Termedie, czyli Korowód

You are currently viewing Termedie, czyli Korowód

Korowód, cytując za Małym słownikiem języka polskiego, S. Skorupki (PWN, 1968) to: grono, gromada ludzi posuwających się jeden za drugim, pojedynczo lub parami, często w rytmie tanecznym, ze śpiewem, muzyką; pochód, orszak, zwłaszcza wesoły, taneczny; szereg, łańcuch utworzony z osób trzymających się za ręce.

Korowód to także film Jerzego Stuhra nagrodzony w 2007 r. na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Nagrodzony, ale chyba niezauważony przez widzów i krytykę. Oglądamy w nim wspaniały korowód postaci. Różnorodnych postaw ludzkich, wyborów dawnych i współczesnych oraz skutków jakie niosą nie tylko bohaterom wydarzeń, ale ich bliskim, znajomym i nieznajomym. W różnych okresach życia, nawet wtedy gdy wszystko wydaje się już dawne i zapomniane. Możliwe, że czas tego filmu jeszcze nadejdzie, kiedy ucichną krzyki radykałów, a pozostaną refleksje, bo wartości, które niesie wydają się ponadczasowe. Pokazują złożoność problemów, które nas otaczają, przestrzega przed pochopnym ferowaniem wyroków i szybkimi, prostymi rozwiązaniami.


Korowód to również tytuł piosenki Aleksandra Leszka Moczulskiego i Marka Grechuty, którą na przełomie lat 60. i 70. XX w. wykonywał ten, nie żyjący od kilku lat, piosenkarz z zespołem ANAWA. Piosenki dla naszego pokolenia kultowej, choć trochę już zapomnianej, jak większość piosenek z tych lat. Myślę, że niewielu odbiorców wsłuchiwało się wtedy dokładnie w jej tekst. On również niesie wiele przemyśleń i wielopłaszczyznowych refleksji, choć jest to korowód na inny temat. Ale z tego wynika kolejny korowód, a raczej korowody, co cytując, wspomniane na początku, źródło oznacza w przenośni: niepotrzebne, uciążliwe zabiegi, starania, kłopoty; nieszczere ceremonialne wymawianie się od czegoś, robienie trudności; ceremonie, ceregiele, a wspomagając się Słownikiem przypomnień (Wiedza Powszechna, 1992) Władysława  Kopalińskiego: kram, ambaras, zabiegi, zachody, tarapaty, awantury, czyli po staropolsku termedie.


Większość filmów, przy których mam okazję pracować, miewa problemy z interpretacją i realizacją zapisów ustawy o prawie autorskim. Czasem są to wielkie tarapaty, częściej pewne problemy, wynikające z lekkomyślności i nieporozumień, a najczęściej niewiedzy realizatorów i zbyt późnym zainteresowaniu się sprawą. Stąd korowody, czyli telefonowanie, pisanie, tłumaczenie, załatwianie, prostowanie itp. Często też czuję się jak osoba winna, że takie prawo nas obowiązuje i przerywam swoimi sugestiami piękny sen, w którym wszystko układa się po myśli, tak jakbym to ja wymyślała przepisy. No cóż, kiedyś posłańców przynoszących złe wiadomości zabijano, tylko to nie rozwiązuje powstałego problemu. A Ustawa o prawie autorskim może nie jest idealna, ale ustala zasady, które są święte. Ignorancja współtwórców filmowych dziwi tym bardziej, że swoje prawa chcą realizować jak najpełniej, a jednocześnie prawa innych wydają się im mniej ważne i nieuzasadnione. Oczywiście nie dotyczy to wszystkich i mam nadzieję, że świadomość istnienia pewnych niezłomnych zasad będzie co raz bardziej powszechna.


Jakie przygody spotkały nas w skromnym kameralnym filmie Korowód? Przygody, bo nie wydarzyło się nic poza rutynowymi sytuacjami, ale gdyby sprawy nie były wcześniej ustalone, lub do załatwiania części z nich zabrano by się za późno, kłopoty mogłyby nas spotkać.


