Wreszcie odpoczęłam. Wstałam rano (przed 10.00) i pomyślałam, że ten dzień nie będzie udany, jeżeli natychmiast nie posłucham muzyki. Od dawna mi się to nie zdarzało, przeciwnie, często wyłączałam nawet radio w samochodzie. Po popołudniowych zajęciach, ukojeniem była tylko absolutna cisza. Zawsze tak mam, kiedy przeciążę się pracą, o co w moim zawodzie nie trudno. Szczególnie, gdy wszyscy pragną zajęcia zakończyć przed Świętami, albo uważają, że dam radę sprawdzić 100, no może 150 prac studenckich w dwie doby. Trudno być i ładną i mądrą, a potem skutki.
Ten dzień rozpoczął nową erę, więc pognałam do pokoju z płytami i wybrałam to co zawsze, po długiej abstynencji – II koncert fortepianowy Sergiusza Rachmaninowa. Cóż to jest za muzyka. Gdyby miał na świecie istnieć tylko jeden utwór, albo gdybym mogła jedną płytę zabrać na bezludną wyspę, to byłby mój wybór. Nawet o wykonanie bym się nie kłóciła przyparta do muru. Ale nie przyparta….. oczywiście już tak i to zawzięcie. Nie po to mam kilka (Małcużyński, Horovitz, Kocsis, Paderewski, Sokołow…) żebym nie nadawała im specjalnych znaczeń i nie wybierała zależnie od okazji.
Na początek Światosław Richter i Orkiestra Filharmonii Narodowej w Warszawie pod dyrekcją Stanisława Wisłockiego. Czarna płyta, mocno sfatygowana. W tym wykonaniu usłyszałam koncert po raz pierwszy, w połowie lat 70., na dalekiej północy. U nas jest to mniej popularne, chociaż czasem zdarzają się kinowe transmisje z wielkich koncertowych, czy operowych wydarzeń, ale wtedy jeszcze nie był to pomysł znany (chociaż MY daliśmy światu ambiofonię). Natomiast Szwedzi mieszkający daleko od centrów, taką możliwość cenili zawsze, odkąd istniały płyty gramofonowe i nagłośnienie.
Na dalekiej północy, gdzie nic nie dochodzi, wystarczy duża sala, wielofunkcyjna, a więc nadająca się do występów, sympozjów, narad, szkoleń, uroczystych lunchów, koncertów na żywo i koncertów z płyt. Taka sala znajdowała się w Storlien, górskim hotelu, na granicy Szwecji i Norwegii. Miejscu szacownym i historycznym, gdzie w latach 30. XX w. wprowadzano ideę sportów zimowych, zaczerpniętą z alpejskich wzorów. Tam pracowałam (w lecie), ale w czasie wolnym od zajęć miałam takie same prawa, jak hotelowi goście, a więc mogłam uczestniczyć we wszelkich hotelowych rozrywkach i to w dodatku za darmo (wycieczki górskie, kort tenisowy, basen, dancing, koncert itp.).
Na zapleczu sali stały zapasy różnorodnych mebli, a na ścianie wisiały schematy, jak i co należy ustawić, dla danego typu imprezy i przy planowanej większej bądź mniejszej frekwencji. Były krzesła w kilku gatunkach, stoły obiadowe, pulpity do prowadzenia notatek, ale też wygodne fotele i niskie stoliki kawowe. Do tego kilka systemów oświetlenia i zapas lamp. Wszystko dobrane kolorystycznie i stylowo. Gdybym nie widywała tej sali w jej rożnych wcieleniach trudno było by mi uwierzyć, że to wszystko klocki lego z tego zasobu. Czasem w sali serwowano napoje, poczęstunki czy nawet posiłki korzystając ze szwedzkiego stołu, kiedy indziej można było się zaopatrzyć w napoje w pobliskich barkach i do sali je wnieść.
Na podłodze leżała miękka wykładzina, za to ściany obite były drewnem, aby dźwięk brzmiał przytulnie, za mocno się nie wytłumiał, a raczej odbijał i rozpraszał. Sala miała nagłośnienie konferencyjne i koncertowe oraz system przystosowany do koncertów z płyt. Tam zrozumiałam, po co komu ambiofonia. Jej efekt był rewelacyjny, a wrażenie pobytu na prawdziwym koncercie bardzo silne. Obecnie taką funkcję spełnia odsłuch 5.1., który swoje pomysły uzupełnił o zdobycze ambiofonii. Wystrój koncertowy stanowiły stoliki kawowe, a nastrój uzupełniały zapalone świece, które Szwedzi używają w domach nałogowo, rekompensując sobie permanentne braki światła.
