Taki mamy klimat

You are currently viewing Taki mamy klimat
Sto koni, do stu brzegów, dopłynie w sto dni (1978), reż. Zbigniew Kuźmiński

Zima 1978/79 zaatakowała nagle. No może przesada. Dawała wcześniej sygnały, ale jej nie doceniliśmy i nie zrozumieliśmy powagi chwili, więc postanowiła zająć się nami poważnie. Od listopada popadywał śnieg, były też całkiem solidne mrozy, np. -15 ˚C, ale wtedy tak było co roku, czyli jak mawiał klasyk: jak jest zima to musi być zimno. Mój mąż był nawet na początku grudnia na zdjęciach do PKF w Kozienicach. Dźwięk skończył wcześniej, czyli wsiedli w samochód i dotarli w nocy do Warszawy. Reżyser z operatorem postanowili zrobić jeszcze trochę widoczków i owszem udało się, ale atak śnieżycy skutecznie uniemożliwił im powrót, więc pojawili się w Warszawie po dwóch dniach. Czyli ostrzeżenia były.

Ja w grudniu pracowałam niewiele. Skończyłam na jesieni udźwiękowienie 07 zgłoś się (seria 2, reż. K. Szmagier), gdzie byłam asystentką J. Czerwińskiego i własny film Papa Stamm (reż. K. Rogulski), gdzie debiutowałam, jako operator dźwięku. Nie jeździłam w lecie na plan do Sto koni do stu brzegów (reż. Zbigniew Kuźmiński), bo kolidował z moim osobistym ślubem, za co wdzięczni dozgonnie byli mi dwaj technicy z Łodzi, którzy dzięki temu spędzili lato na Węgrzech i jeszcze dostali diety. Nie jeździłam też na plan Lekcji martwego języka (już późną jesienią), bo kolidował z postsynchronami dialogów do filmu Z. Kuźmińskiego. W obu filmach nie nagrywano na planie materiałów 100%, bo warunki kompletnie temu nie sprzyjały, więc jeżdżenie na zdjęcia bądź nie, zależało w sumie od decyzji mojej i woli moich szefów.

Sto koni…. to adaptacja sensacyjnej powieści Kazimierza Koźniewskiego, z okresu II Wojny Światowej. Jej tematem jest podróż kuriera (Tomek Stockinger) z Polski do Wielkiej Brytanii, przez całą wojenną Europę, z bardzo ważną przesyłką, którą ma schowaną w plombie, czy koronce zęba. Podróż oczywiście jest pełna przygód, a nasi bohaterowie mówią we wszystkich językach, jakie można sobie wyobrazić: po polsku, czesku, słowacku, węgiersku, niemiecku jako hitlerowcy, ale i po szwajcarsku, francusku oraz angielsku. Jak się okazuje na końcu, takich kurierów wysłano trzech i tylko jednemu (Tomkowi oczywiście) udało się dotrzeć do celu. Nas najbardziej bawił tytuł, który w całości brzmiał Sto koni, do stu brzegów, dopłynie w sto dni i okazał się odzewem na konspiracyjne hasło Konrad, Gustaw, Bolesław, trojga imion, Wrzos i przez jakiś czas cała ekipa tak się właśnie witała.

Pracowałam pod dowództwem Jerzego Blaszyńskiego i Jana Czerwińskiego. Ze względu na skomplikowany dźwięk (strzelaniny, bombardowania oraz postsynchrony dialogów nagrywane w trzech studiach i krajach), zrobiono nam drugą, czarno-białą kopię filmu i pracowały jednocześnie dwie montażownie w Warszawie. Część prac (na pewno efekty synchroniczne), niezależnie, wykonywał Jerzy Blaszyński w Łodzi i tam również tę cześć dźwięku montowano, czyli przeprowadziłyśmy obie montażownie i siebie. W ostatnich dniach przed zgraniem sprawdzaliśmy z zaciekawieniem, czy na pewno mamy wszystko?. No i co mamy podwójnie. Bo film z panem Jurkiem zgrywałam tak jak Sprawę Gorgonowej ja. Bardzo to była ciekawa przygoda.

