Przybór mocy. Wędrówki z Lewasiem po kraju

You are currently viewing Przybór mocy. Wędrówki z Lewasiem po kraju

Podobno najważniejsze przyjaźnie zawiera się w dzieciństwie. Wiele znanych mi osób tak ma. Ja mam nawet kilku kolegów z piaskownicy, albo przedszkola, ale z większością chodziłam też do szkoły podstawowej oraz średniej, a później studiowałam, tak że spotkanie naszej klasy nie specjalnie różniło się od nagrania muzyki w jakiejś orkiestrze, albo jedzenia obiadu w stołówce UMFC, czy Polskim Radio.

Przyjaźnie moich rodziców pochodziły głównie z liceum, a ja jako dziecko byłam przekonana, że to norma i całe rodziny chodzą do jednej klasy, albo są starszym lub młodszym rodzeństwem tej klasowej paczki. Zamiast ciociu czy wujku, można też używać klasowych przezwisk (Szprotka, Wisienka), albo odlotowych zdrobnień (na moją mamę mówili z wileńska Wiesiuczek i tak zostało). Tylko, że oni wszyscy byli powojennymi uciekinierami do Elbląga i kolegów z dzieciństwa już nigdy nie spotkali.

W naszym przypadku taka grupa rodzinno-przyjacielska powstała w czasie studiów i wiadomo powszechnie, że przetrwała 50 lat (niebawem będziemy obchodzić taką rocznicę rozpoczęcia studiów). Jako zgrana paczka razem uczyliśmy się, spędzaliśmy czas na Uczelni, ale też poza nią. Organizowaliśmy wspólne wyjazdy wakacyjne, a więc prawie się nie rozstawaliśmy.

Zawsze byliśmy weseli i pełni pomysłów, a więc mamy mnóstwo wspólnych wspomnień i te wspomnienia jakoś nie bledną, chociaż mocno wyblakłe są nasze stare fotografie. Druga rocznica śmierci Andrzeja Lewasia Lewandowskiego to dla mnie okazja do przewietrzenia kilku starych albumów. W nich natrafiłam na zdjęcia z obozu wędrownego po Beskidzie Niskim, który wspominamy przy każdej nadarzającej się okazji, bo był to obóz nie nażarty / nie na żarty.

Lewaś był kierownikiem tej niezwykłej wyprawy. Większość z nas nigdy nie chodziła po górach, niektórzy byli na kilkugodzinnych wycieczkach, ale tak, żeby na własną prośbę wędrować dzień w dzień przez dwa tygodnie? Dlatego wybraliśmy góry niższe niż wyższe, które jednak nie były tak całkiem płaskie, a codzienna porcja kilometrów do przejścia, okazała się jeszcze bardziej realna i było ich całkiem dużo.

Lewaś chodził po górach, no może jeszcze ze dwie osoby, ale to on wziął na siebie odpowiedzialność, aby całą rzecz poprowadzić. Przygotował wszystko logistycznie z planami dojazdów, a na miejscu wędrówek, noclegów, aprowizacją. Trzymał całą kasę, negocjował (stodoły), rozliczał. On się nami opiekował i o wszystko się troszczył (tak to pamięta Małgosia Witowska). Całej reszcie zapewniał kompletną beztroskę i poczucie bezpieczeństwa. Po niefortunnym występie, z ustalaniem alternatywnej trasy, zamilkła nawet grupa inicjatywna. Bo była to organizacja znakomita.

Oczywiście były poprzydzielane zadania. Ja ze Zbyszka siostrą odpowiadałyśmy za codzienny gorący posiłek. Kto inny szykował kanapki, sprzątał, zmywał. Jednak osobą która panowała nad całością tych wydarzeń zawsze był Lewaś. On miał apteczkę i zawsze służył plastrem na otartą piętę, czy rozcięty palec. Były jakieś proszki na ból brzucha czy głowy, ale też troska właśnie, czy nam wygodnie, czy nie zmarzliśmy, czy się wyspaliśmy. Czy wyschły nasze zamoczone poprzedniego dnia ciuchy. Nasz plan wędrówki przewidywał, jak tylko to było możliwe, nocleg w schroniskach i w miarę dobre warunki higieniczne.

Przede wszystkim Lewaś był zawsze porannym ptaszkiem, co mu zostało do końca życia. Wstawał dużo przed wszystkimi, więc też najczęściej robił śniadaniowe zakupy. Jemu zawdzięczaliśmy produkty na jajecznicę z 30 jajek, twarożek z 2,5 kg sera, czy garnek parówek na gorąco. No i zapas chleba (3 x po 2 kg). Dopiero teraz wpisując te dane zorientowałam się jakie to były ciężkie tobołki do przenoszenia. Ale kiedy wstawałam, to wszystko już było, więc jakoś nikt się nie zastanawiał.

Nie trudno się więc domyślić, że kiedy pewnego poranka Lewaś zniknął, popadliśmy w histerię. Bez Lewasia byliśmy bezradni jak dzieci. Były wszystkie jego rzeczy, a to wskazywało na regularne porwanie i tak natychmiast zaczęliśmy podejrzewać. W sumie każdy chciał by mieć takiego kierownika. Co do jednego byliśmy zgodni, że: Nikt z nas nic na ten temat nie wie!; Ale, że się nie bronił?; Nie krzyczał: ratunku?; No może krzyczał, ale że nikt z nas go nie usłyszał?; No bo na pewno sam by nas nie opuścił. Wiedział do czego jesteśmy zdolni i bał by się nie tylko o nas, ale o stan całej kuli ziemskiej.

