To tytuł drugiej z kolei książki Corinne Hofmann (Świat książki). Szwajcarki, która zakochana w wojowniku Samburu, porzuciła dotychczasowe życie i zamieszkała w Kenii. W buszu, wśród prymitywnego afrykańskiego plemienia, jednego z tych, których kultura odchodzi bezpowrotnie. Pierwsza opowieść to wydana 1998 r. Biała Masajka, sfilmowana i przetłumaczona z niemieckiego na wiele języków. Skromne wspomnienie, które nieoczekiwanie stało się światowym bestsellerem, a jego autorka zdobyła środki na utrzymanie i sławę. Nie zabiegała o to, nie była świadoma, że tak niesamowicie mogą potoczyć się jej losy. Pracowicie od nowa budowała swoją pozycję w społeczeństwie i na platformie zawodowej.
Druga książka (Żegnaj Afryko), wydana w sześć lat później, wydaje mi się jeszcze ciekawsza. To rozważania, rozpamiętywanie i próby zamknięcia pewnego okresu w życiu, aby móc iść ku nowym wyzwaniom. Zajrzałam do niej ponownie dla porównania z opowieścią kobiety porwanej przez somalijskich piratów, której losy śledziłam jakiś czas temu.
W tym przypadku wybór był świadomy i dobrowolny, ale może była i ucieczka, przed dotychczasowym zanadto uporządkowanym życiem? Mimo, że w Szwajcarii była dobrze prosperującą businesswoman? Była wielka miłość i fascynacja: mężczyzną, egzotyką, przygodą, a więc i akceptacja ograniczeń, prymitywnych warunków życia i kompletnej zmiany wszystkiego, co było dotychczas.
A jednak się nie udało. Ogromne problemy ze zdrowiem (żółtaczka, malaria). Poród w polowym szpitalu. Ale także serdeczność całej rodziny. Wspólna walka na śmierć i życie o przetrwanie. Teściowa, z którą bardzo się związała emocjonalnie, która choć prosta, szanując obyczaje białych, rezygnuje z zabrania pierworodnego dziecka, które służąc jej, mogło by być podporą na starość.
Różnice kulturowe okazują się zbyt wielkie i pogłębiły się jeszcze bardziej po przeprowadzce z buszu do miasteczka, które miało być kompromisem, dającym szanse na lepsze i zdrowie życie, ale także na lepszy i bardziej europejski byt. Pieniądze tak, sklep tak, ale nie praca. Kompletny brak przystosowania wojownika Samburu, chociażby do namiastek cywilizacji, planowania, odpowiedzialności i prób zrozumienia, że świat może być inny. Jest analfabetą, ale także człowiekiem, którego cała filozofia życia odbiega daleko od współczesnych, nawet afrykańskich standardów. Niszczy ich wspólne życie swoją gwałtownością, chorobliwą zazdrością, ale tego nie rozumie.
Nasza bohaterka dostrzega, że tak dalej się nie da. Ucieka z dzieckiem, pod pozorem odwiedzenia matki w Szwajcarii. Zostawia mężowi wszystko, co zdołała zdobyć, chociaż wie, że roztrwoni to do joty. Tak się też staje. Sama walczy o przetrwanie i powrót do zachodniej cywilizacji. Jednocześnie utrzymuje kontakt z afrykańską rodziną. Świadczą o tym stosunkowo często wymieniane listy z piśmiennym bratem swojego męża. I bardzo jej pomaga, chociaż może dziwić, że bez skrępowania proszą lub domagają się pomocy. Daj, bo nie mamy. Przyślij. Pamiętaj. Pomóż. Jest dzielna, samodzielna, uparta, znakomicie zorganizowana. Te cechy pomogły jej przetrwać w Afryce.
Teraz pomagają zdobyć pozycję i sukces. Poznaje właściwego mężczyznę. Układa sobie spokojne życie, ale wyprawa na Kilimandżaro, to znowu ucieczka w nieznane i potrzeba mocnych egzotycznych wrażeń. A może tęsknota za Afryką? Wcześniejsze wyprawy na Dominikanę czy Jamajkę to także taka furtka do świata, który za sobą zostawiła. Są nią również obie książki, ale druga z nich kończy się już stwierdzeniem. Nie mogłabym już żyć w Afryce.
Jest też inny bestseller wszech czasów, który także opowiada o Kenii, ale z początku XX w. Pożegnanie z Afryką Karen Blixen i wspaniały film (reż, Sydney Pollack, 1985), który na tej podstawie powstał (7 nagród Akademii; Meryl Srtyeep, Robert Redford i Klaus Maria Brandauer w rolach głównych) I have a farm in Africa zapowiada bohaterka w prologu, bo ta książka to także wspomnienie, rozliczenie i zamknięcie pewnego rozdziału życia.
Tym razem to była ucieczka, od staropanieństwa, złych języków i zniewagi doznanej od jednego z braci. Dlatego poślubia drugiego z nich, daje mu swój majątek w zamian za wolność i pozycję samodzielnej kobiety. Mieszka w buszu, ale na warunkach angielskich kolonistów. Słyszymy wspaniale ten specyficzny angielski wyższych sfer, którym się posługują. To opowieść o białych, którzy mieszkają akurat w Afryce. Obok, a nie razem z mieszkańcami.
