High Life, czyli festiwalowe życie. Młodzi i film 37

You are currently viewing High Life, czyli festiwalowe życie. Młodzi i film 37

Festiwal debiutów filmowych w Koszalinie, czyli Młodzi i film, jak każde takie wydarzenie, ma swoją specyfikę. To festiwal na luzie i ktoś, kto zabrał smoking lub długą suknie bez pleców, może tego w ogóle nie wypakowywać z walizki. Mieszka się w różnych domach wczasowych i kwaterach w Mielnie, co rano dojeżdża do Koszalina, a wraca wieczorem. Jest dużo młodzieży, studentów szkół filmowych, a po południu pojawiają się pracujący mieszkańcy Koszalina, dla których festiwal jest stałym punktem na liście czerwcowych rozrywek. Wieczorami odbywają się formalne i nieformalne bankiety, i znowu ich charakter jest bardziej studencki niż nadmiernie elegancki.

Można oglądać filmy od rana do wieczora, ale równie ważnym elementem jak projekcje są spotkania z młodymi twórcami w ramach cyklu Szczerość za szczerość. Spotkania te odbywają się po każdej prezentacji i często dopiero przyjście kolejnej ekipy powoduje, że twórcy i zajadle dyskutująca publiczność są zmuszeni do opuszczenia swoich okopów. Oczywiście na te spotkania przychodzą także dziennikarze, ale to przede wszystkim jest chwila dla zwykłej publiczności i kolegów filmowców.

W środę obejrzałam dwa filmy fabularne, ustaliłam warunki techniczne i umówiłam się na następny dzień z obsługą sali w której miałyśmy prowadzić warsztaty, zjadłam obiad, ale przede wszystkim byłam na dwugodzinnym spotkaniu z Jagodą Szelc i jej ekipą. Rozmawialiśmy o filmie fabularnym Wieża. Jasny dzień, który zrobił na mnie duże wrażenie. Reżyserka jest już osobą utytułowaną (nagroda za debiut reżyserski i scenariusz na festiwalu w Gdyni oraz paszport Polityki, żeby wymienić te najważniejsze), dojrzałą, świadomą swojej wartości i umiejętności, a jednocześnie poszukującą z ciekawością dziecka. 

To nie jest film, wobec którego można przejść obojętnie. Nawet jeżeli nam się nie podoba, to zostawia silne wrażenie. Nawet, jeżeli byśmy inaczej postępowali niż bohaterowie i nie potrafimy zrozumieć ich wyboru, godzimy się, że tak też można rozumować czy postąpić. Dla mnie to w filmach jest najważniejsze, bo wierzę w opowiedzianą historię, przez jej prawdopodobieństwo i zgodność z moimi doświadczeniami. 

Wieża ma też elementy metafizyczne, ale w przypadku tego filmu, szczególnie zakończenie przemówiło do mnie najmniej dobitnie. Zakończenie było zresztą problemem dla wielu osób i z sali padały pytania dokąd oni idą?, dlaczego tak? Chociaż nikomu nie przeszkadzał kopiący w ziemi nocą pies. Pytanie po co kopie? lub co wykopał pies? dla nikogo nie było ważne. To spotkanie autorskie było dla mnie niezwykłym przeżyciem i to z wielu względów. Przede wszystkim silna osobowość twórczyni, jej zdecydowane, chociaż czasem kontrowersyjne sądy. Osobowość barwna, twórcza i charyzmatyczna. Będę czekała na kolejne filmy, bo czuję, że rodzi się nowa gwiazda na filmowym firmamencie.

Bardzo wiele dyskutowano, korzystając z obecności obu głównych aktorek, na temat budowania ich ról, wzajemnych relacji, współpracy z reżyserem i ze sobą. Przy tej okazji pojawił się temat, którego jestem fanatykiem od lat. Okres przygotowawczy i przygotowania poprzedzające zdjęcia do filmu. To czas w Polsce niedoceniony, bagatelizowany i skracany do granic przekraczających ryzyko.