Na początku udźwiękowienia przygotowaliśmy taśmę testową. Uzgodniliśmy parametry nagrań i mikrofony na których będziemy pracować. Pierwszy dzień postsynchronów dialogów przepracowałam razem z panem Jankiem, a potem ja zostałam z Warszawie, gdzie nagrywałam w Studio Opracowań Filmów w al. Niepodległości, a moi szefowie udali się (z duplikatami testu), jeden do Koliby (Bratysława), a drugi do Babelsbergu (Poczdam), nagrywać obcokrajowców. Wyglądałam raczej małoletnio, ale tym bardziej, kiedy okazywało się, że to ja jestem kierownikiem tego bałaganu, aktorzy bardzo mi sekundowali. Przesiadywał ze mną Tomek i Marcin Troński (były to ich pierwsze doświadczenia w postsynchronach), już na zawsze pokochaliśmy się z Henrykiem Bistą. Zostałam też fanką Barbary Brylskiej, która jest prawdziwą mistrzynią w operowaniu głosem, co należało docenić szczególnie, kiedy szeptała cichutko, ale tak, że bez trudu słyszeli ją widzowie.

Do Niemiec pojechał także Tomek Stockinger, żeby nagrać niemieckie dialogi ze swoimi partnerami. Bezskutecznie próbowali z nim rozmawiać po niemiecku i nie mogli się nadziwić, że tak rewelacyjnie i bez obcego akcentu mówi w filmie wszystkie kwestie, a języka nie zna ni w ząb. Pamiętam, że nagrywałam mu te dialogi na kasety magnetofonowe i uczył się ich ze słuchu na pamięć już do zdjęć. Ja po niemiecku umiem Ich Bin Heute Nicht Vorbereitet i on w zasadzie też, wiec do każdej kwestii miał tłumaczenie, żeby wiedział co gada.

Do mnie spływały materiały ze wszystkich studiów. Robiłam asekuracje (back up), oddawałam montażowni i pilnowałam, żeby materiały z każdego studia montowano na osobnych taśmach, bo trochę się różniły, ale dzięki testom niewiele. Wtedy możliwości korygowania barwy były w czasie zgrania niewielkie, szczególnie, że maszyneria nie przewidywała poprawek, zatrzymań, wgrywek itp., o czym za chwilę wiedziałam już wszystko.

Spotkała mnie jeszcze jedna, samodzielna, przygoda: samolot z Wrocławia, który miał dowieźć na postsynchrony Zdzisława Kozienia (porucznik Zubek z 07 zgłoś się), z powodu mgły i śnieżycy nie wystartował. Ale za to wystartowały dwie taksówki: jedna z Wrocławia, druga z Warszawy (ja wiozłam test i mikrofon) i spotkaliśmy się w Wytwórni Filmów Fabularnych w Łodzi na awaryjnym nagraniu w kolejnym nie planowanym studio.

Aktor targał ogromnej wielkości teczkę, starą, urzędniczą, zapinaną na sprzączki. Ku zdziwieniu wszystkich zawierała prowiant dla mnie: kilka słoików specjalnych ogórków, którymi częstowano nas we Wrocławiu, kiedy do przykutego do łóżka, z powodu kontuzji nogi człowieka, przyjechałam na postsynchrony do 07 zgłoś się. Wymyśliłam wtedy jakąś karkołomną technologię z dwoma Nagrami, a studio nagraniowe, zorganizowałam sobie u niego w mieszkaniu. Odtąd zawsze pojawiał się na spotkaniach ze mną ze słynnymi ogóreczkami.

W grudniu największy nawał prac mieliśmy już za sobą. Została robota koronkowa. Strzelaniny, które musiałyśmy z Krysią Górnicką i Kasią Maciejko, zmontować na dwuścieżkowym stole. A tu każdy strzela z innej broni. Są trafienia, pudła i rykoszety. No i w czasie zgrania trzeba się jakoś połapać, które strzały są czyje, a wszystko musi się zmieścić na bardzo ograniczonej, jak na dzisiejsze standardy, ilości śladów. Ostatecznie w najtrudniejszym momencie, żebyśmy mogli zbombardować Wiedeń, wyłączono z prac pozostałe sale synchronizacyjne i podłączono nam stamtąd dodatkowe magnetofony z materiałami. Ale to stało się dopiero w styczniu.

Dlatego Sylwestrowy poranek zastał mnie w domu. Zrobiłam zakupy, przygotowałam nasz przydział sylwestrowych potraw i stroje w których mieliśmy wystąpić. W mieszkaniu na Woli, gdzie wtedy pomieszkiwaliśmy było ciepło, z kranów leciał ukrop i tylko przez radio podawano niepokojące wiadomości o zamarzniętych pociągach, braku węgla, lub węglu zamarzniętym, a w związku z tym brakiem ciepłej wody i ogrzewania dla ludności. W tych okolicznościach przyrody, brzmiało to nieprawdopodobnie. Przed Świętami napadało śniegu, było pięknie, no trochę mroźno, ale to wszystko. Ulice i chodniki odśnieżone. Mąż samochodem wrócił bez problemu, chociaż komunikaty też słyszał. W WFDiF była woda i ogrzewanie. Na razie.