Meble, naczynia, eleganckie stroje na każdą okazję. Jest tak jak w krajach pochodzenia, na takim samym, lub wyższym poziomie i tylko służba to czarnoskórzy, rdzenni mieszkańcy. Nawet wyprawa na safari, to nie powód, aby luksus był mniejszy. No, niby bohaterka wspomina, ze Denis zabierał głównie strzelby, a jako jedyny atrybut luksusu wymienia gramofon. Ale ich kolacja przypomina biesiadowanie w przydomowym ogrodzie. Zawsze towarzyszy im niewidzialna służba.
Uwielbiam ten film, a szczególnie gwary, które już na początku pozwalają nam usłyszeć, jak różne są światy dworca, bazaru, klubu angielskich gentlemanów (którzy milkną, gdy pojawia się nieproszona kobieta, a potem oddają hołd, gdy dumna opuszcza Afrykę), wesołej zabawy kolonistów, czy afrykańskiej ludności w kontakcie z białymi i wtedy, gdy są w swojej wiosce. Ten pomruk wioski słyszymy zawsze w domu i koło domu głównej bohaterki. Ona wie, że blisko żyją ludzie, ale nie ma z nimi kontaktu.
Film otrzymał Oskara i nagrodę BAFTA za dźwięk i trudno się temu dziwić. Tubylcy to także piękne śpiewy, które w filmie pełnią rolę atmosfery i efektu, a nie muzyki. I wspaniała scena polowania, w której realizatorzy zmuszają nas do ciągłego wsłuchiwania w zmieniającą się delikatną atmosferę utkaną z głosów zwierząt, owadów, kroków i odgłosów wiatru szemrzącego różnej roślinności. Jesteśmy zasłuchani, czekamy w pełnym napięciu, a i tak atak lwów i wszystko co następuje potem jest dla nas całkowitym zaskoczeniem. I wreszcie kompletna cisza, kiedy lwy są już zabite, a z niej powoli wyłaniające się pojedyncze bzyczenia i trele (Kilka razy oglądaliśmy tę scenę, zanim podjęliśmy decyzje o sposobie realizacji sceny morderstwa w filmie Dług (reż. Krzysztof Krauze, 1999)). To także przejmująca cisza na pogrzebie Denysa. Jest jeszcze scena przy kolacji, kiedy bohaterka opowiada gościom bajkę. Zastosowano tu ciekawe dźwiękowo rozwiązanie, znane głównie z filmów francuskiego reżysera Claude Lelucha. Po kilku zdaniach, monolog zanika, a jego rolę przejmuje piękna muzyka. Kiedy słyszymy ponownie ostatnie słowa opowieści, jesteśmy przekonani, że była to fascynująca historia, jak temat muzyczny, którego wysłuchaliśmy.
Bo druga rzecz, która wyróżnia ten komercyjny i Hollywoodzki w końcu obraz, to muzyka. John Barry, zmarły kilka lat temu brytyjski kompozytor nie potrzebuje przedstawiania. Zgromadził 5 Oskarów, liczne nominacje do wszelkich możliwych światowych nagród liczących się w filmie. Elza z afrykańskiego buszu, Nocny kowboj, King Kong, Tańczący z wilkami, Szkarłatna litera czy filmy z serii o Jamesie Bondzie. Muzyka do Pożegnania z Afryką, jest laureatką Oskara i Złotego Globu, nominatką BAFTA i jest 15 na liście najbardziej znanych partytur filmowych na świecie, a jednak musi konkurować w filmie z tematem Denysa: Koncertem klarnetowym A dur Wolfganga Amadeusa Mozarta, a może gramofonem, który towarzyszy tej postaci zawsze, bez względu na to jaka muzyka jest odtwarzana. Poznajemy ten temat już w scenie prologu, a jego nietypowe brzmienie (zniekształcenie sugerujące odtwarzanie z gramofonu) powoduje, że zapamiętujemy go najlepiej.
Pożegnanie z Afryką to melodramat, pięknie opowiedziany, ze wspaniałymi zdjęciami, widokami, które pozwalają taka Afrykę pokochać. Biali koloniści są kosztownie ubrani, bogaci, szczęśliwi. Chociaż pewnie wszyscy samotni. Nasza bohaterka znajduje w tym raju szczęśliwą miłość i wszystko wydaje się zmierzać ku wspaniałemu końcowi. Niestety, człowiek którego kocha ginie, a jej wspaniale prosperującą farmę trawi pożar. Opuszcza Afrykę z poczuciem klęski i wspomina pisząc swoją powieść.
I tylko jednego nie mogę sobie darować, że pierwowzór Roberta Redforda to Denys Finch Hutton, angielski snob, który po Afryce podróżował z kryształowymi naczyniami, markowymi winami, mahoniowymi meblami i perskimi dywanami (no niby nasi bohaterowie też opływają w luksusy, ale nie na taka skalę), a w Kenii był na niekończących się wakacjach, czyli niczym pożytecznym się nie zajmował. Nie był też niczym zainteresowany. Istnieje rekonstrukcja jego obozu łowieckiego, który można oglądać w buszu, nad jeziorem hipopotamów. To, przez te rekwizyty i bibeloty, podobno całkowita porażka.