Druga część dramatu, w pracy nad filmem Andrzeje Wajdy Wielki tydzień, rozegrała się jesienią. Czekaliśmy na zgranie z niecierpliwością. Ja chciałam jak najszybciej zakończyć pracę nad filmem, bo Pan Andrzej zaczynał nowy film (Panna Nikt) i miałam nagrywać dla niego playbacki. Spotykaliśmy się, słuchaliśmy nowych trendów w muzyce młodzieżowej, ale ostatecznie reżyser zdecydował się na francuski rap i taką muzykę mieli przygotować Andrzej Korzyński i Jurek Suchocki, do tekstów jednej z naszych bohaterek.
Poza tym, właśnie znaleźliśmy nowe miejsce i tam przenosiliśmy nasze studia dźwiękowe, które działały już od początku maja, ale w sporej prowizorce. Były to jedne z pierwszych studiów cyfrowych, które zaczynało pracę dla filmu i reklamy. Przenosiłam tam też swoją fonotekę i archiwa. Była to bardzo trudna przeprowadzka, szczególnie że w biegu prowadziliśmy pewne modernizacje, aby za kilka miesięcy było już wszystko super. Cały czas pracowaliśmy też w dwóch lokalizacjach, w których stały nasze dźwiękowe komputery i każde stanowisko miało być wyłączone nie dłużej niż jedną dobę. Plan był taki, że ruszamy w nowym miejscu pełną parą od pierwszego października, a więc wszyscy musieli bardzo ostro włączyć się do pracy, a ja byłam dość ważnym w tej układance ogniwem.
Muzyka do filmu pana Andrzeja pojawiła się zgodnie z planem, została przepisana i przygotowana do tradycyjnego montażu. Na analogowym stole montażowym trudno podejmować decyzje estetyczne, bo jest trochę głośno, poza dialogami i muzyką nic się nie mieści, a więc muzyka wylądowała w takich miejscach, jakie były zaplanowane. Panowie (reżyser i kompozytor) w świetnych nastrojach rozmawiali o wakacjach (kompozytor był opalony na czekoladowo). Wszystko zgadzało się tematami i czasem trwania (jak kto woli długością), a więc z tak przygotowanym materiałem udaliśmy się na salę synchronizacyjna, aby obejrzeć podłożoną muzykę z resztą dźwięku i filmem. Andrzej Wajda z operatorem dźwięku od tygodnia zgrywali film bez muzyki, bo reżyser się śpieszył.
Projekcja nie trwała długo i była najlepszą ilustracją tego co przewidywałam. Albo muzyka, albo dialog, efekty dźwiękowe i cała reszta. Całe zgranie można wyrzucić do kosza. Dramat napisów początkowych opowiada już wszystko, co chcemy pokazać. Z taką muzyką filmu nie ma. Jak kto lubi może sobie zamiast tego posłuchać Bacha. Wajda przerwał przegląd chyba po pól godzinie: No i niestety sama przeciw wszystkim, ale miałaś rację. Z tego nic nie będzie. Mogłam powiedzieć, a nie mówiłam, ale byłoby to pyrrusowe zwycięstwo, bo wszystkie konsekwencje dopadły mnie. W przypadku klęski brakuje ojców, ale zawsze jest ofiarny kozioł i takim został Krzysztof Grabowski, no bo jego dźwięk nie pasował do muzyki.
Myślę, że z ulgą opuścił całe towarzystwo, bo perspektywy rysowały się nieciekawie, ale ja musiałam zostać. Wyjechał też Stanisław Radwan, wykonał najlepiej jak się dało to, o co był proszony, ale przecież nie mógł uczynić cudu, no chyba, żeby mu dano napisać własną muzykę, ale tej szansy nie dostał. Po kilku godzinach kolejna projekcja, z udziałem Andrzeja Wajdy, Lwa Rywina, Pawła Poppe, Michała Szczerbica, Kuby Morgensterna oraz montażystek (Wandy Zemann i Małgosi Rodowicz) i mnie, a potem wielogodzinna burza mózgów.
Wyszło z tego, że ja przejmę udźwiękowienie (znakomicie znam materiał i już się z nim mierzyłam), czyli zrealizuję ustalone właśnie wspólnie, liczne modyfikacje w dźwięku. Znajdę potrzebne efekty, przygotuję taśmy do montażu, narysuję nowe partytury i wskażę, co wyrzucić, a montażownia to na nowo wszystko zmontuje. W tym czasie ja zabiorę się za muzykę, czyli posługując się obrazem przepisanym (tym razem) na VHS i fonoteką, która szykowała się do przeprowadzki, ale jeszcze działała u mnie w mieszkaniu (na 5 piętrze bez windy, za to vis’a vis WFDiF) i liczyła nie więcej niż 300 – 500 płyt. Mam zrobić opracowanie muzyczne oczywiście tak, żeby wyglądało jak komponowana muzyka i było pozbawione wad, które miała dotychczasowa muzyka. Proste jak słońce, wystarczy wykonać.
Trwało to ok. 3 tygodni, a nad moją skołataną głową lądowali co chwilę wszyscy święci. Kawa, herbata, woda, może herbatniczka i tak 24h, bo każdy chciał wiedzieć jak mi idzie, a z Wytwórni było przecież blisko. Nie ratowało nawet piąte piętro. Na szczęście dziewczyny znały materiał równie dobrze jak ja, a więc montowały efekty samodzielnie, nie zawracając mi głowy. Potem dwa dni ostrego montażu muzyki (sobota, niedziela) i projekcja materiałów gotowych do zgrania (poniedziałek rano).
Tym razem poszło dobrze, a więc tylko dwie zeszytowe kartki uwag, głównie dotyczących zgrania i już myślę, że mogę włączyć się w przeprowadzkę i pakować fonotekę, ale…. Zgranie początkowo miał prowadzić Kuba Morgenstern i specjalnie dla niego robiłyśmy bardzo precyzyjne opisy. Po projekcji, którą siłą rzeczy obsługiwałam z za stołu mikserskiego sali zgraniowej, zapada nagła decyzja, że to ja wystąpię jako Zosia Samosia, bo jednak orientacja w materiale to podstawa, a jako operator dźwięku, przydam się Niemcowi bardziej niż ktokolwiek inny. Mogę zabrać ze sobą montażystkę, Małgosię. Fajna wycieczka nas czeka. Pan Andrzej musi zostać (zdjęcia do Panny Nikt), przyjedzie na finał. Ja z playbackami przecież sobie poradzę jak wrócę. Nikt nie planował tylu tygodni opóźnienia.
Ustalono, że zgranie przyjmą w Babelbergu (Poczdam, obecnie Bavaria Film). Mamy jechać, jak najszybciej. Produkcja rzuca się do załatwianie odprawy warunkowej i jak zwykle okazuje się, że są same trudności. Mamy ponad 120 dużych i ciężkich metalowych pudełek. Najszybciej udaje się załatwić komplet dokumentów dla dwóch osobowych, prywatnych samochodów. Z pierwszą partią pudeł, jeszcze tego samego dnia po południu wyjeżdża Maciek Skalski, a ja idę spać i ruszam z drugą partią, następnego dnia rano z Małgosią. Na szczęście, że oba auta to kombi. Kierunek Berlin.