Czerwiec 1998 r. Znowu gnam samochodem po trasie w kierunku Berlina. Znowu te koleiny, w które człowiek zapada się do pół osi. Tym razem meta w Poznaniu.
W bagażniku cyfrowy wieloślad TASCAM DA-88. Będziemy nagrywać playbacki. Dwa popłudnia w filharmonii i po przerwie noc w kościele. Akcja filmu Jerzego Stuhra, do którego właśnie trwają przygotowania, toczy się w Poznaniu, a bohater śpiewa w chórze Poznańskie Słowiki pod dyr. Prof. Stefana Stuligrosza.
Próby chóru będziemy kręcić w Filharmonii Poznańskiej, dokładnie w tej sali w której mamy nagrywać teraz z Musiconem (Jacek Guzowski, Krzysztof Kuraszkiewicz). Chórzyści będą też dokładnie tak samo stali. Finałową scenę będziemy kręcić w kościele przy rynku, ale do nagrania wybraliśmy inne miejsce, kościół w którym zawsze Musicon nagrywa w Poznaniu. Ma piękną akustykę i jest na uboczu, a więc okolica jest cicha.
Przedsięwzięcie jest trudne, ale już wszystko mam wymyślone. Chór stoi w czterech rzędach, a my przed pierwszym i trzecim ustawimy po cztery monofoniczne mikrofony. W ten sposób będziemy mogli, jeżeli kamera będzie panoramować wzdłuż szeregów, uwypuklać głosy tych, których właśnie widzimy. Do tego już po zdjęciach, w studio dogram głosy Krzysztofa Stroińskiego i Jerzego Stuhra, którzy do chóru dołączą i których w scenie finałowej musimy koniecznie usłyszeć. Miałam na to dużo czasu, bo przez kilka miesięcy czekaliśmy na naszą pieśń. Tekst jest piękny:
Jak doskonałym tworem jest człowiek!
Jak wielkim przez rozum!
Jak niewyczerpanym w swych zdolnościach!
Jak szlachetnym postawą i w poruszeniach!
Czynami podobnym do anioła, pojętnością zbliżonym do bóstwa!
Ozdobą on i zaszczytem świata! Archetypem wszech jestestw!
To Hamlet Williama Shakespeare, w tłumaczeniu Józefa Paszkowskiego. Taki pięknie napisany odręcznie tekst, razem z listem od reżysera otrzymał Wojciech Kilar, ale w pierwszej chwili odmówił. Pracował właśnie nad koncertem fortepianowym i terminy nieubłaganie goniły go z tą robotą. A przede wszystkim zachorowała ciężko jego żona. W szpitalu wszczepiono jej żółtaczkę i mimo intensywnego leczenia jakąś prekursorską metodą ciągle nie było poprawy. Czuł się rozkojarzony, a więc unikał dodatkowych zobowiązań. Nie pomogły prośby i telefony i właściwie, choć bez przekonania, zaczęliśmy szukać innej kandydatury. Aż tu nagle telefon: Małgosiu, bo ja już tę pieśń napisałem, to mogę do Pani przesłać nuty. – Oczywiście. Czekam. Sprawdzamy, czy z adresem wszystko w porządku. Odkładam słuchawkę i dobrą chwilę wracam z dalekiej podróży. Natychmiast dzwonię do Stuhra. – Tę pieśń co jej nie mamy, to będziemy mieć za kilka dni. Nuty idą pocztą.- Od kogo? – Jak to od kogo. Od Kilara. Powtarzam treść rozmowy. Cieszymy się jak dzieci. Kiedy dzwonię z potwierdzeniem, że przesyłka jest w moich rękach, a pieśń super, słyszę następującą opowieść. – To wszystko przez ten rękopis. Taki staromodny, krakowski. Położyłem go sobie na biurku, bo mi się bardzo podobał. Plastycznie. No i za którymś razem, jak go oglądałem, to zacząłem czytać. Cóż to za niesamowity tekst. Czytam raz, drugi, no i za trzecim to już usłyszałem melodię. Taką melodeklamację, trochę jak chorał gregoriański. Zresztą ma to Pani przed sobą. – Nawet już sobie zagrałam i zaśpiewałam. Bardzo mi się podoba. – No i teraz z tej pieśni będzie druga część koncertu fortepianowego. Ale nagrać musi Pani sama, bo ja nie chcę żony zostawiać na kilka dni. – Może jakoś z profesorem Stuligroszem damy radę. Już mu wysłałam kopię nut i czekam na telefon. Długo nie czekałam. Także zachwyt i pytanie, jak ja sądzę, czy Kilar się zgodzi, żeby to Papieżowi zaśpiewać, bo oni w wakacje do Watykanu jadą. I już w tej sytuacji do niego dzwoni, tylko jeszcze, żebym dała telefon, bo co w ogóle wydawało się niemożliwe, panowie nigdy wcześniej razem nie pracowali i się nie znali.
Dojeżdżam do Poznania, jeszcze jakieś wykopki, slalom po jednokierunkowych uliczkach (gps jeszcze nie wynaleziony) i jestem. Witam się z chórem, są już rozśpiewani. Musicon przystępuje do konfigurowania sprzętu, a my z profesorem rozmawiamy przy herbacie. Jako koleżanka Musiconu, jestem traktowana jak dobra znajoma. – Mamy jeden kłopot. Zaczyna profesor, a ja już oczami wyobraźni widzę wszystkie kataklizmy świata. – Tutaj kompozytor napisał tempo, no ale tak to se można śpiewać solo. Chór musi wolniej, bo nic nie można zrozumieć, a tu tekst najważniejszy. A w tej scenie w kościele, to jeszcze wolniej, bo tam pogłos 7 sekund. – No to nie mamy kłopotu. Pan Wojtek powiedział, że sobie mamy sami poradzić, więc robimy tak żeby było najlepiej, a on się zgodzi. – Rzeczywiście, jak z nim rozmawiałem, to taki uroczy człowiek. – Co prawda to prawda.
Opuszczam Poznań zachwycona chórem i współpraca z Profesorem. Precyzja i dyscyplina, ale nie tresura. Autorytet. Znakomici rodzice, bez których to by po prostu nie działało. Transport, kanapki, napoje, zajęcia sportowe w czasie przerw. Nic dziwnego, że śpiewają w chórze różne pokolenia. Ojciec najpierw sam jako chłopiec, teraz już jako dorosły, ale z synem. Nie wszyscy zostają muzykami, ale asystent profesora, to także były chórzysta, który kończy wydział dyrygentury w poznańskiej PWSM.
Przedpołudnie mam wolne, więc spędzam je na Starym Mieście. Odwiedzam lutników. Trafiam nawet do zakładu, gdzie swoją Fidolę konserwował Jan A.P.Kaczmarek. A przede wszystkim spędzam cudowne godziny w poznańskim muzeum instrumentów. Jestem jedynym gościem, więc mam do dyspozycji całą obsługę. Jako fanatyk i kolekcjoner instrumentów, jestem w pełni usatysfakcjonowana.