Opowieści o miłości

You are currently viewing Opowieści o miłości

Kiedyś, dawno temu, powstawał serial pod takim tytułem. Nie wiem, czy był długi, czy krótki, tzn. nie wiem ile miał odcinków, ale same odcinki liczyły po ok. 30 min. Powstawał jako koprodukcja wielonarodowa, w całej Europie i w różnych konfiguracjach realizatorskich. Ja pracowałam tylko przy kilku odcinkach, tych które kręcono w Polsce. Polakami byli również reżyserzy, lub przede wszystkim kompozytorzy. Z zakamarków pamięci wydobywam dziś trzy takie filmy z różnych lat. Nie mogę tego nawet dokładnie sprawdzić, bo jednego z nich nie ma w naszej rodzimej bazie www.filmpolski.pl., drugi ma szczątkową wizytówkę i tylko ostatni z filmów zarejestrowano z dość dużą dokładnością.


Pierwszy nosił tytuł Pas de deux i był banalną historyjką miłości dziewczyny tańczącej w balecie klasycznym oraz chłopca który tańczy w balecie nowoczesnym. Muzykę do filmu pisał Wojtek Konikiewicz, a więc razem przygotowywaliśmy playbacki, a ja potem nadzorowałam naukę tańca i zdjęcia. W filmie grali głównie Polacy, młodzi tancerze i aktorzy, za to reżyser był Francuzem. Był też gejem, co odkryliśmy już w czasie zdjęć próbnych, gdyż wszystkie sytuacje z chłopcami w trykotach celebrował i wprost nie mógł się z nimi rozstać. Tak było całe zdjęcia, szczególnie w scenach tanecznych. W Polsce, raczej się tak z odmienną orientacją wtedy nie afiszowano, a więc dla nas była to coś nowego. 


Film zmontowano we Francji, a my z Wojtkiem dostaliśmy kasetę VHS z obrazem, do którego miała powstać muzyka. I oczywiście powstała. Co ciekawego było w tej pracy? Po raz pierwszy przydał się mój właśnie co kupiony za straszne pieniądze magnetowid. Nie był to sprzęt w Polsce powszechny (tak jak w krajach Europy Zachodniej w tym czasie). Zawsze nowości pojawiały się u nas trochę później. Poza tym był stan wojenny, który perfekcyjnie zorganizował nam kolejne kilkuletnie zacofanie. Nie mniej od pewnego czasu takie przesyłki się zdarzały, bo magnetowid wynaleziono pod koniec lat 50. (brał w tym udział Ray Dolby), a VHS w latach 70.  


Ja zresztą miałam do czynienia z magnetycznym, zawodowym zapisem obrazu na praktykach w telewizji, a w ramach działalności studenckiej nawet z prototypem VHSo – podobnym, który zamierzały wypuścić na rynek zakłady im. Marcina Kasprzaka. Za chwilę VHS stał się bardzo popularny, ale w 1986/7, w większości domów były czarno-białe telewizory, kasety do zapisu były bardzo drogie i nie było kaset do oglądania. Raczkowały wypożyczalnie i były to kolejne kopie z kopii, czyli niewiele było widać. Czasem nie miały też polskiego lektora, ani napisów. Jeżeli materiał przysyłano w takiej formie, to wynajmowano dla mnie w TVP specjalne pomieszczenie, abym mogła coś zmierzyć, obejrzeć, zadiustować. Oznaczało to przynajmniej dwie godziny na podróże i nie zawsze wygodny czas w których korzystałam ze sprzętu. Tych pokoi było za mało, a więc często były to dwie wycieczki. W taki sposób poprawiałam polskie tłumaczenie angielskiego filmu o Puccinim.


Dlatego przeznaczyliśmy na niezbędny sprzęt pierwsze zarobione przy jakiejś zagranicznej usłudze dolary, bo VHS można było kupić tylko w Pewexie. I tu jak na zawołanie, od razu znalazła się dla magnetowidu praca. Druga ciekawostka to był kod czasowy, jakim był oznakowany film. Był to kod wypalony na obrazie, a każdy z trzech 10 minutowych aktów rozpoczynał się od pełnej godziny, odpowiednio pierwszej, drugiej i trzeciej. Nie pamiętam udźwiękowienia filmu, ani montażu muzyki. Prawdopodobnie wszystko robiono już we Francji, chociaż mogło być całkiem inaczej.


