Rozpoczęcie zdjęć do filmu Sprawa Gorgonowej zaplanowano na połowę lutego 1977 r. W prawdzie większość akcji toczyła się we wnętrzach, ale jednak były konkretne sceny, które powinny się rozegrać w śniegu kopnym (zbrodnię popełniono w noc przed Sylwestrem), albo wręcz przeciwnie, na wiosnę (proces we Lwowie rozpoczął się pod koniec kwietnia), czyli pracowaliśmy od lutego do maja włącznie. Oczywiście w najbardziej wnętrzowych wnętrzach czasem coś widać przez okno, no i wtedy przydaje się chociaż taki zamazany, naturalny widoczek, bardziej biały lub bardziej zielony, albo trzeba ustawiać za oknem zastawkę. I takie sceny też były.
Mój nieoceniony szef, Ryszard Sulewski, nestor polskich montażystów dźwięku, mawiał że zdolni mają szczęście. I tym razem, jak i wiele razy później, okazało się że miał rację. Przez pierwszą część zimy, śniegu było jak na lekarstwo. Moja przyjaciółka, wraz z ekipą filmu Pasja (reż. S. Różewicz) kwitła od miesięcy w Beskidach, pod Zawoją, gdzie im śnieg musieli dowozić z wyższych partii gór, a tu kilka dni przed naszymi zdjęciami w naturalny sposób zrobiło się biało i to w Warszawie i szeroko pojętej okolicy.
Zaczęliśmy więc pracę od oględzin terenu wokół podmiejskiej willi inżyniera Zaremby (Brwinów, grający okolice Lwowa), gdzie policja poszukiwała śladów uciekającego mordercy i generalnie śladów. Pięknie ośnieżone choinki, podjazd pod dom, ścieżki. Znakomity widok z oddali (jazdy i panoramy) pokazujący zaśnieżoną scenerię od razu na początku filmu, pod napisami. Taka zima była i na zdjęciach. Widoczki utrzymały się wystarczająco długo, żebyśmy mogli wszystko co niezbędne nakręcić. Z resztą trzeba było sobie radzić sposobem.
Oczywiście taki śnieg to dla ekipy wyzwanie. Nie wolno swobodnie się przemieszczać, żeby nie zostawiać nieplanowanych śladów, czyli godzinami stoi się w jednym miejscu, często w zaspie i trochę jest zimno, albo nawet bardziej niż trochę. Wszystko co musi być zabezpieczone do zdjęć jest oznaczone i odgrodzone, a my przesuwamy się systematycznie: najpierw wejście do piwnicy, kawałek czystego śniegu ze śladami i schodki. Potem basen, znowu ślady, a w wodzie pod lodem dżagan, czyli rodzaj kilofa. Jest też zakrwawiony, uderzony czymś pies i tym razem podejście do głównych drzwi posesji.
Na szczęście mieliśmy świetne zaplecze w postaci willi w Brwinowie, gdzie powstawały zdjęcia, bo w piwnicy postawiono stoły, była pani z czajnikiem, u której można było kupić kawę i herbatę. Tu jadaliśmy swoje domowe kanapki, dowożono nam ciepły posiłek. Trzeba było zostawiać w piwnicy okrycia wierzchnie i buty, bo dom jest piękny i wspaniale urządzony, a więc obowiązywał reżim jak w muzeum.
Ta część Brwinowa, to najpiękniejsza, zabytkowa dzielnica, a podobnych posesji jest tu przynajmniej kilkanaście, ale chyba ten nasz filmowy dom jest najpiękniejszy i najokazalszy, stylizowany na dworek Polski. Jednocześnie to najwyższej próby architektura z pierwszej połowy XX w. Dom naszego inżyniera Zaręby był właśnie taki i powstał pod koniec lat 20.
Piękny jest też teren wokół domu, ale to w pełni zobaczyliśmy dopiero na wiosnę, kiedy zawitaliśmy w willi po raz drugi, razem z wizją lokalną sądu krakowskiego, czyli w filmie, kilka lat później. Przedtem nasz wysoki sąd podróżował pociągiem, a nawet salonką. Po raz pierwszy widziałam tak wykończone wnętrze wagonu i robiło to doprawdy wrażenie. Reszta była bardziej prozaiczna. Wynajęto nam wagony z parowozem i cały dzień toczyliśmy się raz w prawo, raz w lewo po bocznicy kolejowej niedaleko wysypiska śmieci koło Radiowa pod Warszawą. Z okien pociągu było widać las, a więc głównym problemem operatora i reżysera był kierunek w jakim za oknem przesuwają się drzewa.
