Wiatr od morza

You are currently viewing Wiatr od morza

W trakcie Festiwalu w Gdyni trudno dłużej być samemu. Zawsze kogoś się spotka, a jeżeli to miła osoba to warto się przy niej na chwilę zatrzymać. Tak było i we wrześniu 2017 r.  na festiwalu z numerem 42. Przyjechałam i nie rozpakowując walizki pobiegłam na obiad. W smażalnianym ogródku sączył piwo Marek Wronko i zajadał flądrę. Dołączyłam do niego z radością, bo nie widzieliśmy się od premiery Volty (reż. J. Machulski). Ile lat się znamy. Strach przyznać, ale ze czterdzieści. Jeżeli można mówić o zawodowych przyjaźniach, to właśnie jest to taki przypadek. Nie ścigamy się, nie zazdrościmy, nie wydzieramy sobie roboty, a wręcz przeciwnie, chętnie razem pracujemy, niezwykle ceniąc swoje kompetencje i umiejętności. 


Zdarzało nam się nawet jeździć razem z rodzinami na wakacje. Dzieci uczyły się pływać Optymistem, ja pomagałam w szkoleniu młodzieży, a Marek i kilku innych kolegów operatorów dźwięku szlifowało swoje umiejętności żeglarskie na Tango. Fajnie było patrzeć jak po raz kolejny próbują podejść do pomostu. Ale w końcu dali radę. Dawne dzieje. Dzieci nam już całkiem dorosły i żyją własnym życiem. Część po rodzicach złapała wodniackiego bakcyla. No cóż, rodzice już powoli raczej trzymają się lądu. Ale na wodę zawsze jest przyjemnie popatrzeć i jeszcze ten zapach, który niesie wiatr od morza.


Ile wspólnych filmów mamy za sobą? Około 20 i jeszcze seriale i filmy telewizyjne. Kawał życia i mnóstwo przygód. Ale za nim zaczęliśmy razem pracować, przy jednym filmie byłam asystentką Markowego taty – Leszka Wronko. To było w 1980 r., kiedy powstawał film fabularny Dziewczyna i chłopak (reż. S. Loth) oparty na powieści Hanny Ożogowskiej Dziewczyna i chłopak, czyli heca na 14 fajerek, ale także wykrawany z serialu pod tym samym tytułem, który powstał kilka lat wcześniej. Miał 6 odcinków po 45 min. Serial bił rekordy popularności, a więc postanowiono tę popularność jeszcze ugruntować. Trochę materiału dokręcono, z dużo większymi i doroślejszymi już bliźniakami, a całość mocno skrócono i przemontowano (83 min). Film miał formę wspomnienia, o tym co przydarzyło się kiedyś bohaterom, kiedy wykorzystując fakt, że po chorobie siostrze ścięto na krótko włosy, rodzeństwo zamieniło się rolami (dziś byśmy powiedzieli, na tożsamości).


Przydzielono mnie do Pana Leszka do pomocy, bo serial powstawał w Łodzi, a teraz całe prace, włącznie ze zdjęciami, przeniesiono do Warszawy. Zdjęć było niewiele, ale pracy ogromnie dużo, tylko że montażowej. Trzeba było zgodnie z tym, co zrobiła montażystka (Jadwiga Zaiĉek) na zgranym dźwięku, przyciąć wszystkie taśmy wyjściowe, czyli dźwięk do ponownego zgrania. Pracowały ze mną dwie asystentki Pani Jadwigi i była to praca wyjątkowo żmudna. Nie było kodów czasowych, a na naszych stołach można było odsłuchiwać tylko dwie taśmy. Musiałam wymyślić cały system pracy, znaków synchronicznych i metodę ich przenoszenia z taśmy na taśmę. Nie gwarantowało nam to synchronicznych skrótów, ale przynajmniej wiedziałyśmy, że jesteśmy gdzieś w bliskiej okolicy. Najtrudniejsze okazały się efekty synchroniczne i tu kilka scen trzeba było nagrać na nowo. Także nie dało się mechanicznie poprawiać atmosfer, bo inny układ scen powodował, że nagle do siebie nie pasowały. Zajęło to ok. 3 miesiące. 


