Przeczytałam ostatnio, że Polacy kupują cztery razy mniej książek niż Czesi. Zważywszy, że Czechów jest cztery razy mniej niż nas, można policzyć, że na każde 16 książek przeczytanych przez Czecha, przypada tylko jedna, którą miał w ręku któryś z naszych rodaków. Czesi nie są czołówką Europy. Tradycyjnie najwięcej czytają Skandynawowie, a spośród krajów Europy środkowej i wschodniej prym wiodą Estończycy.
Zresztą od Polaków przeczytać więcej nie sztuka, bo połowa naszych ziomków przez zeszły rok nie tknęła żadnej książki, nawet jeżeli do puli włączymy książki kucharskie i poradniki. Podobno problem zaczyna się już od tekstów liczących 3-4 strony, bez obrazków, a więc właściwie za długi jest każdy artykuł w Newsweeku czy Polityce. A inni?
Znam przynajmniej kilka moli książkowych (ja też mam tę przypadłość), którzy skutecznie zawyżają i tak już podłą statystykę. Cenami książek trudno się tłumaczyć. Wszędzie są dość drogie, a ludzie czytają, tym bardziej, że jest to artykuł wielokrotnego użycia. Bardzo częste są przeceny i wyprzedaże, a wtedy już po kilku miesiącach cena każdej książki spada o połowę i osiąga wartość dobrego obiadu w uczelnianej stołówce, albo lunchu w typowych godzinach, za to w każdej knajpce w śródmieściu. Można wymieniać ze sobą książki, odsprzedawać dalej, są poza tym biblioteki.
Te smutne refleksje opadły mnie jakoś tak po ostatniej sesji i lekturze prac moich własnych studentów. Bo podobno, a tak podają w statystykach, studenci czytają najwięcej, ale po tym co kolejny raz dane mi było przeczytać, łatwo w te rewelacje nie uwierzę. Zresztą wielokrotnie mówiono mi, że książki, które polecam są zbyt grube, a materiału za dużo. Ciekawe, czy na medycynie też tak się tłumaczą?
W czasach, gdy przyszło mi pobierać nauki, powszechny był brak potrzebnych do kształcenia książek. Nie, żeby wcale ich nie wydawano. Nakłady był tak ogromne, że dzisiejsi wydawcy i autorzy mogą tylko o takich marzyć. Ludzie po prostu książki kupowali i czytali. Brakowało szkolnych lektur, bo każdy chciał mieć na własnej domowej półce klasykę, podręczników akademickich i książek popularnonaukowych, albumów i poradników. Szczególnie, że jeszcze nie wynaleziono ksero.
Ludzie chłonęli wiedzę, chcieli poznawać i lepiej rozumieć świat. Pełną parą pracowały biblioteki i czytelnie umożliwiając dotarcie do poszukiwanych pozycji tym, którzy nie mieli szczęścia w księgarniach, albo nadmiaru pieniędzy. Wiele było też audycji radiowych i programów telewizyjnych, które poszerzały i rozwijały wiedzę przeciętnych ludzi.
Na wykładach, odczytach, czy zwykłych lekcjach szkolnych był dobry zwyczaj prowadzenia notatek. Często po zajęciach robiło się z nich wspólną pełniejszą kompilację, a nierzadko profesorowie, na ich podstawie, opracowywali skrypty, zastępujące niedostępne podręczniki. Oczywiście były też książki, których PRL nie uważało za warte przedstawienia polskiemu czytelnikowi. Tych książek nie było naprawdę, chyba że ocalały z wojennej zawieruchy w nielicznych domach lub ktoś przywiózł je mimo licznych zakazów z za zachodniej granicy. Tym cenniejsze były opowiadające o nich wykłady i to, co udało się zanotować.
Kiedy rozmawia się ze starszymi ludźmi, nawet tymi bez wielkich tytułów naukowych, potrafią zadziwiać rozległością zainteresowań, wiedzą i erudycją. Nie jest to wiedza encyklopedyczna, którą cechuje pewna skrótowość i uproszczenia, ale wynik dogłębnych studiów, poparty własnymi przemyśleniami wynikającymi z oczytania i analizy różnorodnej literatury dotyczącej zgłębianego tematu.
Do książek wracano wielokrotnie, pozostawiając na marginesach i papierowych zakładkach notatki i uwagi. Prowadzono całe zeszyty notatkowe, w których zapisywano ważniejsze konkluzje i przemyślenia. Ciekawe są takie domowe księgozbiory, które zawierają pozycje, o których istnieniu rzadko wiemy, uzupełnione dodatkowo o uwagi kolejnych czytelników. Szperacz może czuć się zawsze usatysfakcjonowany, tylko czy wielu tych szperaczy zostało?