Przypadek książkowy, a ja wreszcie mogłam skonfrontować z rzeczywistością to, co nam wykładał prof. A. Ańcuta, a teraz sama tłumaczę studentom. Trzeba uważać, żeby nie przekroczyć osi, bo inaczej będzie jak na pewnym meczu piłki nożnej, który transmitowała turecka telewizja. Kamery rozstawiono po obu stronach stadionu i nie można się było zorientować w którą stronę naprawdę biegnie zawodnik z piłką. Ot, magia kina.
I jeszcze gwary. Teraz już się tak nie nagrywa. Nie sposób uzyskać na takie nagrania zgody i pieniędzy. Myśmy dysponowali dużą grupą statystów i epizodystów, a co najważniejsze dostaliśmy dokładnie przygotowane teksty, które miały być wygłaszane w każdej ze scen i w każdym ich momencie. Teraz tego słucham z prawdziwym podziwem. Dziennikarze, gapie, atakujący, rozgniewany tłum. Tych scen jest naprawdę dużo.
Przypomniałam sobie te odległe czasy, kiedy na jednej z projekcji Czarnego mercedesa (reż. J. Majewski) zobaczyłam znajome mi wnętrza, w których tym razem rezyduje Wiktor Zborowski, jako dowódca AK. Willa w Brwinowie to sławne filmowe miejsce i wielokrotnie widziałam już w polskich filmach fragmenty jej wnętrza oraz okalającego go ogrodu.
Tylko wtajemniczeni zauważą za to, że sceneria śniadania, które śledczy jedzą w restauracji (Łomianki) jest kamuflażem. Śniadanie kręciliśmy w maju, a biel za oknem to sztuka operatorska (Zyga Samosiuk) i zmyślność scenografii (Alan Starski). Pomocą jest następna scena. To podjazd pod dom pod Lwowem (u nas Brwinów) i znowu śniegu jest pod dostatkiem, a jego bogactwo i biel aż po horyzont, nie budzą niczyich wątpliwości.
Podobnie autentycznie prezentują się stare (z lat 30.), ale przecież nowe wtedy samochody. Tylko niektóre jeździły naprawdę. Reszta przemieszczała się ciągana na linach (śnieg pomagał) przez członków ekipy, a całości kamuflażu dopełniały przekonywujące efekty ich pracujących silników. Oczywiście nie było ich zbyt dużo. Raczej lekko zmieniane (bądź nie) pojawiają się w różnych oddalonych od siebie geograficznie, ale i historycznie miejscach. Na pewno jeździł motor, bo pracowicie nagrywałam jego odgłosy, tak jak i innych sprawnych pojazdów.
W trakcie świątecznej kolacji Lusia gra na pianinie i zawsze zatrzymuję się w tym miejscu, jeżeli oglądam sobie film, bo to ja za nią nagrałam postsynchrony, a więc jest to mój dodatkowy wkład w prace dla filmu.
Niezwykle trudne w realizacji dźwięku, były zdjęcia w lwowskim sądzie, którego rolę pełniła sala balowa w Twierdzy Modlin. Pogłos jest tam tak ogromny, że trudno zrozumieć nawet blisko mówiące osoby. Jest też strasznie głośno, bo każdy dźwięk niesie się długo. Oczywiście sytuację poprawiłyby wiszące w oknach tiule i zasłony, ale przecież nie mogły wisieć w sądzie. Tam też doszło do scysji pomiędzy mną, a prof. A .Bardinim, który kompletnie nie chciał zrozumieć sytuacji. Mówił cicho i niezbyt wyraźnie, ja protestowałam i prosiłam o zmianę sposobu przekazywania tekstu. Nakrzyczał na mnie jak na dziecko zarzucając zwykły brak umiejętności.