Rozpatrywaliśmy wariant wykorzystania starego zgrania w miejscach, gdzie poprawek nie było, ale to także nie mogło się udać. Pracowaliśmy w innym studio, były inne filtry, korektory, pogłosy, kompresory, a poza tym, właściwie każda scena była jakoś skrócona, lub wręcz pocięta. Pracowaliśmy analogowo, a więc każde kopiowanie pogarszało jakość. A przecież myśmy przerabiali film telewizyjny na kinowy. W wielu scenach wręcz dodawaliśmy efektów i atmosfer. Wszystko zatem trzeba było robić od nowa.


Ja zajmowałam się także poprawieniem (przemontowaniem) muzyki. Tu nic nie dało się zrobić mechanicznie. Skróty scen, nieliczące się z moimi frazami, wymagały nie lada gimnastyki. Zmiany powodowały, że muzykę trzeba było usuwać lub kłaść w całkiem nowych miejscach. Przy tym filmie poznałam Waldka Kazaneckiego. Nie wtrącał się do moich skrótów i przemontowań. Pojawiał się regularnie w montażowni, ale tylko po to, żeby mnie z niej wyciągnąć: na kawę, jakieś słodkości lub obiad. Bardzo liczyłam na jego pomoc i uwagi, ale wymigiwał się jak mógł. Pracę przyjmował ode mnie już na przeglądzie w sali zgraniowej. Nie zrobił żadnej poprawki, pochwalił i potem pracowałam z nim przez wiele lat, zawsze z takim samym zapałem i radością.


Nasz wspólny z Markiem film na ubiegłorocznej Gdynii (Volta), był pokazywany w czwartek o 10.00. Wtedy dopiero wyjeżdżałam z Olsztyna. Publiczności było niewiele (było jury), ale za to brakowało biletów na wszystkie inne pokazy. Jak wyczytałam w biuletynie SFP, mimo wakacji i krótkiego czasu od premiery, film obejrzało w kinach już pół miliona widzów. Mimo to. na festiwalu cieszył się średnią popularnością. Marek przyjechał na swój koszt, ufundowano mu tylko akredytację i postanowił oczywiście się ukłonić, a potem trochę pooglądać, a trochę odpocząć. Fantastyczny plan. Taki plan to ja mam zawsze, jak powiedział nasz drogi Siara w Kilerze (reż. J. Machulski 1997). U mnie tylko gorzej z realizacją tej drugiej części. Po obiedzie Marek (w ramach trochę pooglądać) biegł na projekcję Cichej nocy (reż. P. Domalewski), którą mu gorąco poleciłam, jako osoba która brała udział w przedsięwzięciu. Potem obiecał udział w promocji mojej książki i był moim najbardziej oczekiwanym gościem. 


Popołudnie, a może nawet wieczór, upłynęło nam w maleńkiej knajpce przy kieliszku wina. Życie jednak bywa piękne. Jak twierdził Marek, „zapracowaliśmy”, a ja się na pewno na spotkaniu autorskim bardzo zmęczyłam. Jest starszy. Muszę go słuchać. W ten sposób realizowaliśmy drugi człon planu, czyli trochę poodpoczywać. Gadaliśmy dalej o rzeczach ważnych i nie ważnych. No i o tacie – Leszku. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że zostanie w tym roku laureatem nagrody SFP za całokształt swojej wspaniałej i bogatej działalności. Kiedy odbierał ją kilka tygodni temu, na corocznym opłatkowym spotkaniu, byłam na prawdę szczęśliwa.


Moi rodzice nie żyją, a Markowy tata ma już 95 lat. Oczywiście nie jest już bardzo sprawny. Robią się dziury w pamięci, ale w tym roku był jeszcze z Markiem przez tydzień nad morzem. Dobrze, że kilka lat temu spisano jego wspomnienia dla potomności (Dondziuk M.: Leszek Wronko. Dźwięk filmu polskiego, Muzeum kinematografii w Łodzi 2013). Bo przecież rodzina państwa Wronko, to jeden z najstarszych klanów filmowych w Polsce. Dziadek Marka miał w Warszawie (jeszcze nieme) kino, a Pan Leszek wychowywał się najpierw w tym kinie, a potem w wytwórni filmowej Falanga. Po II wojnie światowej, był jednym z nielicznych ocalałych specjalistów i od razu ruszył do pracy w Wytwórni Filmowej w Łodzi.


