Byłam ja w Petersburgu

You are currently viewing Byłam ja w Petersburgu

Oczywiście nie raz, nie dwa razy. Tak mówi Telimena w Panu Tadeuszu, zabawiając Tadeusza w czasie pierwszej uczty. Ja też byłam kilka razy i każda podróż była inna, a wrażenia odmienne. W mojej pracy często dzieje się tak, że przez jakiś czas, jestem wysyłana w jakimś kierunku często, wszystkim wydaje się, że to jakiś rewelacyjny interes czy okazja, a potem nagle, jakby wiatr się odwrócił i kierunek filmowych zainteresowań staje się inny. Czas Petersburga to 1992 r.

Pierwsza podróż dotyczyła filmu Jana Kidawy-Błońskiego Pamiętnik znaleziony w garbie. Ten film jest zapomniany. Niesłusznie, bo był to całkiem udane dzieło. Tragikomiczna historia życia pewnego garbusa. W roli tytułowej Olaf Lubaszenko. Trochę jakby Piszczyk z Zezowatego szczęścia (reż. A. Munk, 1960), ale w wersji śląskiej. Film powstawał w koprodukcji polsko-kanadyjskiej i tam wykonano zgranie Dolby Stereo, ale były też jakieś interesy rosyjskie, dokładnie Film Studio Barmaliej (St. Petersburg). Dość, że w Petersburgu odbyło się nagranie muzyki. Dziwna to była wycieczka, a wybrałam się na nią z Michałem Lorencem, kompozytorem i jego żoną Agnieszką.

Pamiętnik znaleziony w garbie, reż. Jan Kidawa-Błoński
Pamiętnik znaleziony w garbie, reż. Jan Kidawa-Błoński

Od początku szło pod górkę. Słabo działały telefony. Żeby się dodzwonić trzeba było wielkiej cierpliwości i czasu na wielokrotne wystukiwanie, czy wykręcanie numeru. Z Rosji było jeszcze gorzej, bo rozmowę się zamawiało, a czas oczekiwania wynosił nawet dwie godziny. Do tego dochodziła różnica czasu, czyli w Petersburgu wszystko było o dwie godziny wcześniej, a jak my przychodziliśmy do pracy, to oni właśnie zaczynali przerwę obiadową. Nie było Internetu. Raczej raczkował fax. Aparat miałam ja w domu i podobni do mnie ludzie, którzy oszczędzali w ten sposób sporo czasu. W zespołach filmowych fax stał w sekretariacie dyrektora i podobnie było w Rosji. Czyli de facto ja korespondowałam z rosyjską produkcją i to jeszcze przez pośredników. Pocztą wysyłaliśmy partyturę. Mieli ją skopiować i przygotować głosy, czyli partie dla poszczególnych instrumentów. Faxem opisywałam nasze potrzeby: studio, sprzęt, wielkość i skład zespołu. Potrzebna była orkiestra i chór. Mieli konsoletę Soundcraft i wielośladowy magnetofon. Nie mieli taśmy, a także cyfrowego magnetofonu i kaset DAT. To wszystko mieliśmy przywieźć ze sobą. Zapewniano nas, że z zespołem nie ma problemu. Naszą podróż do Rosji opłacali oni. Powrót – Polacy. Rosjanie płacili za hotel i wypłacali diety. Taki przynajmniej był plan.

Myślałam o tym wszystkim siedząc w kapsule ogromnego pocisku, który leciał w kierunku północno – wschodnim. Czułam się jak Kamikadze – Boski wiatr. Na szczęście nie ja kierowałam tą jednostką, ale piloci Aeroflotu. Nie byłam też sama, ale w obszernym TU 134 było nas najwyżej kilkanaście osób. Poza naszą trójką, samolotem leciała ekipa Pana Bonarskiego, w tym czasie bardzo popularnej osoby, wydawcy książek telefonicznych. Wszyscy mieliśmy kiepskie miny.

W walizce poza osobistymi rzeczami wiozłam dwie potwornie ciężkie rolki taśmy 2 in, a w bagażu podręcznym magnetofon i kilka małych kaset DAT. Odprawa ciągnęła się długo, tłumaczyliśmy jak to i po co, ale obyło się bez odprawy warunkowej, której nikt nie przewidział. Samolot odlatywał o naszej 9.00, a więc byliśmy na lotnisku dobrze przed 7.00. Okazał się jakimś demobilem wojskowym, przerobionym z transportowca, albo przeznaczonym do przewożenia wojska. Wnętrze pokryto szarą, techniczną farbą, a fotele przywodziły na myśl złote lata 60. naszego PKS. Stewardesy, przypominały swoim strojem siostry szarytki i oczywiście nie mówiły w żadnym języku poza rosyjskim. Na dzień dobry wydały nam po dwa cukierki: owocowy i miętowy.

