Zbliża się druga rocznica śmierci Andrzeja Lewandowskiego – Lewasia. Oczywiście miał też inne ksywki. Moja córka mówiła o nim Lewaś Lewandowski, czyli jedno to było imię, a drugie nazwisko. Jej syn, a mój wnuczek, mając dziadka Andrzeja (mój mąż) zwracał się do niego Drugi Andrzej. Do dziś mówimy też do siebie: – do widzenia, Drugi Andrzej, nie mam czasu. Bo tak próbował się sprytnie pozbyć natręta, przyłapany na psoceniu trzylatek, który dziś jest już Lewasiowego wzrostu. Małgosia, wychodząc za mąż została Lewaśką, podobnie jak nasze widelczyki do ciasta (Lewaśki), które dostaliśmy z okazji ślubu.
Odejście każdego, bliskiego nam człowieka, napawa rozpaczą i smutkiem, ale my zwykliśmy wspominać zmarłych jako ludzi z krwi i kości, których obecność na tym świecie, była nam miła i z którymi łączą nas wydarzenia nie tylko te wymagające śmiertelnej powagi. Rocznica śmierci może być więc dniem wspomnień radosnych i póki Lewaś będzie wracał do nas w takich wspomnieniach, będzie też żył w naszych sercach.
W ramach studiów nie tylko mieliśmy zwyczaj wspólnie się uczyć, ale też razem spędzaliśmy czas wolny, organizowaliśmy wycieczki i wyjazdy. Organizacją wspomagającą był SZSP i polegało to na dofinansowaniach, które sprawiały, że wielu studentów mogło spędzić wakacje, nawet, jeżeli budżety rodziców, na to nie pozwalały. SZSP i Almatur, także takie wyjazdy organizowały. Były różnorodne. Połączone z kilkoma tygodniami pracy, wymianą studencką, obozy turystyczne w miejscowościach wczasowych lub objazdowe. Tak wspomina to mój mąż, student historii i prawa, który utrzymywał się sam, a jednocześnie zwiedził kawał świata.
Nasza sytuacja była inna. Na jednym roku dziennego prawa studiowało 400 osób, a na całej naszej uczelni 500. Wyjazdy były oferowane w procencie do liczby (na danej uczelni, czy wydziale) studentów, a więc do Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej (obecnie UMFC) docierały pojedyncze propozycje. My chcieliśmy jechać w konkretne miejsce i razem. Dlatego korzystaliśmy z dofinansowań, sami organizując obozy i zgłaszając je do centrali wraz z kosztorysem. Kierownik dostawał wpłaty uczestników i dofinansowanie, a potem rozliczał całe przedsięwzięcie.
Takim kierownikiem, na obozie wędrownym po Beskidzie Niskim był Lewaś. Nie był to łatwy kawałek chleba, co wiem z autopsji, jako kierownik obozów zimowych w Pyzówce i Żywcu. Nie mniej obozów zorganizowaliśmy kilka i wszystkie były ogromnymi sukcesami pod każdym względem. Ten pozostał w naszej pamięci jako Obóz nie na żarty/nie nażarty i obie pisownie mają głębokie uzasadnienie.
Jaka była trasa rzeczonego obozu? Nie wiem, ale jak mawiał mój tata: – Myśmy geografii poświęcili jego żonę, a moją mamę, więc od reszty rodziny niczego w tej dziedzinie wymagać nie można. Może zresztą, ktoś coś wie, ale na pewno nie ja. Już wolę równania różniczkowe II stopnia, co to je podobno umiem na pamięć.
Punktem zbiórki była Komańcza. Może ze względów praktycznych. Dworzec miał jeden peron i to był koniec trakcji kolejowej, więc trudno się było zgubić lub stację przejechać, a w gubieniu się byliśmy mistrzami. Każdy jechał z innego miejsca i innymi pociągami. Miał różne przesiadki, a ostatecznie wsiadał do pociągu, zupełnie jak z westernu, z twardymi ławkami i osobnym wejściem do każdego przedziału. Takich pociągów w ciągu dnia przyjeżdżało do Komańczy kilka, czyli i tak był ruch większy niż na lotnisku w Radomiu.