Co roku słyszę, że nie ma się z czego uczyć, bo brak jest specjalistycznych podręczników. Co roku zaprzeczam i radzę się rozejrzeć po księgarniach tradycyjnych i internetowych. Książek jest bardzo wiele i chociaż nie są to czytanki odpowiadające kolejnym wykładom, kolejnych pedagogów, na pewno można w nich znaleźć większość potrzebnych wiadomości.
Co roku też aktualizuję i uzupełniam listę książek polecanych przeze mnie i wręczam swoim milusińskim. Lista liczy ponad 150 pozycji dotyczących ogólnej wiedzy o filmie i tematów z wykładanych przeze mnie przedmiotów. Wszystkie książki są w języku polskim i wszystkie są możliwe do kupienia bądź wypożyczenia. Do tego jest przynajmniej 50 książek w językach obcych. Głównie po angielsku, bo tak umiem czytać, ale także polecane mi pozycje niemieckie i francuskie. Szwedzi od dawne nie tłumaczą z angielskiego podręczników akademickich. Angielski trzeba znać, można napisać tak pracę magisterska, a trzeba doktorską!
Prowadzę wykłady oparte na tej bardzo różnorodnej literaturze, ale osób notujących to co, mówię nie jest wiele. Za to na każdym wykładzie zasypywana jestem pytaniami o różne zagadnienia, które już poruszałam, ale albo delikwenta nie było, albo nie uważał, albo nie zanotował i zapomniał, a teraz ma kłopot ze zrozumieniem ciągu dalszego. Raz jeden ktoś zapytał mnie o źródła na których oparłam wykład, bo chciałby temat zgłębić, a rozumie że w programie nie ma na to więcej czasu. Jestem przygotowana do wykładów, zainteresowanym udostępniam nawet swoje skrypty i notatki. Pisuję skrypty i podręczniki. Trzeba tylko chcieć.
W zamian oczekuję, że wiedza zawarta w tych źródłach będzie podstawą do przygotowania zadanych przeze mnie prac pisemnych. Nic bardziej mylnego. Mimo podanej literatury, w której wszystko jest wyłożone jak należy, obszernie, z przykładami, szczegółowymi wyjaśnieniami oraz moich skromnych wykładów, z poświęceniem godnym lepszej sprawy dzielni żacy w większości wertują internet i wypisują to, na co trafią.
Nie weryfikują uzyskanych tą drogą wiadomości, a więc w pracach roi się od błędów. Tam przecież piszą różne osoby, często w dobrej wierze wyjaśniają pewne zagadnienia, ale nikt nie ma patentu na nieomylność. Porównanie kilku różnych postów powinno nasunąć wątpliwość, skoro sobie nawzajem przeczą. Przepisują bezmyślnie, a więc nie są rzadkością prace jednobrzmiące całymi fragmentami. Oczywiście jest to wiedza tak skondensowana, że na szersze wyjaśnienie, czy zrozumienie tematu w żaden sposób nie można liczyć. Za to zawsze można liczyć, że wraz ze źródłem, będzie zmieniać się formatowanie tekstu – font i jego wielkość, marginesy, odstępy pomiędzy wierszami…
Przypomina mi się w takich sytuacjach historia z dzieciństwa. Zuchy, do których należała moja siostra (10 lat) zdobywały sprawność PKWN (dawniej 22 lipca). Oczywiście mało mogły wiedzieć na taki temat, ale święto było bardzo ważne. Zorganizowano to w formie podchodów z punktami kontrolnymi, na których należało udzielić odpowiedzi na wylosowane pytania. Siostra, ku naszemu rodzinnemu zdziwieniu sprawność zdobyła. Otrzymała pytanie: kto to był Kościuszko i udzieliła następującej odpowiedzi:
– Wielki (o małego by nie pytali) Polak (PKWN to Polski komitet….), który walczył o wolność (….wyzwolenia narodowego) ojczyzny.
Komisji do głowy nie przyszło takie rozumowanie, a wiec wzięła odpowiedź za uporządkowaną wiedzę. Można się z tego śmiać, bo rok później w szkole rozpoczęła się nauka historii i była potencjalna szansa, aby Kościuszko stał się dla 10 latków osobą mniej tajemniczą, natomiast trudno przypuszczać, że braki z wiedzy zawodowej uda się uzupełnić, kiedy wszelka edukacja ma się już ku końcowi. A szkoda.