W pustym samolocie wszyscy usiedliśmy koło siebie, tak mniej więcej na środku, żeby było raźniej. Czekaliśmy na śniadanie. W tym czasie linie lotnicze żywiły wystawnie, czasem było po kilka zestawów do wyboru, metalowe sztućce, plastikowe naczynia przypominające w dotyku porcelit i bardzo estetycznie opracowane zestawy, które otrzymywało się zapakowane w zgrabne pudełeczko z przezroczystą pokrywką. Tym razem miało być inaczej.

Najpierw na tacy przyniesiono nalane w cienkie plastikowe kubeczki (takie jak do wody w automatach) wino białe i czerwone. Do wyboru. Za chwilę znowu taca i do wyboru kawa i herbata. Do tego cukier i mleczko w proszku. Kolejna taca i każdy dostaje dwie cienkie papierowe serwetki, a na każdej mikroskopijną bułeczkę, jedną z serem, drugą z szynką, bez masła. Wreszcie deser: dwa czekoladowe cukierki z galaretką w środku. Napoje można pić do woli. Jest jeszcze woda, a przed lądowaniem kolejne dwa cukierki: owocowy i miętowy. Dwie godziny lotu mijają w ciężkiej atmosferze. Panie rozdają co mają do rozdania, gadać z nami nie chcą, mimo, że kilka osób (w tym ja i bardzo nam się to wkrótce przyda) mówi po rosyjsku i to nawet nieźle.

Lądujemy w szczerym polu, a potem samolot długo jedzie przez jakieś nieużytki, a wreszcie obok cmentarzyska samolotów, gdzie bez ładu i bez składu, leżą kawałki skrzydeł, drzwi, śmigła…. Wygląda to upiornie i ktoś z naszych współpasażerów cicho mruczy: ale mieliśmy szczęście, że udało nam się wylądować w jednym kawałku. Co prawda, to prawda. Wreszcie dojeżdżamy do budynku, który na pewno pamięta czasy przed rewolucją październikową i ma wygląd dworca kolejowego. Za chwilę okazuje się, że to jest stary dworzec, tylko nazwa nowa, porewolucyjna: Leningrad, a więc lekko nieaktualna, bo przecież znowu mamy St. Petersburg. Wystrój dworca staromodny, powycierane freski, czyli malowidła na ścianach i suficie. Panuje ogólny bałagan, ale po jakimś czasie udaje nam się skompletować bagaże i wychodzimy na zewnątrz. Czeka na nas prywatny samochód, bez oznaczeń, za to kierowca trzyma kartkę z naszymi nazwiskami. Według czasu miejscowego jest po 14.00. Zgłaszamy swoje potrzeby – jesteśmy głodni, pytamy o diety, chcemy jechać do produkcji. Nic nie da się zrobić. My nie mamy przepustki do Wytwórni, w produkcji nikogo nie ma. Obiad je się od 12.00-13.00 a teraz już nie ma, nie ma także naszych diet. Teraz jedziemy na próbę orkiestry i chóru, potem do hotelu, a jutro on ma dla nas przepustki i wjedziemy do Lenfilmu.

Mamy ze sobą jakieś tajne dolary, pewnie wymienimy je w hotelu, bo gdzie indziej to nawet nie wiadomo jak. Może tam da się zjeść kolację i śniadanie. Na razie jesteśmy co raz bardziej głodni. Jedziemy dobrze ponad godzinę i parkujemy pod zabytkowym budynkiem – muzeum, dawniej Lenina, a teraz nie wiadomo czego. Czeka na nas szef orkiestry – dyrygent i muzycy. Zespół zamiast 50 obiecanych osób liczy ok. 30 i także chór jest znacząco odchudzony. Dowiadujemy się, że oni poprawili partyturę tam, gdzie im czegoś brakowało i jest teraz super. Więcej muzyków nie będzie, bo to jest pełen skład, a nasz rosyjski producent zatrudnił ryczałtowo ten zespół. Mozart Chamber Orchestra and Choir, czyli mozartowską orkiestrę kameralną i równie kameralny chór. Michał jest załamany, ale my możemy rozmawiać tylko z tym naszym kierowcą. To znaczy mówić do niego, bo on nic nie wie, nic nie może, jest wynajęty i już. Dyrygent mówi, że nikt mu naszego proponowanego składu nie przekazał. Kazali sobie poradzić z tym co ma. Oni rano robią co innego, a więc nagrania będą tylko po południu.