Obóz był znakomicie, przez naszego kierownika Lewasia, logistycznie przygotowany. Miał wyznaczoną trasę, miejsca noclegów, zaznaczone schroniska, rozdzielone co kto ma zabrać i jaki podstawowy ekwipunek posiadać. Lewaś miał wspaniały garnek o wielkości i kształcie miednicy, który mógł być stawiany na kuchence lub zawieszany nad paleniskiem. Ktoś taką kuchenkę spirytusową też miał. Ja miałam specjalistyczny termos do masła, dzięki temu w drodze zawsze były kanapki (i nieroztopione masło).
Wszyscy, którzy mieli dotrzeć jakimś cudem dotarli. Reszta obozowiczów miała dołączać w konkretnych punktach, zgodnie z planem, albo w zaplanowanych miejscach nas opuszczać. Nie wiem jak to się udało, bez komórek, internetu, a właściwie bez niczego. Każdy miał ze sobą trochę trwałej żywności, też zgodnie z ustaleniami (kasza, ryż, makaron, konserwy, pasztet, suszona kiełbasa, ser żółty itp.), bo był to czas, że zakupów nie robiło się łatwo, nawet jak się miało pieniądze.
W Komańczy była stanica studencka, w której nocowaliśmy. Składała się z kilku wojskowych namiotów i pryczy z siennikami (mieliśmy śpiwory). Było miejsce do gotowania, zmywania i mycia, prysznice z zimną wodą (ogrzewała się w beczce) i latryny. I właśnie te latryny tak bardzo nas zachwyciły. Były zbite z nieheblowanego drewna. Wyglądały na produkt mocno nietrwały, ale na szczęście obyło się bez wypadków.
Całość niechlujnie pomalowano, a w składzie mazidła, była chyba farbka do wybielania pościeli, bo śmierdziało chlorem i na bieli były niebieskie i granatowe smugi. Tam właśnie, na jednej ze ścian, jakiś domorosły artysta zapisał: okres błękitny Picassa. To określenie dotyczy lat 1901-1904 i wczesnych prac malarza. Późniejsze prace Picassa określamy jako kubizm. Widok latryn był raczej surrealistyczny. No cóż, Picasso swoją silną osobowością wywierał wpływ na różne przejawy współczesnych mu prac plastycznych oraz, jak się okazało, także na studenckie latryny w latach 70. XX w.
Kto był na obozie? Sądząc po zachowanych zdjęciach, kilka osób (z pięć) z naszego roku, kilka z sąsiednich (Basia Okoń i Lewaś) oraz tradycyjnie jakieś przyległości. W sumie kilkanaście. Na pewno była siostra Zbyszka Kusiaka, bo z nią prowadziłam kuchnię. Pierwszego wieczoru był makaron z klopsikami w sosie (ze słoików, których postanowiliśmy w plecakach nie nosić) i mizerią. Wszystko z produktów z miejscowego sklepu. Uzyskałyśmy pochwałę, a dzięki temu udało się ustalić, że każdego dnia kolejny chłopak będzie w plecaku targał garnek (gar) wraz z kaszą czy ryżem zaplanowanym na kolację.
Zamówiliśmy chleb na śniadanie i cały wędrowny dzień. Trzy 2 kilogramowe bochenki, bo sytuacja aprowizacyjna w następnej miejscowości była nieznana. Ilość pochłoniętych na śniadanie kanapek wzbudzała szacunek. Wykorzystując zamieszanie, ryż zaplanowany na kolację (2 kg) ugotowałyśmy, a jak wchłonął wodę, spakowałyśmy z garem zawiniętym w gazetę i śpiwór i włożyłyśmy do Lewasiowego plecaka. Kierownik był wtajemniczony, więc poszło gładko. Przez drogę ryż się prażył.
Zamieszanie było tym większe, że kilka osób postanowiło obejrzeć mapę i sprawdzić naszą trasę. Z tych dywagacji wynikło, że do wyznaczonego punktu jest ok. 20 km, a oni znaleźli inny wariant, który prowadzi do tej samej miejscowości, może trochę trudniejszy, ale krótszy, czyli 16 km max. I tą trasą poszliśmy. Podekscytowani, dopiero po pewnym czasie zaczęliśmy zauważać, że idziemy przez kompletne pustkowie, ani domów, ani ludzi, ani zwierząt domowych, nawet na horyzoncie.
