Amerykański zwyczaj świętowania Bożego Narodzenia już od 2 listopada jest nieznośny. Nie pozwala na dłuższą chwilę zadumy nad tymi co odeszli i rozmienia na drobne intensywne przeżycie świąt w czasie dla nich właściwym. Szkoda też naszych kolęd, które są nie tylko popularnymi piosenkami, ale też mają ogromne znaczenie religijne. Miejscem dla nich właściwym jest kościół, czy spotkanie okolicznościowe, a nie medytacje nad parą butów, gatunkiem ryby do galarety, czy w oczekiwaniu na wizytę u dentysty.
Niestety muzyka przedświąteczna we wszystkich miejscach publicznych bywa wyjątkowo agresywna. Co więcej jest to przede wszystkim muzyka amerykańska, a nastrój przygotowań co raz bardziej świecki i od istoty tego co ma się wydarzyć 24 grudnia daleko odbiegający. Ratuje to trochę nasze kolędy od spowszechnienia, ale nie całkiem. Na pewno są to wielkie łowy handlowców, a więc próbują uatrakcyjnić nam ten czas, tak jak potrafią i wydłużyć okres corocznego prosperity.
W tym roku jedna z sieci handlowych tak posprzątała ślady Święta zmarłych, że znicze zniknęły nie tylko z prestiżowych miejsc, ale ze sklepu w ogóle. A przecież Święta to uroczystość jednorazowa, bombki i świecidełka nie zużywają się co roku, natomiast wiele osób bywa na cmentarzu regularnie i znicze są im potrzebne zawsze, szczególnie po 1 listopada, kiedy ich zużycie jest większe i zapasy trzeba odnawiać. Zużywają się też całkowicie.
Również w mojej fonotece, tak właśnie na wysokości 1 listopada, pojawia się niezależna półka, na której mamy odstawione wszystko co tylko może się kojarzyć muzycznie ze świętami. Są kolędy polskie i międzynarodowe, śpiewanie solo i chóralnie, tradycyjnie i w nowoczesnych opracowaniach, albo w różnorodnych wersjach instrumentalnych, muzyka świąteczna, pełna dzwoneczków i muzyka klasyczna która, jak Scherzo F. Chopina, nawiązuje do kolędy Lulajże Jezuniu. Co roku nagrywamy też kolejny zapas różnych opracowań, a często także kolejne płyty z kolędami w wykonaniu wciąż nowych i nowych artystów.
Wszystko to z prozaicznego komercyjnego powodu. Jak co roku w fonotece panuje wzmożony ruch i liczni klienci próbują znaleźć oryginalne opracowania muzyczne do swoich świątecznych i noworocznych przedsięwzięć. No cóż, co roku szukają dokładnie tego samego, a więc wszelkie opowieści o oryginalności należy uważać za mocno przesadzone. Za jedyne oryginalne świąteczne przedsięwzięcie uważam wydaną wiele lat temu płytę z kolędami w wykonaniu pracowników jednej z agencji reklamowych. Do dziś jest ona stałym elementem naszego domowego Wigilijnego kolędowania, a prawdziwym przebojem stała się kolęda Cicha noc, w języku niemieckim, z wykrzykującą histerycznym głosem w przerwach dziewczyną: Stille Nacht, Heilige Nacht, tak jakby krzyczała Hande Hoch.
Język niemiecki to oryginalny język tej austriackiej kolędy, która powstała z rozpaczy w 1818 r. w nowej parafii w Obersdorfie, koło Salzburga, aby chociaż trochę uświetnić święta w małym (protestanckim) kościele, w którym popsuły się organy. Autorem tekstu jest pomocnik wikarego Joseph Mohr, a muzykę skomponował organista Conrad Gruber. Wykonali kolędę po raz pierwszy, akompaniując sobie na gitarze. Wieść gminna niesie, że usłyszał ją Karl Mauracher, konstruktor i konserwator organów, który został wezwany z Tyrolu do zdezelowanego instrumentu i on przekazał ją dalej.