Oczywiście grają ładnie muzykalnie, ale brzmią bardzo kameralnie, a miała być duża orkiestra. Chórek podśpiewuje, a miał być chór. Pan odwozi nas do hotelu po drodze pokazuje miasto, widzi, ze coś jest nie tak, ale nie może pomóc. Umawiamy się z nim rano. Musimy porozmawiać z producentem i skontaktować się z Warszawą. Z hotelu to niemożliwe. Hotel ma wystrój MDM. Przypomina wnętrze hotelu Rasija z Moskwy. Najlepszy jest pilot do telewizora, przymocowany do odbiornika 1 metrowym kablem. Dolary wymieniamy w hotelowym kantorze. Pewnie kurs jest niekorzystny, ale nie mamy siły. Nie ma restauracji, jest bufet, a w nim frytki i kawałki spieczonego na frytkę kurczaka. Nie mam herbaty jest koniak i oranżada. Rano kupujemy sobie jakieś bułki w sklepie koło hotelu. To moment w którym popularny żart brzmi: poproszę 15 dkg jakiegoś jedzenia. W Wytwórni śniadanie i obiad dają się zjeść. Jest też herbata i kawa. Wszystko w plastikowych jednorazowych naczyniach.

Do produkcji wpadam jak furia, a tu cisza, spokój. Nikt nic nie wie, oni się nie umawiali. Mamy potwierdzające faxy, oni nie zauważyli. Zamawiam rozmowę z Warszawą i grzęznę na kilka godzin. Z rozmowy wynika, że owszem obiecali, ale nie mogli spełnić wymagań, bo orkiestra wyszła za drogo, więc załatwili mniejszą, nie zawiadomili nas, żeby nie denerwować, a diety, to oni odliczą ze swojej usługi, ale teraz pieniędzy nam dać nie mogą, bo nie ma dyrektora. Musimy sobie sami poradzić. Oczywiście nagrań też mamy mniej, bo nie mieli pieniędzy na tyle dni studia, a zresztą ta orkiestra może tylko po południu. Samolot powrotny mamy za tydzień. Samochód pojawi się ostatniego dnia, żeby zabrać nas i bagaże z hotelu i nagrane taśmy ze studia, a potem zawiezie nas na lotnisko. Na tym kontakty z producentem rosyjskim się kończą.

Polska produkcja dopytuje się, czy mamy za co żyć. Wieczorem dzwoni Jurek Michaluk, bo akurat jest w Petersburgu, ale w innym hotelu i też troszczy się o nas, następnego dnia wpada na chwilę na nagranie i prowadzi mnie do dyrektora muzycznego Lenfilmu – Algierdasa Paulovicziusa – pół Polaka, pół Litwina, czyli Olgierda. Od tej pory moje życie staje się trochę lżejsze, a na następnych nagraniach komfortowe. On podobnie jak ja, ma w domu fax, a poza tym jest miejscowy i trochę się go szeregowi pracownicy boją.

Największy pożytek z tej wyprawy to te wolne poranki. Docieraliśmy do Wytwórni, zjadaliśmy co było do jedzenia i biegliśmy oglądać miasto. Oczywiście byliśmy chyba dwa razy w Ermitażu. Raz byliśmy też w Coctail Barze. Zamówiliśmy Koktail truskawkowy, a Michał z łakomstwa nawet dwa. Potrawa okazała się wodą pozostałą po umyciu słoika z dżemem. Więcej nie eksperymentowaliśmy. W końcu człowiek bez jedzenia wytrzymuje około 40 dni. Tylko pić trzeba dużo, żeby się nie odwodnić. My na kolację: koniak z oranżadą.

Muzykę nagrali nam dobrze i sprawnie. Szkoda, że nie z Michała instrumentacją i nie tak brzmiącą jak kompozytor planował. Wieloślady pojechały na przestrzenne zgranie muzyki do Kanady, a ja im na wzór zmontowałam na zwykłym stole montażowym, muzykę nagraną na DAT. Potem ten montaż skopiowałam na DAT z kodem czasowym w Studio SeMaFor i to też poleciało do Kanady z moimi notatkami. Bardzo pokrętna technologia.

I jeszcze powrót. Hala odlotów okazała się być już w St. Petersburgu i wyglądała jak mniejsza wersja ówczesnego lotniska Okęcie. Samolot był Węgierskich linii lotniczych. Serwowano ciepłą kolację i były 4 zestawy do wyboru. Wino serwowano w szklanych naczyniach. Samolot był Boeningiem i miał piękny wystrój. Stewardesy mówiły w kilku językach i świat od razu stał się piękny.