Ale szliśmy już ponad dwie godziny, więc zaczęto zgłaszać głód. Zarządzono postój, robienie kanapek i herbatę z termosów. W kilku plecakach zrobiło się wyraźnie lżej i luźniej. Zebraliśmy obóz i poszliśmy dalej przez nasze pustkowie. Dwa razy przeszedł ulewny, chociaż krótki deszcz. Mieliśmy peleryny, ale ktoś miał już mokre buty i skarpetki, przemoczony sweter czy kurtkę, których na razie nie można było zmienić, bo: nie wiadomo co czeka nas jeszcze.
Szliśmy. Było już dobrze po południu. Znowu postój żywieniowy i ubyło w kolejnych plecakach, ale według mapy zbliżaliśmy się do jakiejś cywilizacji. Rzeczywiście między drzewami zamajaczyły budynki i już niektórzy fantazjowali nie tylko o zmianie butów, czy ubrania, ale także o możliwym zakończeniu wędrówki na dziś: bo to pierwszy dzień, a jutro sobie nadrobimy. Może sklep jest otwarty to sobie coś kupimy. Dżem albo jajka, no i chleb, bo to co mamy w większości pójdzie na śniadanie. A w ogóle to dziewczyny zaraz ugotują kolację.
Naszą radość gwałtownie przerwał widok szlabanu i stojącej przy nim uzbrojonej warty. Osada okazała się letniskiem zakładu karnego, a mieszkający w niej więźniowie, pracowali przy wyrębie lasu. Jeśli chodzi o nas, to: obok jest ścieżka i nią mamy się udać, aby osadę ominąć dużym łukiem. Na naszej trasie są jeszcze dwie takie wioski i obie mamy ominąć. Mapa jest nieprecyzyjna, bo takich miejsc się na niej nie umieszcza. Przeszliśmy już ponad 15 km, a z tymi obejściami, to mamy przed sobą 8-10. A w ogóle po co się tu pchaliśmy, skoro jest taki fajny, prawie spacerowy szlak?
Miny grupy inicjatywnej nie wyglądały dobrze. Po kolejnym deszczu tym razem dłuższym, ale mniej gwałtownym i w kolejnych przemoczonych rzeczach, zjedliśmy śniadaniowy chleb z tym co jeszcze mieliśmy w plecakach. Do celu doszliśmy jak już było szarawo. Na szczęście przyjęto nas do jakiejś stodoły, a mokre rzeczy suszyły się w kuchni. W zamieszaniu udało się podgrzać w tej samej kuchni tzw. tuszonkę z konserw i zadziwiłyśmy tempem podania kolacji.
Rano nikt już nie zgłaszał zmian trasy. Humory dopisywały. Marzenia śniadaniowe się spełniły. Kupiliśmy 30 jajek, a gospodyni usmażyła nam jajecznicę na wielkiej patelni. Uzupełniliśmy w sklepie wyjedzone poprzedniego dnia zapasy. Był też chleb z dżemem. Nam udało się ugotować cichaczem gar kaszy. Zawinęłyśmy go troskliwie i wepchnęłyśmy do plecaka wyznaczonego dyżurnego. Życie wydawało się piękne, aż tu nagle…
Dyżurny dotknął swojego plecaka tak nieszczęśliwie, że stwierdził iż jest ciepły. Bardzo go to zaniepokoiło i próbował się awanturować. Miał nieszczęście należeć do grupy inicjatywnej zamieszanej we wczorajszą zmianę trasy, więc bardzo mnie wkurzył. Próbowałam coś nerwowo wymyśleć, żeby się zamknął, ale całkiem nagle, nawet dla samej, siebie wrzasnęłam: to ty nie wiesz, że jest taka metoda pakowania kaszy, że ona się sama zaczyna prażyć i wtedy się trochę rozgrzewa.
Nie sądzę, żeby mi uwierzył, nawet, gdybym twierdziła, że to technologia amerykańskich kosmonautów (tak później zawsze przekonywaliśmy nasze dzieci). Wszyscy buchnęli śmiechem, a on wiedział, że wyszedł na głupka, więc potulnie cały dzień nosił swój ciepły ciężar i prażył. A swoją drogą, do końca obozu nikt nas nie zapytał, dlaczego ta paczka z kaszą robi się ciepła, ale też nikt się nie zastanawiał, dlaczego kolację podajemy tak szybko i jest całkiem gorąca.