Ambiofonia (łac. ambo – oba, gr. phōnḗ – głos), to według encyklopedii PWN metoda korygowania warunków akustycznych studia lub sali koncertowej i uzyskiwania odpowiedniego nagłośnienia przez wydłużenie lub skrócenie czasu pogłosu. Ja bym dodała, że metodę opracowali Polacy, na przełomie lat 60/70. Podstawą systemu jest ok. 100 niewielkich głośników rozmieszczonych w pomieszczeniu. Pogłos może być regulowany zależnie od rodzaju prezentacji, lub preferencji słuchaczy i jest różny dla różnych głośników znajdujących się w sali, które podzielone są na kilka grup.
Koncerty odbywały się trzy razy w tygodniu, a hotel zatrudniał osobę, która zajmowała się ich przygotowaniem i prowadziła konferansjerkę. Był to student muzykologii, kompozytor i muzyk śpiewający z gitarą popularne w Szwecji ballady. Takie koncerty także się odbywały, raz na dwa trzy tygodnie. Zasoby hotelu liczyły kilka tysięcy płyt i była to zarówno muzyka klasyczna, jak i rozrywkowa w rożnych gatunkach, a wszystko w bajecznych wprost wykonaniach, o których w Polsce mogłam tylko pomarzyć, a więc chodziłam pilnie do tej szwedzkiej filharmonii. Swoją drogą, Polacy by nie wpadli na pomysł, żeby po górskich wycieczkach, czy (zimą) narciarskich szaleństwach, tłumnie uczestniczyć w wieczornych koncertach.
Sala miała jedno okno, a raczej fragment szklanej ściany o długości 7 – 8 metrów, przez którą widać było panoramę posępnych w lecie gór. Na północy nie ma właściwie świeżej zieleni. Szybko wszystko robi się ciemnozielone i bordowe, a całość uzupełnia granatowe niebo, które czasem przecinają smugi słonecznego światła. Nocy nie ma, jest tylko ten nieludzko depresyjny półmrok, który za dnia jest trochę mniejszy. Te góry są wzrostu naszych świętokrzyskich, do czerwca leży w nich śnieg, a już we wrześniu można się spodziewać pierwszej śnieżycy, tak, że czas ich posępnego wyglądu nie jest długi. Za to granatowe niebo zastępuje totalna ciemność. Te góry widzę w wyobraźni zawsze, kiedy słyszę pierwsze dźwięki mojego koncertu, podobnie jak I koncertu skrzypcowego Maxa Brucha, utworów Griega czy Sibeliusa, które wtedy także pokochałam. Te ostatnie stanowiły typową ilustrację muzyczną do widoku za okna, a może tak były pisane?
Nigdy wcześniej nie słyszałam koncertu Rachmaninowa. Znałam, a nawet grałam jego preludia, które były mi bliskie, podobnie jak preludia Skriabina. Możliwe, że nikt z moich pedagogów, nie zdobyła takiej płyty. Koncert nie jest łatwy, rzadko grywany i to całe wytłumaczenie. Dlatego po audycji pognałam na zaplecze do mojego kolegi z pracy i zasypałam gradem pytań, szczególnie, że świetne było także nagranie. On wcześniej nie zwrócił na to uwagi, ale ze mną zaczął studiować okładkę i okazało się, że płyta powstała na licencji Polskich Nagrań. Tylko, że w Polsce takiej płyty nie było!
Okazało się, że w 1959 r., w czasie tourne koncertowego po Polsce, powstał materiał i owszem jest w archiwum PN, ale pianista w między czasie naraził się władzy radzieckiej, bo zagrał na pogrzebie Borysa Pasternaka (1960), no i wydanie płyt wstrzymano. Całe szczęście, że pozwolono Richterowi koncertować, a nie nękano go tak jak Roztropowicza. Zakaz nie obejmował udzielania licencji i stąd płyta, której słuchałam pod kołem podbiegunowym. A tymczasem… w Polsce pewnie ktoś się dowiedział o moich rozpaczliwych poszukiwaniach (w Szwecji płyty nie udało się kupić), bo rok, czy dwa później wydano trzy płyty, które do dziś cieszą moje uszy.