W przypadku Wieży, był to czas długi (dodatkowo wydłużony o pół roku przez próby dopięcia ostatecznego kosztorysu), który wspaniale wykorzystano. Przede wszystkim powstał scenariusz – ułożony jak budowla z klocków lego. Logiczny, dopracowany w szczegółach, dostosowany do pojawiających się realiów i precyzyjny. Ten scenariusz nagrodzono po raz kolejny, właśnie na Koszalińskim festiwalu, co odnotowałam z radością. Wielokrotnie w czasie spotkania podkreślano, że u podstaw sukcesu filmu leży właśnie ta skrupulatność i dokładność, która pozwoliła niezwykle skrócić czas pracy w okresie zdjęciowym i podołać zadaniu, mimo wielkich ograniczeń finansowych.

Aktorzy się znali, spędzali razem wolny czas, specjalnie dobierano obsadę tak, aby wszyscy byli mieszkańcami Łodzi. Organizowano wspólne zajęcia i eskapady z udziałem grających w filmie dzieci. To dlatego są tak świetnie prowadzone i naturalne. Trudno sądzić, że dzieci nagle stały się teraz zdolniejsze, ale w kolejnym filmie młodych twórców (Podatek od miłości, a rok temu Plac zabaw) ich udział wydaje się kompletnie naturalny i spełnia się artykułowane od wielu lat marzenie, żeby polskie dzieci grały w filmach jak dzieci amerykańskie. Grają. Trzeba je tylko we właściwy sposób poprowadzić. Powstała grupa zachowuje się jak rodzina. Tworzy rodzinę. Jest nią. To wynik wielu spotkań, rozmów, wymiany myśli i emocji. Formalnych i nieformalnych prób poszczególnych sytuacji.

Znakomicie napisane są dialogi. Nic w nich ważnego właściwie się nie pojawia. Przeważają błahe stwierdzenia, ale przecież film to nie łamigłówka, ale wrażenia, odczucia i emocje, bo te są pierwsze i one wychwytują każdy fałsz. Rozmyślania i logiczna analiza pojawiają się później i wiele zależy w nich od wrażeń, które legły u podłoża tego rozpamiętywania.

Wiele jest sytuacji pokazywanych w tle, jakby mimochodem, a jednak ważnych. Bo tworzących całokształt wrażeń. Ksiądz i przygotowania do komunii. Kościół jest w remoncie, jest w tym coś prowizorycznego, czy też wymagającego zmiany. Kopiący po nocy pies. Pies niesforny, chodzący własnymi drogami. Uchodźca, którego spotyka zaburzona psychicznie bohaterka, ale nikomu o jego obecności nie mówi. Matka, która traci i odzyskuje świadomość. Jest krucha, wymaga pomocy, pielęgnacji, ale i serdeczności. W momencie pełnej świadomości matka jest najbardziej zadbaną i zdyscyplinowaną postacią. 

Tak przedstawiona rodzina jest jednocześnie sobie bliska i daleka, a tajemnica porzuconego przez jedną z córek dziecka jest tu głównym elementem dramatu. Siostry są inne. Mula ma zorganizowany świat i potrzebę kontroli nad swoim życiem i tym co ją otacza. Elementem tego życia jest adoptowane dziecko, które boi się utracić, gdy pojawia się Kaja jego biologiczna matka. Kaja jest wolnym duchem. Ojciec dziecka jest nieznany, a ona sama zjawia się jak gdyby nigdy nic po 6 latach nieobecności, niczego nie tłumacząc. 

Dreamsound jak zwykle znakomicie zadbał o dźwięk. Przyroda jest nie nachalna, ale podskórnie zmienna i bogata. Tylko ten, kto musiał zmierzyć się z takim wyzwaniem wie, jak trudno tak skomponować warstwę dźwiękowa filmu. Szczególnie, że muzyka jest w tym filmie praktycznie nieobecna. To znaczy jest – autor Teoniki Rożynek, ale tak znakomicie spaja się z resztą dźwięku, że stanowi jego integralną całość. To także wielka sztuka i umiejętność grania jako członek zespołu, chociaż rozumiem ból niezauważonego kompozytora, który wolał by być solistą.

