczański) miałam szansę zobaczyć wielokrotnie i to na różnych stadiach ich produkcji. Widziałam też 53 wojny (reż. E. Bukowska). Dlatego wolałam lżejszy film.


Zaczęłam od komedii romantycznej Podatek od miłości (reż. B. Ignaciuk). Lubię kino gatunkowe i uważam je za bardzo trudną formę, właśnie ze względu na ograniczenia, jakie stawia przed nami format. To w pełni zawodowa i komercyjna produkcja. Tak oceniła też film festiwalowa publiczność przyznając mu swoją nagrodę. Zachwycił mnie Grzegorz Damięcki, a nagroda, jaką otrzymał na festiwalu świadczy, że nie tylko mnie się podobała jego gra i postać, którą wykreował. Jury określiło to jako wiarygodne stworzenie roli inteligentnego amanta.


Po raz kolejny (ostatnio w filmie Volta, reż. Juliusz Machulski, 2017, a przedtem w Teatrze Polonia w spektaklu Chłopcy reż. M. Gronowski) bardzo podobała mi się Aleksandra Domańska i czekam na jej kolejne kreacje. Właściwie świetnie grali wszyscy: Roma Gąsiorowska, Michał Czarnecki, Ania Smołowik, Zbigniew Zamachowski, włącznie z małymi epizodami,  co w tego typu filmie jest ważne niezwykle. Znakomicie poprowadzono aktorów dziecięcych. Zadbano o scenografię, kostiumy, charakteryzację, wnętrza. Film obejrzałam z przyjemnością, ale też dwie rzeczy zwróciły szczególnie moją uwagę. Scenariusz i dźwięk, ze szczególnym uwzględnieniem muzyki.


Pierwszą część filmu ogląda się wartko, natomiast w części drugiej film zaczyna się dłużyć i rozmieniać na drobne. Ja wiem, że to trudny moment. Widzowie już dokładnie wiedzą jak cała rzecz się skończy, a niezorientowani pozostają jedynie główni bohaterowie. To, na co czekamy, to niespodziewane zawirowania i kompletnie zaskakujące zakończenie. W pewnym sensie to się udało, ale w walce o utrzymanie uwagi widza, chyba przesadzono na tym etapie z pokrętnością kolejnych meandrów akcji. Można by usunąć kilka mini wątków. To w sumie powinna być prosta i oczywista opowieść. Czysta żywa rozrywka, a nie krzyżówka psychologiczno-dramatyczna.


Albo inaczej. Zbyt wcześnie nasi bohaterowie stali się parą, a jedynym problemem do rozwiązania pozostała sprawa tytułowego podatku. Oczywiście, w decydującym momencie nasza bohaterka znika i trzeba ją odnaleźć, ale szaleńcza pogoń do Gdańska też już była, u Ryszarda Zatorskiego w filmie tego samego gatunku (Tylko mnie kochaj, 2006).


Mój drugi problem, to nie tyle bardzo poprawnie zrealizowany dźwięk, ale operowanie muzyką. Paweł Lucewicz, autor muzyki ilustracyjnej, swoje zadanie wykonał, natomiast w takim filmie, jak to wynika z teorii gatunku, są oczekiwania różnych ciekawych i chwytliwych przebojów, a ich dobór i ułożenie w filmie wcale nie jest oczywiste i wielokrotnie przekonywali się o tym twórcy podobnych filmów. 
 

Miałam okazje to obserwować, kiedy ścigały się ze sobą produkcje Tylko mnie kochaj i ekipa autorki (Katarzyna Grochola) powieści Nigdy w życiu, która pod jej kierownictwem realizowała Ja wam pokażę, obrażona na poprzedniego producenta i przekonana, że jak coś wygląda lekko, łatwo i przyjemnie, to znaczy, że równie prosto do takiej konkluzji się dochodzi. Otóż nie! Jak z kolei zwykła mówić mała Michalina z Tylko mnie kochaj.

 
W tym przypadku także muzyki wybieranej, wewnątrz kadrowej było za dużo. Sklejane ze sobą sceny z muzyką, często się ze sobą gryzły, a za to brakowało scen relaksujących widza, opartych na popularnym utworze, a jeszcze lepiej piosence, przenoszących jednak w sposób pozawerbalny pewne treści, oczywiście ze względu na teledyskowo dobrane obrazy, którym muzyka towarzyszy. Ewidentnie takich scen już na etapie scenariusza nie zaplanowano. A szkoda. 
 

To klasyk z lat 70., podobnie jak dialogi a’la Lelouch (Kobieta i mężczyznaMężczyzna, który mi się podoba itd.), czyli zastępowanie muzyką banalnych słów w momencie, kiedy treść rozmowy jest w zasadzie wiadoma. Taką scenę z Pożegnania z Afryką pokazałam następnego dnia na swoich warsztatach, a Kasia, na przykładzie sceny z Tylko mnie kochaj, wykazała jak zmienia się w niuansach, a czasem i radykalnie, wymowa sceny, kiedy zmieniamy towarzyszącą jej dobieraną muzykę.