Przybór mocy. Egzaminy wstępne

You are currently viewing Przybór mocy. Egzaminy wstępne

Najbardziej intensywnym okresem w moim życiu były niewątpliwie lata 70. XX w., czyli okres studiów na wydziale Reżyserii Muzycznej (obecnie dźwięku). Oczywiście momentem przełomowym, był sam fakt dostania się na te studia. Nie było łatwo. Wydział uchodził za elitarny, a studia za super trudne. Zdawało kilkadziesiąt osób, dostawało się 6, no 8. Egzaminy trwały dwa tygodnie i to z sobotami włącznie.

O tym, że chcę tam studiować wiedziałam od lat. Może nawet od 5 roku życia, kiedy zaczęłam karierę artystki radiowej i najfajniejsi panowie, którzy z nami pracowali, to ten co dawał nam kolorowe tasiemki (blank) i drugi, który miał w kącie studia składowisko nikomu niepotrzebnych rzeczy i nimi udawał przed mikrofonem różne dźwięki. Potem wystarczył już dyplom szkoły muzycznej II stopnia (Bednarska) i matura ogólnokształcąca (Lelewel), najlepiej z dobrymi wynikami z przedmiotów ścisłych i muzycznych.

Dla pewności byłam w klasie matematyczno-fizycznej i chodziłam na dodatkowe zajęcia fakultatywne. Skutek był taki, że maturę z matematyki zakończyłam po 45 minutach (czekałam na dane do ostatniego zadania) rozwiązując pięć, zamiast obowiązujących trzech zadań, a z reszty egzaminów byłam zwolniona. Przez całe liceum nie dostałam stopnia niższego niż 5 i tyle miałam na dopuszczeniu do matury. Gdybym nie dostała się na reżyserię, złożyłam papiery na matematykę na Uniwersytecie Warszawskim i miałam szansę tam także zdać.

Moje zdolności matematyczne, teraz już mocno stępione, dalej są ponad przeciętne, czego nie można powiedzieć o mojej ortografii, ale wielu dyslektyków, ma taki zestaw w pakiecie. Mnożenie liczb dwucyfrowych w pamięci, liczenie w systemie sześćdziesiętnym, obywanie się bez żadnych wzorów i ułatwień, a przede wszystkim rozumienie wszelkich sformułowań abstrakcyjnych, które dla wielu osób są już poza zasięgiem. Statystykę opanowałam w tydzień, zaraz po zdaniu na studia i nauczyłam znajomego rodziców, który zdawał taki egzamin w ramach swojego doktoratu i był to dla niego problem.

Podobnie okazało się w przypadku mojego syna. Grafika jego klasówki z matematyki, nawet mnie załamała, ale ja w końcu także nie umiem tym samym charakterem pisma napisać więcej niż kilka (dwie, trzy) linijek. Pokazująca mi tę pracę nauczycielka jęknęła, żeby on się uczył chociaż 5 minut dziennie, to byłby geniusz. Faktem jest, że kiedy uczył się statystyki, odkryłam, że w ogóle nie słyszał o wzorach i tablicach matematycznych, a wszystko robił intuicyjnie. Statystykę zdał oczywiście śpiewająco za pierwszym podejściem.

Tak naprawdę na studiach już niczego nowego z matematyki się nie dowiedziałam. Zajęcia z tego przedmiotu prowadził profesor Marian Rajewski, naukowiec wybitny, twórca polskiej ambiofonii, ale też człowiek starej daty, którego obecność kobiet na uczelni, a szczególnie na wykładach z nauk ścisłych niepomiernie dziwiła. Jeżeli na jego zajęciach nie było żadnego z panów studentów (tak mówił o naszych kolegach), to panie (ale nie studentki) zajmowały się sprowadzaniem ułamków do wspólnego mianownika.

Zgłaszaliśmy, że my jesteśmy drugi rocznik tzw. nowego programu, więc generalnie umiemy z matematyki trochę więcej, a kiedy profesor Andrzej Rakowski (prywatnie mąż mojej nauczycielki od fortepianu, który znał mnie od dziecka), zaniósł Rajewskiemu mój podręcznik, czy też jakiś zbiór zadań z którego korzystałam, najpierw ten się załamał, a potem postanowił bohatersko mnie sprawdzić. Całe 1,5 h rozwiązywałam przy tablicy równania różniczkowe drugiego stopnia. Szło mi raczej sprawnie, więc zrozpaczony profesor ostatecznie podsumował: pani to umie, ale na pewno pani tego nie rozumie, co powtarzamy sobie radośnie do dziś.