Obecnie kolęda/kołysanka wykonywana jest na całym świecie w ponad 300 językach. W Oberstdorfie ma poświęconą sobie kaplicę, wybudowaną w hołdzie przez mieszkańców. Jest synonimem Świąt Bożego Narodzenia. Była ulubiona kolędą mojej babci i jedną z pierwszych jakie zdołałam poznać. Aż strach pomyśleć, co będzie, kiedy o jej niemieckim i ewangelickim za razem pochodzeniu, dowiedzą się polscy narodowcy. Bo przecież „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz”. Chociaż tego także nie powinno się śpiewać, bo autorka tekstu jest przedstawicielem ruchów LGBT. Na szczęście na razie oba fakty udało się ukryć.
Co raz wcześniej zaczęto dekorować świątecznie miasta i od kilku lat mam wrażenie że pięknie rozświetlona Warszawa powszednieje, a im bliżej świąt tym bardziej tej dekoracji nie zauważamy. Kiedy obwoziłam po mieście moją szwedzką przyjaciółkę, także ubolewała, że wystrój prezentowany od listopada, wydaje się od świąt niezależny i całkiem z nimi nie związany. Chociaż nie tylko w Polsce listopad i grudzień jest dla handlu wyjątkowy, a specjaliści od marketingu, próbują wszelkimi siłami zachęcić, zainteresować, oczarować i wymusić zakupy, nawet takie, których nie planowaliśmy zrobić.
W wielu krajach tradycją są przedświąteczne jarmarki i jest to wielowiekowa tradycja, bo wtedy zakupy robiło się z trudem. Ba, były to prawdziwe wyprawy, a zapasy musiały starczyć jeszcze na resztę zimy. Tylko, że teraz jak się człowiek uprze, to zakupy robi w dwie godziny, a święta daje się przygotować błyskawicznie, kupując gotowe produkty, lub zaawansowane półprodukty (oprawione ryby, zmielony mak). I nie tęsknię do czasów i sytuacji, w których zakupy były mozołem, bo po sklepach chodzić nie lubię, a tych rażących głośną muzyka w szczególności.
Na jarmarkach w Szwecji odbywają się występy, a moi koledzy muzycy bardzo sobie chwalą tę robotę. Jest wprawdzie zimno, ale zarobki znakomite. Jarmark to nie tylko miejsce zakupów, ale także regionalne dania serwowane na gorąco, a więc dodatkowo wracają świetnie nakarmieni. Szwedzkie jarmarki od polskich przygotowań świątecznych odróżnia też muzyka. Grany jest folklor, znane pieśni i piosenki kompozytorów z XIX i początków XX w. Zawsze śmieje się, że to tak, jakbyśmy my masowo śpiewali Moniuszkę, Noskowskiego i in., których niestety nie śpiewamy.
Natomiast Szwedzi mają tradycję zarówno śpiewania chóralnego, jak i występów trubadurów, samotnych wokalistów, najczęściej z gitarą. Ten repertuar jest bogaty i bardzo piękny. Jeżeli jestem w Szwecji w lecie, chętnie uczestniczę w próbach amatorskich chórów i towarzystw śpiewaczych. Na imprezach towarzyskich, często zamiast mechanicznej muzyki śpiewa się piosenki, ci co potrafią występują, ale także zamawia się zespoły zawodowych muzyków, albo kogoś, kto akompaniując sobie na dowolnym instrumencie śpiewa popularne ballady.
Takim trubadurem był, już nie żyjący mój wieloletni przyjaciel, Lennart. Kiedy przyjeżdżał do Polski, zarówno w Warszawie, jak i na Mazurach, zawsze jego występy były w naszych domach wielką atrakcją. Teraz rozpoznaję jego piosenki w repertuarze innych muzyków, których spotykam w Szwecji. Mogą nawet powtórzyć ich teksty, chociaż nie zawsze je dokładnie rozumiem. Nastrojem, ale także treścią kojarzą mi się z balladami Okudżawy.