Kolejny film nosił polski tytuł Powrót/La retor (1990). Główne role grali Evelyne Bouix i Daniel Olbrychski. Zdjęcia kręcono m.in. w Jastrzębiej górze, bo nawet się z ekipą spotkałam w ramach moich wakacji. Film był udźwiękawiany w Polsce, a operatorem dźwięku był Nikodem Wołk-Łaniewski. Nie było żadnych playbacków, ale za to była muzyka Wojciecha Kilara i ja odpowiadałam za przygotowanie nagrania oraz montaż. W związku z tym filmem mam dwa wspomnienia. 


Reżyserem była Josee Dayan, córka Moshe Dayana byłego ministra obrony i spraw zagranicznych Izraela. Na omówienie muzyki nie mogła przyjechać, a więc poleciał do Paryża Wojciech Kilar. Mnie pozostało wysłuchanie jego wrażeń z tego spotkania. Nasza reżyser była lesbijką i trudno tego było nie zauważyć. Dominowały w niej cechy męskie. Nosiła się jak mężczyzna, tak się zachowywała i mówiła męskim głosem. Dla nas nie obeznanych wtedy z wielkim światem, stanowiła rodzaj ciekawostki, ale mnie to nie przeszkadzało. Równie dobrze mogła mieć trzecią rękę.


Dlatego nie uprzedziłam pana Wojciecha, że reżyser jest kobietą nieszablonową, więc na miejscu był mocno zszokowany i skonfundowany. Oczywiście wszystko co trzeba omówili i poszli na obiad. Relacja brzmiała mniej więcej tak: czułem się przy niej jak słaba kobieta, chudy, drobny i na prawdę zniewieściały. W restauracji wszyscy zwracali na nas uwagę. Ona śmiała się głośno, gestykulowała, dominowała nie tylko nade mną, ale nad całym pomieszczeniem. Byłem lekko załamany i spłoszony, a kiedy podano kawę pomyślałem z rozpaczą „teraz brakuje jeszcze, żeby ona zapaliła cygaro”. No i w tym momencie to cygaro pojawiło się w jej dłoniach. Jakiś koszmar. 


Muzyka powstała, została nagrana i zmontowana, ale czekała mnie jeszcze jedna, bardzo miła, niespodzianka. Czołówka dla wszystkich filmów była wspólna i napisał ją Michel Legrand, kompozytor, którego twórczość znałam z filmów Parasolki z Cherbourga (1964) i Panienki z Rochefort (1967) oba w reż. J. Demy. Te filmy to musicale filmowe, dość nietypowe. Szczególnie Parasolki. Są całkowicie śpiewane i w taki sposób podawane są całe dialogi. Film zdobył Złotą palmę w Cannes i miał 3 nominacje do Oskara. Oczywiście niezwykle ważnym elementem tych sukcesów była muzyka, a przede wszystkim piosenki, które pamięta się do dziś. 


Wiele więcej o sławnym kompozytorze wtedy nie wiedziałam, ale za to rozmawiałam z nim przez telefon, właśnie w sprawie muzyki, chociaż nie pamiętam o co chodziło konkretnie, ale dzięki temu, miałam jego numer telefon. I to na razie musiało mi wystarczyć. Nigdy nie miałam radości poznania go osobiście, ale rozmawialiśmy przez telefon raz jeszcze. Michał Bukojemski zrobił niewielki film o Małym powstańcu, którego pomniczek stoi przy murach Starego miasta. Tytuł filmu (którego nie pamiętam i nie znalazłam w bazie) nawiązywał do Spacerku staromiejskiego Andrzeja Munka. W tle jednej ze scen zarejestrowano uliczną orkiestrę, a nawet za zgodą muzyków nakręcono przebitkę i ona grała właśnie największy przebój z Parasolek z Cherbourga/Les Parapluies de Cherbourg:


Gdzie byś nie wędrował 
W słońcu czy we mgle
Gdzie być nie żeglował
Zapamiętaj że:
Nie uciekniesz mi już
Nawet w porze snu
Bo ja z całych sił
Wciąż czekam tu