Nigdy mnie już więcej o nic nie zapytał. Na egzaminie z matematyki referowałam twierdzenie Talesa, a ponieważ uczył nas też elektrotechniki to twierdzenia Younga. Widocznie bał się tych moich niezrozumiałych dla niego umiejętności i lepiej było się mnie pozbyć jak najszybciej z sali egzaminacyjnej.

Podobnie do matury, wyglądał mój egzamin wstępny z matematyki i fizyki w Wyższej Szkole Muzycznej (obecnie UMFC). Jak skończyli dyktować tematy, szybko zrobiłam ostatnie zadanie i poszłam oddać pracę. Dwóch profesorów: Władysław Wygnański i Tadeusz Fidecki zaczęło mnie gorąco przekonywać, że dam radę, powinnam spokojnie jeszcze raz zadania przeczytać i na pewno je rozwiążę i tak w kółko, aż któryś zauważył, że one są rozwiązane i to wszystkie. Dla pewności je sprawdzili i podsumowali, że na podstawie mojej pracy sprawdzą resztę.

Czekał mnie jeszcze egzamin ustny z obu przedmiotów. Oczywiście w ważnych momentach muszą się dziać różne niesamowite rzeczy, a więc miałam anginę, czyli gorączkę, katar, kaszel i ledwo mówiłam. Żywiłam się lodami w słynnym Iglo na Nowym Świecie i to był najprzyjemniejszy aspekt choroby. Na egzamin musiałam się stawić, więc taka zakichana i zakaszlana poszłam. Pytania zadano mi dwa (no może trzy):

Czy umie pani rozwiązywać trójkąty?

Umiem. I tak zaliczyłam matematykę.

– Z czym się pani kojarzy osmoza?

Ze śliwkami.

– Dlaczego?

– Bo pękają. I to była odpowiedź na miarę zaliczenia fizyki.

Bardzo rozbawiłam tym komisję, która pytała mnie tylko dla formalności, bo byli pacjenci, którzy z zadaniami mieli kłopoty, albo wzbudzali wątpliwości, czy w ogóle cokolwiek w tych dziedzinach umieją. Oczywiście nie oznacza to, że cały czas było tak lekko, łatwo i przyjemnie. O egzaminach z kształcenia słuchu krążą legendy. Wtedy było ich kilka i problemem nie było, czy dobrze słyszymy, tylko jak dobrze nasz słuch jest wyćwiczony, przy zakładanych jako pewnik dużych słuchowych możliwościach. Część dyktand obowiązywała wszystkich zdających, ale były i takie adresowane wyłącznie do kandydatów na reżyserię.

Każdy radził sobie jak umiał. Wiadomo, że na solfeżowych dyktandach faworyzowani są właściciele słuchu absolutnego (10% populacji, ale wśród muzyków pewnie trochę więcej), ale wystarczy, żeby dyktando było na fagocie, albo puzonie i już będą mieli trudniej (niestety wszyscy inni też). Może też być strój barokowy, albo generalnie trochę inny niż za zwyczaj i każdy będzie miał lepiej niż właśnie oni. Przydała się wyćwiczona pamięć muzyczna, a mnie opanowanie harmonii, choć także z przygodami.

Jedno z dyktand było czterogłosowe i miało wyraźne piony harmoniczne, a więc błyskawicznie je zapisałam. Natomiast trudno powiedzieć, czy z powodu anginy, czy generalnie emocji, górny głos zapisałam przesunięty o jedną część taktu. Następnego dnia na egzaminie indywidualnym, polecono mi zagrać mój zapis ćwiczenia, ale ja widząc, że to wczorajsze dyktando zagrałam je ze słuchu, bo po pierwsze je zapamiętałam, a po drugie gra ze słuchu nie jest moim problemem. Jest natomiast dysleksja. Dzięki temu nie mogłam długo zrozumieć, co w moim zapisie jest nie tak. Na szczęście przy okazji zademonstrowałam kilka innych umiejętności, bo z zainteresowaniem słuchano, jak w solfeżu pomaga słuch harmoniczny.