Mój ulubiony jarmark odbywa się w czeskiej Pradze. Są takie miejsca całoroczne, gdzie w pamiątki, lepszej lub gorszej jakości, zaopatrują się turyści. Ale w grudniu (miesiąc prosiniec, od zapraszania się) jarmarków przybywa. Jeden jest na Waclawaku (Vaclavskie Namesti), drugi zajmuje całą powierzchnię starego rynku, a może to kilka oddzielnych jarmarków, są Betleyemskie Namesti, koło klubu Architektów, jarmark koło domu handlowego Kotva. Właściwie cała Praha to jeden wielki Vanocny (świąteczny) jarmark.
Prażanie spędzają tam całe grudniowe weekendy z rodzinami. Wspomagając się kiełbaskami, grzanym winem lub gorącą czekoladą. Atrakcją są wyroby rzemiosła. Można zamówić podkowę i zobaczyć jak pracują kowale, tematyczny pierniki, samodzielnie je wykroić i nadzorować wypiekanie oraz zdobienie. Są kukiełki (takie prowadzane na konstrukcji ze sznurków i patyczków), drewniane zabawki, klocki, układanki. Gliniane harneczki (garnuszki, czyli kubeczki), koronki i haftowane serwetki, wszystko w regionalne wzory. Gra muzyka, są występy, pokazy cyrkowe, ale ludowość i tradycja miesza się z amerykańskimi piosenkami na świąteczną okazję.
W czasie, gdy pracowałam w Pradze, zawsze z jarmarku przywoziłam bliskim prezenty świąteczne. Może nie były bardzo wykwintne, ale oryginalne. Któregoś roku kupiłam piernikowe „auticzko” (samochodzik) i równie piernikowy „vlaczek” (mały pociąg). Poprzedniego roku były to drewniane puzzle o tej samej tematyce. Zawsze zaopatrywałam siebie i znajome panie w biżuterię, bo Czesi lubią nie tylko Jablonex, ale także naturalne kamienie, a przede wszystkim moje ulubione granaty oprawiane. Oczywiście są i regularne sklepy, a więc kolczyki z granatami w srebrze najlepiej kupić u jubilera, ale już swój piękny naszyjnik znalazłam na straganie, podobnie jak kolczyki z koralem i korundem.
Inna plaga, której nie lubię to spotkania świąteczne, organizowane przez różne firmy i organizacje. Z założenia mają służyć towarzyskim spotkaniom, zbliżaniu i zaprzyjaźnianiu się pracowników oraz kontrahentów. Pewnie była bym ich wielką fanką, gdyby odbywały się przez cały rok, za to w większych odstępach czasu. Teraz imprez jest tak dużo, że właściwie przez cały grudzień należało by porzucić wszelką myśl o pracy, a jedynie kolędować i to się niestety nie da. Układam więc na biurku kolejne nadchodzące zaproszenia i zastanawiam się które wybrać, skoro wszędzie pójść nie można.
Listopad i grudzień to także dobry czas dla premier filmowych. Tu staram się bywać, nie tyle dla blichtru i lansu, co z szacunku dla moich kolegów artystów, autorów i współautorów tych dzieł. Szczególnie, że kiedy pracuję przy filmach to oglądam je wcześniej i to wielokrotnie, a więc nie jest atrakcją sama filmowa projekcja. Natomiast dobrze jest ocenić swoja własną pracę w kinie, w kontakcie z liczna publicznością. Z ogromną ciekawością uczestniczyłam w premierze Cichej nocy reż. P. Domalewskiego. Publiczność oglądała w skupieniu, a oklaski zainicjowane przez kogoś szybko zamarły, bo wszyscy chcieli wykorzystać czas napisów, aby przemyśleć to co się wydarzyło i ochłonąć. To piękny film, a jego ascetyczna forma (także muzycznie) intensyfikuje emocje i wagę przeżyć.
W opracowaniu muzycznym filmu posłużyliśmy się kolędami i muzyka świąteczną. Ich natarczywość i wszechobecność, a przede wszystkim radosny, beztroski nastrój świetnie kontrastują z rozgrywającym się dramatem, uwypuklają nieszczerość intencji i sztuczną jedność zdezintegrowanej rodziny.