Pięknie zemściło się to na nim w trakcie postsynchronów. Miał ogromne problemy z ich nagraniem. Była kolejna afera, ale już raczej zmagał się ze sobą, na co my patrzyliśmy nie bez satysfakcji, bo na zdjęciach wszyscy wzięli raczej moją stronę. Wydarzenie musiało być dość spektakularne, bo partnerujący mu w tej scenie, a także w postsynchronach Szymon Szurmiej rozpoznał mnie po latach, kiedy przyszłam z problemami związanymi ze spektaklem teatralnym Małka Szwarcenkopf (reż. W. Nowak, 1994). Nie dosyć, że opowiedział o tym swoim współpracownikom z detalami, to jeszcze zorganizował mi królewską pomoc, która podobno mi się należała, chociaż dziś to nie brzmi najlepiej.
Za to krakowski sąd (kręcony w Sądach na ul. Świerczewskiego, obecnie al. Solidarności) był miejscem mojego sukcesu. Udało mi się wszystko zmikrofonizować tak sprytnie, że w filmie pozostawiono moje 100 % nagrania. Korzystałam nawet ze słynnego mikrofonu Lavaliera. Był wielkości zapalniczki i w ochronnym ciemno zielonym (wojskowym) kolorze. Obdarzyłam nim prof. Bardiniego. Było go dobrze słychać, ale za to, żeby ruszyć się z miejsca, musiał nas przywoływać, żeby go odpiąć, bo kablem był połączony z moim magnetofonem (Nagra), a magiczne łączenie, wypadało na samym dole nogawki.
Również sukcesem zakończyły się wszystkie nagrania w gabinetach prokuratora i sędziego oraz w mnóstwie innych lokacji. Byłam z siebie dumna, bo nikt nie planował, że tak się stanie. Chociaż już po kilku dniach moich nagrań pan Janusz Majewski zaprosił mnie na rozmowę i dociekliwie się dopytywał, czy to tak wyszło przez przypadek, czy może ja naprawdę potrafię nagrywać 100%. W poprzednim filmie (Ostatnie okrążenie, reż. K. Rogulski, 1976) też mi się cały czas udawało i dlatego J. Blaszyński uznał, że tak mam z natury. Dociekliwość była na tyle zrozumiała, że wyglądałam dość niepoważnie (tak na 16 – 18 lat, a miałam prawie 24) i uważano, że chodzę do technikum, ale to wydało się na samym końcu.
Wszystkim zrobiłam swoimi umiejętnościami (studentki) niespodziankę, a nawet spory prezent. W życiu nie dostałam tylu kwiatów, co wtedy, no i zostałam dobrze przez aktorów zapamiętana, co w filmowym życiu wiele razy mi się potem przydało. Szczególnie, że film miał gwiazdorską obsadę i była to obsada bardzo liczna.
Dzięki mnie, aktorzy pojechali w lipcu na wakacje. Czytając wspomnienia Andrzeja Łapickiego, pomyślałam od razu, że pół obsady spotkało się z pewnością na Helu. My pracowaliśmy dalej. Ja lipiec spędziłam w Łodzi, zdążyliśmy film udźwiękowić i zgrać tak, że pokazano go na jesieni na Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni. Też się to opłaciło, bo Zyga Samosiuk dostał nagrodę za zdjęcia.
Ja pracowicie w sierpniu i wrześniu dzieliłam czas między pisanie pracy magisterskiej i zdjęcia do Zielonej miłości (serial, reż. S. Jędryka). A już w październiku mogłam pokazać fragment Sprawy Gorgonowej, jako moją pracę dyplomową i zostałam magistrem sztuki. Wcześniej Jerzy Blaszyński, na wiadomość, że chcę jeden akt (10 min) zgrać sobie z materiałów wyjściowych w Szkole, zaprotestował ostro, a więc w filmie jest fragment, który zgrałam sama własnymi rękami (cały film zgrywaliśmy na cztery ręce), a Janusz Majewski na wiadomość, że potrzebuję na taki wyczyn jego zgodę zapytał: – A które technikum ty kończysz?
I wtedy wydało się, że to Wyższa Szkoła Muzyczna w Warszawie i Wydział Reżyserii Dźwięku. Odtąd mówi do mnie: – Proszę Pani.