Poza koncertem jest duży wybór preludiów Rachmaninowa i 5 koncert fortepianowy Sergiusza Prokofiewa z Filharmonią Narodową pod dyrekcją Witolda Rowickiego. Znakomite nagranie zawdzięczamy profesorowi Januszowi Urbańskiemu, u którego miałam szczęście uczyć się fonografii. Trzecia płyta to jeszcze większe wykopalisko. Nagrania koncertowe Richtera z 1954 r. Recital utworów Chopina, Szymanowskiego i Szostakowicza. Także zarejestrowane, a w latach 70. zrekonstruowane przez ekipę profesora.
Moje drugie, ulubione wykonanie to Andrej Gawriłow z Orkiestrą Filadelfijską pod dyrekcją Riccardo Muti. Płytę dopełnia Rapsodia na tematy Paganiniego, także Rachmaninowa i tego nagrania słucham najczęściej, a właściwie znam na pamięć, jak wzorzec w Sèvres i jak ktoś gra inaczej, to się dziwię. Płytę wydało EMI w 1991 r. i kupiłam ją niezwłocznie, bo zepsuł mi się gramofon, więc poczułam się od Rachmaninowa odcięta. Oczywiście jest to CD, ale ze względów zawodowych odtwarzacz CD, w moim domu pojawił się bardzo szybko, z kompletem płyt od pierwszej działającej na polskim rynku fonoteki muzycznej (30 sztuk). Była to austriacka Arcadia.
I last but not least. To było w 1975 r. Utwór Rachmaninowa już znałam, bo wymogłam jego regularne pojawianie się na koncertach do końca hotelowego sezonu, ale płyty nie miałam. A tymczasem, w ramach wymiany międzyuczelnianej na UMFC (wtedy Wyższej Szkole Muzycznej, a może już Akademii) pojawili się studenci z Katowic, wraz ze swoją orkiestrą, no i koncert był w ich programie. Jego wykonawcą był student klasy fortepianu Kristian Zimerman. Za chwilę wygrał Konkurs Chopinowski, ale wtedy jego nazwisko nikomu nic nie mówiło, poza jego kolegą z klasy Andrzejem Sasinem (obecnie CD accord), który nas zachęcał. Sala była pełna, ale też na ten czas zawieszono zajęcia.
Chłopak był drobny, chudy, wyglądał na 15 – 16 lat, jak licealista. Przy mocnych forte unosił się nad stołkiem od fortepianu, jakby napadał na klawiaturę. A wykonanie? Sala oszalała. Domagaliśmy się bisów, a najlepiej ponownego zagrania koncertu. To było nierealne, ale usłyszeliśmy kilka etiud Chopina i one także były wykonane w sposób niezrównany. W końcu wielokrotnie wywoływany muzyk usiadł do fortepianu i zagrał jedną z tych etiud transponując ją o pół tonu. To stara, sprawdzona metoda ćwiczenia, którą wymyślił Liszt. Etiudy pisane są w tonacjach najwygodniejszych do zagrania, a więc taka transpozycja oznacza najtrudniejszą wersję, jaką można sobie wyobrazić. Znowu było perfekcyjnie i już wtedy wiedzieliśmy, że ten chłopiec to ktoś wyjątkowy. Kiedy kilka lat temu Zimerman odbierał tytuł Doctora honoris causa naszej Uczelni, ktoś przypomniał tamto wydarzenie. Pianista odpowiedział z uśmiechem, że to było strasznie szczeniackie i nigdy więcej niczego takiego już nie zrobił. A więc miałam szczęście być na tym jednym jedynym wydarzeniu. Zarejestrowano wtedy cały koncert. Niestety nie ma do niego praw wykonawczych, a więc pozostaje nam wspominać: Cóż to było za wykonanie!!!
Na szczęście Kristian Zimerman postanowił kilkanaście lat temu nagrać, a Deutsche Grammophon Gesellschaft zarejestrował na płycie oba koncerty Rachmaninowa. Artyście towarzyszy Bostońska Orkiestra Symfoniczna pod dyrekcją Seiji Ozawa. Ta płyta jest w moim posiadaniu i zawsze jej słuchanie jest dla mnie radością, chociaż mam wrażenie, że to młodzieńcze wykonanie było jeszcze lepsze.