Na nieśpiesznych, ale jednak różnorodnych zajęciach zeszło mi do 20.00. Okazało się, że festiwal ma swoje mikrobusy oraz własny, chociaż nie za gęsty rozkład jazdy i jeden z kursów do Mielna wypada właśnie o tej porze, a więc bez problemu dotarłam do hotelu. Natomiast musiałam zrezygnować z projekcji Ataku paniki o 19.45 (reż. P. Maślona), bo wtedy już żadna siła nie była w stanie pomóc mi w dostaniu się do hotelu, szczególnie, że najbardziej chciałam posłuchać co mają do powiedzenia twórcy, a wtedy to pewnie skończyło by się koło północy. 


Ten film był dla mnie w pewien sposób ważny, ale jego druga szansa przypadała na czwartek i to tak, że nie mogłyśmy tam dotrzeć po warsztatach. Szczególnie żałuję, bo jury doceniło Radzimira Dębskiego za czynienie muzyki integralną częścią filmu, co zawsze jest moim filmowym marzeniem, a nie zawsze indywidualność i ego kompozytorskie potrafi wznieść się ponad interes własny na rzecz interesu filmu. Trudno, jak tylko się da, zobaczę film niezwłocznie.

Musiałam wracać. Miałam przed sobą poważne zadanie na poranek następnego dnia. Czekałam też długo i cierpliwie na pasażera środowego Pendolino, które tym razem spóźniło się o 40 minut, a Kasia i inni podróżni, udający się do Mielna, nie spali na dworcu tylko dzięki moim wtorkowym doświadczeniom i przytomności umysłu. 

Miałam też doświadczenia transportowe z porannej drogi do Koszalina, dlatego udałam się do Mielna uprzednio zamawiając festiwalowy transport na 9.00, aby na pewno przyjechać na warsztaty na czas. Przy drodze poprzecznej odstaliśmy całe pół godziny, ale zdążyłyśmy z 15 minutowym zapasem, więc cała skomplikowana instalacja techniczna była sprawna i sprawdzona. 

Przez pierwsze pół godziny, docierali natomiast spóźnieni uczestnicy. Mikrobus festiwalowy i mikrobus nieznanej firmy transportowej odstały swoje w tym samym miejscu co my, a ich rozkłady jazdy okazały się tym samym nierealne. Część pasażerów (ta z dworca) doszła piechotą, lub dojechała autobusem miejskim. 

Warsztaty na temat opracowania muzycznego filmów uważam za bardzo udane. Trwały cztery godziny i poza wykładem miały duży blok różnego typu przykładów praktycznych, które pozyskałyśmy ze współczesnych i popularnych filmów, co świetnie pokazywało, że teoria, którą przekazujemy jest mocno osadzona w praktyce i ma konkretny wpływ na działania filmowe, w których uczestniczy muzyka. Dyskusja przeniosła się także do holu festiwalowego centrum, bo na Sali zaczynała się kolejna projekcja, a nasi słuchacze mieli jeszcze wiele pytań, a więc tym bardziej takie zainteresowanie napawało radością.


Poza transportem, w czwartek zaskoczyła nas także pogoda. W czasie warsztatów lunął deszcz, który słyszeliśmy, bo solidnie łomotał w dach naszej sali, a temperatura spadła o kilkanaście stopni. Dobrze, że po południu wypadał kurs festiwalowego mikrobusu i po kolejnym oczekiwaniu w okolicach budowy drogi poprzecznej dotarłyśmy po 16.00 do domu. Kompletnie wykończone, zmoknięte i zmarznięte. Wtedy w kinie Alternatywa, oddalonym nieco od festiwalowego centrum, zaczynała się właśnie druga szansa Ataku paniki. 


Jeżeli już żałować innych, nieobejrzanych projekcji, to na pewno szkoda dokumentów, ale nawet nie opuszczając od świtu do nocy amfiteatru, nie jest możliwe uczestniczenie we wszystkich wydarzeniach jednocześnie. Festiwal się rozrósł i trzeba wybierać pomiędzy, najczęściej, czterema fajnymi propozycjami, które dzieją się jednocześnie. Dlatego tylko w programie mogłam przeczytać, że w Clubie 105 pokazywane są spektakle produkowane przez WFDiF razem z NINĄ w cyklu Teatroteka. Powstało ich już ok. 40, a ja dzielnie sekunduje młodym twórcom konsultując muzycznie te ich próby, które świetnie zastępują zapomniana formę filmu telewizyjnego, na którym uczyły się sztuki reżyserii wielkie gwiazdy mojego pokolenia.