Przypomnieliśmy sobie też, że był film, przy którym właściwie pracowaliśmy we trójkę. Film nosił tytuł Ziemia obiecana (reż. A Wajda, 1974), a w 2001 r. ktoś wpadł na pomysł, żeby film lekko odnowić i zrekonstruować, zmieniając format obrazu na panavision, a format dźwięku na Dolby Digital. Oczywiście przy okazji reżyser postanowił film lekko przemontować. Nikt nie miał do końca wyobrażenia ile takie prace muszą trwać i kosztować. W trakcie okazywało się jak wielu materiałów brakuje. Nawet w negatywie były braki, a przede wszystkim różnił się w kilku miejscach od naszej kopii. Na rekonstrukcję powyrywanych klatek nie było pieniędzy, bo wtedy to były działania pionierskie, a więc ekstremalnie drogie, a pozytyw musieliśmy dostosować do znalezionego negatywu. Nigdy nie archiwizowano dialogów. Z przerażeniem patrzyliśmy, jak bardzo są niepoprawialne synchrony dialogów wypowiadanych na tle muzyki i jeszcze z towarzyszeniem efektów synchronicznych. Komputerowe programy rekonstrukcyjne, szczególnie te wielokanałowe, dopiero startowały. Dopiero my uświadomiliśmy zleceniodawcom, że system TODD-OA, to owszem 6 kanałów, ale 5 głośników za ekranem i kanał efektowy mono na suficie, a Dolby Digital to 3 kanały za ekranem, 2 po bokach i w tyle sali (czyli efekty przestrzenne) oraz głośnik dla dźwięków super niskich. Wtedy prace nad obrazem trwały już pełna parą, a my usłyszeliśmy: zróbcie z tym coś.


W systemie Todda podstawą były głosy i kroki goniące postaci widoczne na ekranie. W systemie Dolby dialog jest podawany ze środkowego głośnika. W naszej wersji, pięć kanałów wepchnęliśmy w przestrzeń trzech, a postać nie zawsze były na ekranie w miejscu w którym mówiła. Szczególnie, że zmienił się format obrazu. Nie byliśmy w stanie powiększyć zastosowanej dynamiki, ani odtworzyć obciętego od góry i dołu pasma dźwięku. Przestrzeń uzyskaliśmy z zachowanych w łódzkiej fonotece efektów, głównie dźwięków przeróżnych maszyn włókienniczych. W nowej rzeczywistości odsłuchowej trzeba było dokładać przede wszystkim efektów synchronicznych. Brzmienie naszych dialogów było na tyle nieoczywiste, że Anglicy kodując dźwięk do AC 3 w jednym z aktów zapomnieli wpisać środkowego kanału. Dialogi przecież były, a przedziwne pogłosy wzięli za efekt artystyczny i polską specyficzną kreację.


Zlecenie wykonywała moja firma, ale ściśle współpracowaliśmy z operatorami dźwięku oryginalnego dzieła. Krzysztof Wodziński przepisywał nam stare materiały z taśm do komputera i wyszukiwał w fonotece różne zabytki. Pan Leszek przychodził do nas w czasie zgrania do pomocy w którym, zaangażowaliśmy również Marka. Bardzo go to bawiło. – Dzieci, dzieci, jak miło was tu razem widzieć – mówił nam za każdym razem, ale osiągane efekty akceptował. Sam już nie pracował wtedy od kilkunastu lat. Film (jeszcze ciepły) pokazywaliśmy na otwarciu Festiwalu w Gdyni. Wszyscy byli bardzo podekscytowani. Ja pobiegłam ustawiać odsłuch w Teatrze muzycznym prosto z samochodu. Na bankiet nie zdążyłam się przebrać, ledwo zdążyłam się zameldować, ale i tak było wspaniale. Prezydent Szczurek obiecał mi wtedy dożywotni darmowy pobyt na festiwalu. Muszę mu o tym kiedyś przypomnieć. Nigdy z oferty nie skorzystałam, a on pewnie o niej nie pamięta. Na szczęście cały czas jest prezydentem Gdyni.


Mam tę wersję Ziemi obiecanej w swoich zbiorach i czasem oglądam ją ze zgrozą. Jakie szczęście, że teraz kiedy można już znacznie więcej zrobić dla rekonstrukcji starych filmów, trud ponowiono i odrestaurowano oryginał, oczywiście bez reżyserskich wycinanek, które nikomu się nie podobały.