HollyŁódź

You are currently viewing HollyŁódź

W zeszłym roku przed wakacjami odbyło się zebranie sprawozdawczo – wyborcze sekcji dźwięku Stowarzyszenia Filmowców Polskich (SFP). Pierwszy raz obradowaliśmy w naszej nowej (od kilku lat) siedzibie na Krakowskim Przedmieściu. Zebranie było uroczyste i jak nigdy liczne. Dla mnie najwspanialszym momentem było pojawienie się Jerzego Blaszyńskiego, mojego wieloletniego szefa i mistrza, twórcy świetności łódzkiego wydziału dźwięku zwanego popularnie „Pałacem pod Blachą”. Piękne to były czasy. 


Łódź jest miejscem filmowym. Stała się stolicą polskiego filmu po II wojnie światowej. HollyŁódź jak pieszczotliwie zwykło się nazywać to miasto. Warszawa legła w gruzach i trudno było w niej żyć, a co dopiero pracować. Wielu ludzi filmu zginęło lub wyemigrowało. Na wyzwolonych terenach działała natomiast Wytwórnia Filmowa Wojska Polskiego Czołówka i to filmowe wojsko stało się zaczątkiem polskiej kinematografii, najpierw nad Oką, potem w Lublinie, a od marca 1945 r. w Łodzi, kiedy rozpoczął działalność Instytut Sztuki Teatralnej z Wydziałem Filmowym. W lipcu, w dawnej fabryce cukierków, uruchomiono produkcję reflektorów, wózków i innego sprzętu pomocniczego, a już w listopadzie powstało Przedsiębiorstwo Państwowe Film Polski, które kierowało produkcją filmową. Jeszcze w grudniu, w miejscu krytego stadionu, rozpoczęła działalność pierwsza hala zdjęciowa. Na początek powstały w niej zdjęcia do Zakazanych piosenek (reż. Leonard Buczkowski, 1947).


Do miasta zaczynają pielgrzymować artyści: muzycy, plastycy, aktorzy, ludzie teatru i filmu. Łódzka Wytwórnia rośnie w siłę. Po całym mieście rozsiane są jej agendy – Se Ma For, Oświatówka, studio opracowań filmów, wytwórnia kopii filmowych. Tworzy się nowa gałąź przemysłu z którą wiąże swój los wielu Łodzian i wielu przyjezdnych. W lipcu 1948 roku rozpoczyna działalność Wyższa Szkoła Filmowa – popularna Filmówka. Powstają filmy, a polscy filmowcy przywożą pierwsze nagrody z zagranicznych festiwali. Wszystkie drogi zaczynają prowadzić do Łodzi. Malinowa, SPATiF, Siódemki, wytwórniany bufet nazywany Tramwajem. Tu się pracuje, ale często też mieszka i bawi.

Od 1949 r. działa WFD w Warszawie, od 1954 r. WFF 2 we Wrocławiu, od 1956 r. Studio Filmów Rysunkowych w Bielsku Białej. Jednak to Łódź jest głównym ośrodkiem produkcji filmowej i pozostaje nim mimo, że stopniowo do Warszawy przenoszą się gremia decydenckie i skuszeni możliwością pracy dla telewizji realizatorzy i aktorzy. W Łodzi powstaje kilkanaście filmów fabularnych rocznie, a w latach siedemdziesiątych kilkadziesiąt odcinków różnych seriali telewizyjnych. 

Rano w kierunku Łodzi mkną pociągi, samochody i taksówki. Wieczorem Warszawa wraca do domu, albo zostaje. Często na długie miesiące Łódź staje się dla ludzi filmu ich drugim domem. Do dziś krążą mrożące krew w żyłach opowieści o tym co działo się w, sąsiadującym z Wytwórnią, Hotelu Mazowieckim. Pamiętam, że właściwie na stałe mieszkał tam facet z wężem, którego wynajmował do kolejnych filmów.

W latach 60. powstał budynek dźwięku, nazywany „Pałacem”, i słusznie, bo był najnowocześniejszym na owe czasy obiektem do kompleksowej postprodukcji dźwięku w Europie. Zastosowane rozwiązania techniczne i architektoniczne oraz znakomita akustyka były prezentowane w literaturze fachowej jako wzorcowe. Montażownie, przepisywalnie, fonoteka, archiwum, komory pogłosowe, komora bezechowa, kabina projekcyjna i znakomite studia przystosowane do nagrań dialogów, efektów synchronicznych, muzyki i zgrań filmowych. Wszystko wyposażone w sprzęt najwyższej próby. 