Na Sylwestra do znajomych, na ul. Piękną, vis a vis amerykańskiej ambasady pojechaliśmy autobusem. W autobusie nastrój był radosny, wszyscy w okolicy mieli ciepłą wodę i ogrzane mieszkania. Nikt nawet nie pomyślał, że nasza ciepłownia (Wola) korzysta z oleju opałowego, a więc jako jedyna nie zamarza tak łatwo. Oczywiście telefony były towarem deficytowym, więc nikt nie miał możliwości sprawdzenia, jak wygląda sytuacja termiczna w miejscach do których jechaliśmy.

Gospodarz przyjęcia otworzył nam drzwi w czapce i szaliku. Wszystko było już jasne. Mnie zaproponował możliwość szybkiego zademonstrowania sylwestrowej sukienki, a potem sweter od pani domu. W mieszkaniu było trochę na plusie. Działała kuchenka gazowa i na niej gotowały się gary z wodą, co lekko poprawiało sytuację. Była herbata i alkohol. Część gości tak jak my była zaskoczona, u innych było zimno, a więc uznali, że razem będzie nam cieplej.

Wieczorem zaczął padać śnieg. Kiedy nad ranem próbowaliśmy wracać do domów okazało się, że nie ma komunikacji, ani taksówek, a zaspy są takie, że przejście nawet na sąsiednią ulicę na razie jest problemem, więc wszyscy wrócili na prywatkę i razem dospaliśmy do rana. Podobno w nocy spadło 70 cm nowego śniegu. No i był tęgi mróz. Oczywiście nadal nie było komunikacji miejskiej, za to ruszył prywatny transport, który kursował tylko głównymi ulicami. Nam udało się dotrzeć jakąś Nyską czy Żukiem na Górczewską.

W domu byliśmy późnym popołudniem. Radio nadawało komunikaty o klęsce żywiołowej, a u nas w mieszkaniu dalej było ciepło i z kranu leciał wrzątek. Dobrnęłam do automatu telefonicznego. U rodziców na Bielanach także wszystko działało, szczególnie, że za wodę odpowiadał domowy piecyk gazowy zwany Junkerem. Ale reszta świata miała problem. Wieczorem przez radio nakazano, aby kobiety i dzieci pozostały w domach, a mężczyzn wezwano do odśnieżania zakładów pracy. Naszego samochodu, podobnie jak innych na małej bocznej uliczce nie było widać. Odśnieżono tylko wąską ścieżkę chodnikiem do autobusowych przystanków na ul. Górczewskiej.

Cóż z tego, skoro przez półtorej godziny nie nadjechał żaden autobus. Nie było też szans na cokolwiek, bo nic nie jechało w kierunku pętli na ul. Księcia Janusza. Mąż wrócił, rozgrzał się i powędrowaliśmy do słaniającej się na nogach dozorczyni po sprzęt. Zaczęliśmy odśnieżać swój samochód, bo poczucie obowiązku mężowi kazało jechać do WFDiF, a ja następnego dnia zaczynałam postsynchrony dialogów do Lekcji martwego języka (reż. Janusz Majewski) i też uważałam, że muszę jakoś dotrzeć do al. Niepodległości, a w takiej sytuacji, własny transport dawał nam szansę największą.

Okazało się, że swoim zapałem zmobilizowaliśmy innych właścicieli aut, a potem i innych sąsiadów. To się kiedyś nazywało szarwark. Pracowało całe osiedle. Pojawiła się herbata w termosach i sylwestrowe resztki, którymi skutecznie ją wzmacniano. Były gorące zupy i kanapki, bigosy i kiełbasa na gorąco, mnóstwo śmiechu i radości. Dzieci, które zwolniono ze szkolnych zajęć, były szczęśliwe i pomagały w miarę swoich możliwości. Do wieczora przebiliśmy się ul. Monte Cassino do ul. Elekcyjnej, a tamtędy już zdążyły przejechać miejskie pługi. My na taką wizytę nie mogliśmy liczyć jeszcze przez kilka tygodni.

Następnego ranka tłumnie ruszyliśmy samochodami do miasta, podwożąc niezmotoryzowanych sąsiadów. Miasto było jak wymarłe, chociaż autobusy już jeździły. Z tramwajami, podobnie jak z pociągami było gorzej, bo zamarzały szyny. Taki stan utrzymywał się jeszcze przez kilka dni, ale kolejne zimowe atrakcje pojawiały się co chwila, aż do prawdziwej wiosny.