Najpierw tytuł. Autor tekstu piosenki Korowód był skłonny sądzić, że film swój tytuł zapożyczył i on jest jego autorem. Nie miał racji. Lingwistyczny wywód z początku jest wystarczającym dowodem na to, że „korowód” to słowo współczesne, występujące w języku polskim, popularne i powszechne, choć w różnych znaczeniach używane. W takich przypadkach nikt nie może sobie przypisywać autorstwa takiego słowa. Wiele filmów, książek, wierszy czy piosenek może nosić tytuł Dom, Dym, Rzeka, Anna, Zachód, Początek czy Ryś. Jeżeli będzie kłopot, to tylko z ustaleniem, którego utworu, z tych noszących taki sam tytuł, użyto. Dlatego autorzy przy rejestracji w ZAiKs czasami dowiadują się, że tytuł jest już zajęty i są proszeni, jeśli się na to zgodzą, o zmianę. Co innego, gdy słowo jest szczególne, jak Ferdydurke. Takie słowa znajdziemy w tłumaczeniu książki Kubuś Puchatek w tłumaczeniu Ireny Tuwim. Nawet jeżeli przedmiotem sporu jest nie słowo, a kombinacja słów, sprawa nie jest oczywista. Mógł się o tym przekonać Julek Machulski. Dlatego twórcy sloganów reklamowych często chronią je w urzędzie patentowym razem z grafiką, czy znakiem towarowym. Tak chronione, jest hasło wymyślone przez Wiktora Zborowskiego, „Teraz Polska”. Oczywiście takie frazy mogą nasuwać pewne skojarzenia, ale idąc tym tropem wszystko może kojarzyć się ze wszystkim, a zasłyszane powiedzonka, czy śmieszne wyrażenia powtarzamy chętnie. Niektóre, stają się częścią naszego potocznego języka.


Druga sprawa to próba wkomponowania wspomnianej piosenki w akcję filmu. Nie była to rzecz dla filmu niezbędna. Reżyser tylko chciał w ten sposób oddać hołd bliskiemu sercu znajomemu. Zdecydowaliśmy się na użycie pewnej liczby utworów już istniejących, w różnych miejscach publicznych – restauracji, kawiarni, hotelu, samochodzie. Dawały odpowiedni nastrój i chroniły przed wypełnianiem filmu gwarami, odgłosami sztućców i nadmierną dosłownością, czego chcieliśmy uniknąć. W jednym z takich miejsc mogła pojawić się piosenka w wykonaniu Marka Grechuty. Niestety stopień komplikacji i kosztów jakie nas czekały oraz czasu jaki mogło zająć doprowadzenie spraw do prawnego porządku, przeszedł wszelkie oczekiwania.


Najpierw autor tekstu i spadkobiercy kompozytora. Potem właściciel praw producenckich, czyli wydawca płyty. Okazało się, że nagrań w różnych instytucjach jest kilka. I wreszcie wykonawcy, w składzie na każdym nagraniu lekko zmienionym. Poza solistą było ich siedmiu, rozrzuconych po całym świecie i nieutrzymujących ze sobą kontaktów. Wiele czasu zajęło samo ustalenie składu zespołu, jeszcze więcej – przypuszczalnych adresów wszystkich osób. Ciągle nie mieliśmy pewności i nikt nie umiał powiedzieć, czy to jest cały i właściwy skład. Takie poszukiwania to przypadek nieodosobniony i wyznaczając gotowemu utworowi bardziej eksponowane, czy wręcz kluczowe dla filmu miejsce, warto pamiętać, że rzecz jest nie tylko trudna, ale często – w przypadku starszych polskich nagrań – niewykonalna. Nasze obecne polskie prawo autorskie pochodzi z 1994 r. i wtedy po raz pierwszy przyznano prawa producentom i wykonawcom (najpierw na 20, potem 50, a od zeszłego roku na 70 lat od zaistnienia wykonania). Producentem starych nagrań było głównie państwo, a więc jest szansa na ustalenie następcy takiej instytucji, choć czasami można się nabiedzić, bo nagrania przekazywano sobie wzajemnie i znalezione w Polskim Radio nagranie może być własnością Polskich Nagrań, Pronitu lub Vifonu… I odwrotnie. Część firm, tzw. polonijnych z początku lat 90. nie istnieje, a następcy nie ma lub znaleźć go nie sposób. Nie można też liczyć na zachowane listy muzyków. Wcześniej były to dokumenty finansowe i po pięciu latach niszczono je. Nawet jeżeli coś wiemy, to nie na pewno, a poszukiwania musimy prowadzić we własnym zakresie. Jeżeli chodzi o nagrania wykonane dawno, jest to poszukiwanie igły w stogu siana. Nie zwalnia nas to jednak z konieczności uzyskania zgody każdego z muzyków i wypłacenia należnego honorarium. Dlatego polskie piosenki pojawiają się w filmach częściej jako covery lub przegrywają konkurencję z nagraniami firm światowych, które wszystko mają uporządkowane i sprawnie podejmują decyzje. Często reprezentują nie tylko wykonawców, ale współpracują również z publisherami swoich autorów, a więc sprawy można załatwić w „jednym okienku”. Dziwne jest to, że czasami jest to tańsza wersja niż utwór polski, bo indywidualne umowy i roszczenia poszczególnych osób z reguły przewyższają taka opłatę globalną.