Sala C otrzymała unikatową aparaturę do sześciokanałowych nagrań muzyki, a przede wszystkim zgrań filmowych w systemie TODD–AO i filmów na taśmie 70 mm. Takich filmów powstało tylko kilkanaście, ale są to największe tytuły polskiej kinematografii, m.in. nominowane do Oskara: Potop (reż.J. Hofmann),  Noce i Dnie (reż. J. Antczak) i Ziemia obiecana (reż. A. Wajda). Mózgiem całego przedsięwzięcia i szefem wydziału dźwięku był inżynier Jerzy Blaszyński i pod jego skrzydła trafiłam, jeszcze jako studentka przy filmie Sprawa Gorgonowej (reż. Janusz Majewski, 1977), który mogłam pokazać na swoim egzaminie magisterskim.

Po raz pierwszy zawitałam w Wytwórni jako asystentka Haliny Paszkowskiej i towarzyszyłam jej przy nagraniu efektów synchronicznych do filmu Ostatnie okrążenie (reż. Krzysztof Rogulski, 1977). To było kilka dni i już od drugiego dnia nagrywałam sama, ale wszystko wokół działo się zbyt szybko, żebym mogła wiele zapamiętać. Imitator dźwięku Zygmunt Nowak, technik dźwięku Henryk Zastróżny. Raczej byłam widzem, niż aktywnym uczestnikiem, bo co ja mogłam doradzić Panu Zygmuntowi? Dyskutował z nim reżyser, a raczej jego asystentki Ludka Niedbalska (II reżyser) i Danusia Moczydłowska (asystent). Ja nagrywałam. 

To, co zostało mi w pamięci, to męska obsada całego budynku dźwięku i najbardziej namacalny tego fakt – tylko jedna damska toaleta. Poza nami, była pani w bufecie i chyba dwie czy trzy panie w ekipie imitatora, pewnie bywały też aktorki nagrywające dialogi i gwary. Nawet wśród montażystów przeważali panowie, a nieliczne panie miały swoją kuchenkę i jadalnię na piętrze. Natomiast rano w bufecie siedzieli sami mężczyźni, pili kawę i palili papierosy. To był taki rytuał. Wszyscy przed pracą spotykali się i gadali: o działkach, samochodach, ale także o problemach technicznych i artystycznych. Możliwość siedzenia przy operatorskim stoliku to było wyróżnienie. Bo wiadomości można było zdobyć bez liku.

Jako „Morderczyni Gorgonowa” jechałam do Łodzi z dużą walizką, bo na blisko dwa miesiące. Pracowaliśmy od rana do 19.00 – 20.00, także w soboty, więc do Warszawy nie wracałam, raczej wieczorami w popłochu prałam i prasowałam, bo w pracy musiałam się stawić ok. 8.15 na kawie. Tak, miałam swoje miejsce przy operatorskim stoliku. Jedyna dziewczyna, ale asystentka szefa, czyli święta krowa. Rzeczywiście moja pozycja była uprzywilejowana. Kawalerowicz szalał na sali C z Jurkiem Blaszyńskim, więc było polecenie wspierania mnie, a szef pojawiał się tylko wieczorami, rano fundował kawę po turecku i gwarantował magiczne miejsce o którym inni asystenci mogli tylko poważyć. 

Muzykę do filmu napisał Stanisław Radwan i montowała ją montażystka obrazu Janina Niedźwiedzka. Ja nagrywałam efekty synchroniczne i pilnowałam ich montażu. Z szefem, według partytur które przygotował (chyba po nocach), wybierałam i przepisywałam do montażu efekty i atmosfery, a następnie już sama, według jego instrukcji, nadzorowałam montaż, czyli dwie asystentki (Małgosia Czapczyńska, Basia Stopczyk). 

Oczywiście montażystka skarżyła się na nas na prawo i lewo, było nam przykro, ale po kilku dniach zorientowałyśmy się, że to taka tradycja i nikt tych utyskiwań nie bierze na poważnie. Przeciwnie. Robota idzie w olimpijskim tempie i nikogo nie trzeba popędzać. Wtedy poznałam też osobiście słynnego „psa medalistę”, czyli mogłam posłuchać nocnej atmosfery z psem, którą najczęściej słychać w starych polskich filmach. Dlatego zresztą dźwiękowcy przyznali temu psu „medal”.