Tekst francuski napisał reżyser, a to piękne tłumaczenie wyszło spod pióra Agnieszki Osieckiej. Śpiewała piosenkę, w wersji polskiej Stenia Kozłowska. Wtedy zadzwoniłam do Legranda (w końcu byłam jego znajomą) po raz drugi, prosząc o zgodę na wykorzystanie jego utworu. I taką zgodę dostałam. Za darmo!!! Niestety zadzwonił do mnie też agent kompozytora i poinformował, że zgoda jest bezpłatna, ale on nie zamierza zrezygnować ze swojej, typowej przy takim wykorzystaniu prowizji, a ta przekraczała nasze finansowe możliwości. Orkiestra w filmie się pojawia, ale sprytnie nagraliśmy inny pasujący w nastroju i do przebitki utwór.


Oczywiście to był powód, dla którego zainteresowałam się bliżej twórczością Michela Legranda. Nie było to łatwe, bo nie było Internetu. Legrand skomponował muzykę do ponad 200 filmów, seriali i musicali. Zdobył trzy Oskary, o licznych innych nagrodach i nominacjach nawet wspominać nie warto. Dyrygent, aranżer i coś czego nie wiedziałam: pianista i wokalista jazzowy. W takim charakterze zresztą, kilka lat temu odwiedził Polskę i uczestniczył w Jazz Jamboure. Teraz jestem szczęśliwą posiadaczką kilku płyt mistrza i one wszystkie są jazzowe. Szczególnie lubię bluesy, które gra na fortepianie. Mam też płytę, która chociaż sygnowana jego nazwiskiem, bo on to wszystko spina, aranżuje i dyryguje, mogła by nosić równie dobrze tytuł All stars ever: Miles Devis, Bill Evans, John Coltrane… Płyta została wydana w 1986 r. przez Philipsa, ale nagrania pochodzą z 1958 r. i ze zdjęć uśmiechają się do mnie same młode twarze znakomitych jazzmanów. Michel Legrand miał wtedy 26 lat…, 10 dni temu odszedł od nas wieku 86 lat.


Ostatni film to Erotic Tales/Diabelska edukacja w reż. Janusz Majewski (1994) z muzyką Jurka Satanowskiego. Ten film pamiętam najlepiej, bo powstał najpóźniej i reżyserował go mój kochany Pan Janusz. Poza tym był wyjątkowo polski, a więc wszelkie dyskusje, nawet te nie do końca związane z moją pracą odbywały się blisko. Film kręcony był na Mazurach, gdzie wtedy mieszkał reżyser, a główne role grali Renata Dancewicz i Marek Kondrat. I właśnie obsada była przedmiotem zażartych dyskusji o zasięgu międzynarodowym. Akcja filmu toczy się pod koniec XIX w. Młoda dziewczyna spotyka gdzieś, na nieuczęszczanych polach malarza. Ten prosi ją najpierw, aby pozowała mu do portretu. Potem dziewczyna pozuje do aktu, a wreszcie para zostaje kochankami. Koproducenci wyobrażali sobie malarza, jako równolatka dziewczyny, a nie kogoś starszego prawie o pokolenie. Może miał to być też wysoki, szczupły blondyn? Nie wierzono, że nie znany szerzej na zachodzie, aktor potrafi wszystko, a nawet o wiele więcej (cytując Marka – Ja myślałem, że jestem wyższy). Pan Janusz się uparł i  jakoś się udało obsadę obronić.


Jeszcze bardziej udało się, kiedy koproducenci przyjechali na kolaudację (projekcja na której akceptowany jest film, najpierw po montażu obrazu, a potem po udźwiękowieniu). Rozgorzała burzliwa dyskusja, którą streścić można najkrócej tak: nie przypuszczano, że film z prostej historyjki o skłonności dwójki młodych ludzi, stanie się opowieścią wielowarstwową i tak urokliwą. Teraz to prawdziwa diabelska edukacja. Starszy, doświadczony partner uwiódł młodą pannę i co więcej wprowadza ją w arkana nieznanej jej dotąd cielesnej miłości. Wszystkim życzę takich kolaudacji.


Ja bardzo lubię ten film. Jest niebanalny, piękny plastycznie i niesie w sobie tyle nieodgadnionych tajemnic. Bo może rzeczywiście ten rzekomy malarz jest kolejnym wcieleniem sprytnego diabła? Ale to już maestria naszego niedoścignionego mistrza Janusza Majewskiego.