Najbardziej spektakularnym wydarzeniem było, ale i ciągle jest, kolokwium z kierunku studiów. Komisję stanowią wszyscy znaczący pedagodzy wydziału, a więc kandydat wchodzi do sali i widzi przed sobą tłum. Pytania może zadawać każdy i są one z różnych dziedzin, sprawdzają poczucie humoru, orientację, ogólna błyskotliwość, ale też i ogólną wiedzę: – Co pani/pan ostatnio czytał, na czym był w teatrze, operze, kinie? – Czym się różni scenograf od scenarzysty? – Dla jakiej wytwórni płytowej nagrywa Glen Gould? – Pani jest z Olsztyna, to proszę dźwiękowo opisać wieczór nad Łyną. – W jakich europejskich miastach pani/pan był? – O był pan w Amsterdamie. – Jaki charakterystyczny dźwięk kojarzy się panu z jego śródmieściem? (tam jest taki tramwaj). Ile symfonii napisał Beethoven, w jakich są tonacjach i jak się nazywają? To akurat było do mnie pytanie, więc zaczynam wymieniać mozolnie. Kiedy doszłam do Pastoralnej, nagle słyszę: – Patetyczna, to w jakiej jest tonacji? – Patetyczna to sonata nie symfonia. – Świetnie, to dziękujemy.

Pytania zadawane są jeden przez drugiego, bez ładu i składu. Po wyjściu z egzaminu nawet nie bardzo umiałam powtórzyć, o co mnie pytano. Profesor Janusz Urbański zawsze powtarzał, że kandydat na reżysera dźwięku to przede wszystkim powinien mieć prawo jazdy, czyli dowód na dużą podzielność uwagi i refleks. Na pewno opowiadałam o programach Teatru STS, gdzie bywałam nałogowo, a szczególnie o Solo na perkusji (reż. Jan Tadeusz Stanisławski), Teatrze Ateneum i Łysej śpiewaczce (autor Eugene Ionesco) oraz dramatach Henryka Ibsena.

Dźwięku w Krajobrazie po bitwie (reż. Andrzej Wajda, 1970), który zrobił na mnie wrażenie, a był to pierwszy polski film, który dostał nagrodę za dźwięk (Wiesia Dębińska), czego nie wiedziałam, ale strzał był celny. Diable wcielonym (reż. Claude Autant Lara, 1947), debiucie Gerarda Philipa, w którym wykorzystywano śmiałe efekty w obrazie dla wprowadzenia retrospekcji. Kultywowanych od lat nastoletnich wizytach w operze i operetce, co zawsze wybierałam zamiast Filharmonii, bo muzyki słuchałam chętniej z płyt.

W zestawie egzaminów były też różne testy psychologiczne, badano charakter osobowości, ale i inteligencję. Podobno nikomu z IQ poniżej 136 nigdy nie udało się zdać, ale to też była jedna z legend wydziału. Do ostatniego etapu dopuszczono nas ośmioro, czyli jeszcze dwoje musiano odrzucić, ale myśmy czuli się już tak wybrani, że wspólnie uczciliśmy sukces wyprawą na lody i ciastka. To był początek naszej wieloletniej przyjaźni, bo jak się miało za chwilę okazać, dwa dodatkowe miejsca się znalazły, czyli nasz rok był ośmioosobowy.

Po ostatnim, ustnym egzaminie siedzieliśmy razem pod salą 108, w nadziei, że jak egzaminatorzy (profesorowie Janusz Urbański, Antoni Karużas i Jan Szmańda) wyjdą, to może powiedzą, kiedy możemy spodziewać się listy przyjętych. Nasz plan udał się znakomicie, bo panowie się zagadali, a my siedzieliśmy ponad godzinę. To ich tak wzruszyło, że listę przyjętych po prostu nam ogłosili. Pewnie nie było by tak cudownie, gdyby musieli z kogoś jeszcze zrezygnować, a tak wszyscy zostaliśmy studentami.

Wracając do domu poszłam jeszcze do Pałacu Kultury i Nauki, aby z wydziału Matematyki UW, odebrać moje cenne dokumenty. No bo przecież już nigdzie zdawać nie musiałam. Znowu, tym razem sekretarki, namawiały mnie, żebym chociaż spróbowała, bo na pewno dam radę, tylko jeszcze maturę muszę przynieść z tej artystycznej uczelni. Z trudem udało mi się im wytłumaczyć, że ja już jestem studentką i teraz to mam wakacje.