Pani Janka zajmowała się też dialogami. Te nagrane na planie na Nagrę przepisał dla montażu (na taśmę 35 mm) Jan Czerwiński, a te nagrane w studio (na taśmę 35 mm) według jego instrukcji, zduplikowałam na taśmach na Nagrę. To się nazywa asekuracja, czyli backup. Miałam ze sobą ogromne pudło tych zapasowych taśm oraz testy, które nagraliśmy w Warszawie (- gdyby coś się wkręciło w stół). No i się wkręciło. Pani Jance!!!! Tym razem było miło, bo wzywanie aktora na nagranie w środku wakacji mogło się okazać katastrofą, a wina była ewidentnie jej.  – Nie ma sprawy. Przepiszę. 

Nagranie brzmiało jednak zupełnie inaczej niż w Warszawie. Nie umiałam sobie poradzić, więc w czasie przerwy obiadowej dopadłam Blachę. 

– Pewnie głowice mają inny skos i jak ja ci to teraz dopasuję?

– Nie wiem, ale mam nagrane testy, to może się uda. 

– A, to inna rozmowa. Sama to wymyśliłaś? 

– Nie, ale wykonałam polecenie inżyniera Czerwińskiego i teraz zobaczę po co. 

Wziął śrubokręt i tak długo manipulował głowicą magnetofonu, aż mój test brzmiał prawidłowo, a na mierniku pokazywały się odpowiednie wysterowania. 
 – Przepiszemy ten zbrakowany kawałek, a potem wezwiemy konserwację, żeby zreperowali magnetofon. Zadzwonimy też do Warszawy z informacją, że sprzęt jest źle serwisowany i tylko twojej przytomności zawdzięczają, że nie ma teraz tragedii, kosmicznej awantury i kosztów. 
 – No to teraz zjedzą mnie w kaszy. 
 – Niech tylko spróbują. 

Rzeczywiście, zaczęto mnie poważniej traktować, może zresztą dlatego, że kolejny film robiłam z Jankiem Szmańdą. Od tamtej pory mam natomiast zawsze wszystko przynajmniej w dwóch egzemplarzach: nagrania, notatki, próbki, testy. Kilka razy bardzo się przydało. Mówię też o tym studentom, ale może każdy musi coś najpierw zepsuć, żeby zrozumieć wagę takiej informacji.

Zaczęło się zgranie. Tym razem, ku memu osłupieniu, dowiedziałam się, że mam miejsce nie tylko przy magicznym stoliku, ale i przy magicznej konsolecie. 
– Zrobiłaś w tym filmie dużo więcej niż można wymagać od asystenta, w tej sytuacji siadasz koło mnie i dostajesz pół konsolety. Zgrywamy razem. 
– A jeżeli nie umiem? 
– To się nauczysz. Film ma 15 aktów.

I zgrywaliśmy. 

A kiedy bąknęłam, że ja to tylko bym chciała dostać materiały do jednego aktu, żeby zgrać je sobie samodzielnie na dyplom, to okazało się, że ten akt mam zgrywać sama, ale tu i teraz, będzie na dyplomie, ale i w prawdziwym filmie. Już inżynier przypilnuje, żeby to było mistrzowskie zgranie. Do tej pory żaden student nie zgrywał dyplomowego filmu w najnowocześniejszym polskim studio, bo nikt go do takiego studia nie wpuścił. Prosiłam też o zgodę reżysera, a kiedy okazało się, że to dyplom z reżyserii dźwięku padło sławetne zdanie: 
– To czemu ja do ciebie mówię na ty? Przecież ty jesteś dorosła. Od tej pory jestem „Panią Małgosią” i nie wiem czy to tak na poważnie, czy chyba dla żartu.

Wracałam do Warszawy samochodem z Januszem Majewskim. Wieźliśmy zgranie filmu prosto na kolaudację w WFDiF. Podjechaliśmy pod budynek i tam czekał na nas Zygmunt Król z jakimś facetem. Mieliśmy 30 pudełek i trzeba je było szybko zanieść na salę projekcyjną. Dopiero kilka lat później, kiedy pracowałam przy Człowieku z żelaza (1981) okazało się, że ten facet to Andrzej Wajda. Nie było Internetu i nie mogłam wiedzieć jak wygląda.