Nocowaliśmy na Górze Magurze. Oczywiście nie wiem, która to była Magura, ta z Beskidu śląskiego, koło Klimczoka, czy Magóra Małastowska w Beskidzie niskim, ale chyba ta druga. Stało tam bardzo przyzwoite schronisko, ale było maleńkie, czyli nie był to Klimczok. Poprzedniego dnia musieliśmy dostarczyć Agnieszkę Hundziak do pociągu, bo resztę wakacji spędzała z tatą w nudnej Jugosławii, zamiast na naszym super atrakcyjnym obozie.

W ten sposób w środku dnia trafiliśmy do jakiegoś miasteczka (to mogła być Sękowa, a może Gorlice). Stacja kolejowa była, pociąg przyjechał i Agnieszkę zabrał. My wykorzystaliśmy okazję i w miejscowej knajpie zjedliśmy obiad. Była zupa i ziemniaki, co stanowiło nie lada atrakcję. Nasza kuchnia ziemniaków nie serwowała, bo nie poddawały się próżeniu, a to była podstawa naszej gastronomii. Nie było chętnych do ich obierania, a jeszcze bardziej do noszenia, bo kaszy czy ryżu wystarczało nam 2 kg, a ziemniaków trzeba by ze 4. Nie wiem nawet, czy pomieścił by je nasz garnek. Poza tym na kolację trzeba by dłużej czekać, a jak wiadomo wieczorem wszyscy byli głodni i niecierpliwi.

Andrzej i Małgorzata Lewandowscy

W miasteczku spędziliśmy czas do popołudnia. Był jakiś odpust, czy święto, więc opanowaliśmy miejscową strzelnicę i wyszliśmy z naręczem sztucznych ohydnych kwiatów. Lewaś zaplanował nocleg na Magórze, więc mieliśmy niedaleko i nawet nie bardzo pionowo. W schronisku były łóżka i możliwość umycia. Było już kilka osób, więc przydzielono nam dwie izby, a ja z Małgosią (później Lewaśką) spałyśmy w trzeciej z młodym małżeństwem, które nazywaliśmy nowożeńcami i jeszcze kilkoma osobami.

W schronisku była jadalnia, w której można było przygotować i zjeść posiłek. Była nawet kuchenka, jakieś garnki, naczynia i sztućce. Nie było bufetu, ale my mieliśmy prawie gotową kolację i z radością spędziliśmy wieczór na krzesłach i przy stołach, popijając herbatę. Zastanawialiśmy się też, czy moglibyśmy tu z dzień zostać. Pogoda byłą ładna, można było zrobić pranie i porządnie w dzień się wykąpać, bo stały tradycyjne prysznice na wodę z beczki. Nie podejmując żadnej decyzji poszliśmy spać.

Natomiast rano okazało się, że zginął Lewaś. Na to nie byliśmy przygotowani. Dyżurni szykowali śniadanie, a reszta odpytywała nieliczne obecne osoby. Nie było to duże miejsce, więc szybko było wiadomo, że nikt go od rana nie widział, ale Lewaś potrafił wstać bardzo rano. Może poszedł na wycieczkę po najbliższej okolicy?; Mógł komuś coś powiedzieć, albo zostawić kartkę.

Śniadanie było prawie gotowe, ale nikt nie miał na nie ochoty. Siedzieliśmy tym razem przed schroniskiem z dość smętnymi minami, popijając herbatę. I nagle z za wzgórza wyłonił się Lewaś. Szedł jak gdyby nigdy nic dziarskim krokiem. Dygał wypchany plecak Małgosi (później Lewaśki), która jego braku jakimś cudem nie zauważyła.

  • Gdzie ty byłeś?
  • I dlaczego nikomu nic nie powiedziałeś?
  • Jak to? Brałem od Małgosi plecak, bo on jest najmniejszy. Obudziłem ją i powiedziałem, że idę po zakupy. A ona na to: nie idź sam, obudź kogoś. I usnęła. Myślałem, że zapamięta, że ze mną rozmawiała, albo zauważy brak plecaka i sobie przypomni.

Nie idź sam. Obudź kogoś. To jedno z naszych ulubionych powiedzonek. Małgosia była z tego spania znana. Kiedyś jej tata, nie mogąc jej dobudzić, postanowił wstawić w kuchni wodę w czajniku z gwizdkiem.

Nasz kierownik, najlepszy na świecie, policzył, że możemy spokojnie zostać na Magórze jeden dzień, a trochę zmieniając trasę dojdziemy do miejsca skąd za kilka dni odjeżdżają nasze pociągi. W tej sytuacji poszedł po zakupy, a znając możliwości schroniskowej kuchni kupił mniej chleba, ale za to ziemniaki i świeże mięso na obiad. O możliwość obierania ziemniaków, tym razem chłopcy się mało nie pobili.