Przybór mocy. Konfrontacje

You are currently viewing Przybór mocy. Konfrontacje

Podczas moich studiów, jedną z bardzo pożądanych zdobyczy dla studentów wydziału Reżyserii dźwięku, na początku każdego roku kalendarzowego, był karnet na Konfrontacje. Był to rodzaj festiwalu, zestaw kilkunastu filmów zagranicznych z mijającego roku, które organizatorzy uznali za ciekawe. Były to filmy, których często nie planowano do szerokiej dystrybucji, albo pojawiały się z kilkuletnim opóźnieniem (np. Mechaniczna pomarańcza). Bo skoro uważano je za wyjątkowo udane to i kupienie licencji na dystrybucję było wyjątkowo drogie, albo/i były buntownicze i nie zgodne z linią partii.

Konfrontacje Filmowe odbywały się przez całe lata 70. i 80., aż do 1993 r. Ja zaczęłam chodzić na konfrontacje jeszcze w trakcie liceum i przygotowań do egzaminów na wymarzone studia. Niestety na piątym roku, pracowałam już tak intensywnie, że nie byłam w stanie przez dwa tygodnie zajmować się oglądaniem filmów i moja konfrontacyjna przygoda skończyła się bezpowrotnie. Początkowo przeglądy odbywały się tylko w Warszawie, w kilku największych (zeroekranowych) kinach stolicy (Moskwa, Skarpa, Relaks, Femina), z których większość już nie istnieje.

Pierwszym problemem było zdobycie karnetu, co rozwiązywało się najczęściej stojąc w całodobowych kolejkach. Były zapisy, dyżury, przedpłaty, limity (ile karnetów może kupić jedna osoba), stacze, koniki i pośrednicy. I tak po kilku dobach wyjętych z życiorysu, byliśmy szczęśliwymi posiadaczami karnetu, nie zawsze do tego kina i na te godziny, na których nam zależało. Przez cały czas trwania przeglądu, bilety między sobą wymieniano i handlowano nadmiarowymi, z których skorzystać samemu się nie dało. Nie pamiętam ile kosztował karnet, ale był drogi.

Dzięki Konfrontacjom, w dość skondensowanej formie, można było zobaczyć co ciekawego dzieje się w światowym kinie. Chociaż tyle, bo nawet mając apetyt na więcej, nie dawało się do wielu innych, wartych tego filmów dotrzeć. Film zależny był od swojej kopii optycznej. Można go było zobaczyć tylko w kinie, a potem, jeżeli władze uznały to za stosowne, w telewizji, która także emitowała jeden, a od października 1970, aż dwa programy.

Poza filmami ze świata, zawsze był jeden, a czasem kilka filmów z bratnich krajów, przede wszystkim ZSRR, a czasem i z Polski (Austeria, reż. Jerzy Kawalerowicz, 1981). Te bratnie filmy także trafiały się wyjątkowe, np. Dersu Uzała (reż. Akira Kurosava, 1975) produkcji radziecko-japońskiej. Film zdobył Oskara w 1976 r., wygrywając z Ziemią obiecaną (reż. Andrzej Wajda). Według opisów w internecie film wzbudza do dziś zachwyt prostotą i epicką opowieścią o świecie dla przeciętnego widza egzotycznym.

Oczywiście film zachwycał zdjęciami, przyrodą, egzotyką, ale my może oczekiwaliśmy kolejnych Siedmiu samurajów (1954), albo Rashõmona (1950), którego widziałam kilka razy, którego fanką pozostaję do dziś i który we właściwym sobie czasie także Oskara dostał. Egzotyka była, ale nam się marzył film japoński. Gdyby to nas pytali Ziemia obiecana wygrała by bez trudu. Kurosawa, podobnie jak Wajda w 2000 r., dostał w 1989 r. Oskara Honorowego, a wspomniane filmy należały do żelaznego repertuaru Wydziałowego kina, dzięki temu, podobnie jak studenci Filmówki, wiedzieliśmy o światowych dokonaniach filmowych, trochę więcej od zwykłego śmiertelnika.

Drugim zjawiskiem było Jak tu cicho o zmierzchu (reż. Stanisław Roztocki, 1972). Dramat wojenny, gatunek którym męczono nas przez cały komunizm, a jednak ten film był inny. Opowiadał o dziewczęcym oddziale rekrutek, który odparły atak uzbrojonych po zęby i świetnie wyszkolonych Niemców. Cichutko zapłacił też za swoją heroiczną odwagę straszną cenę. Film miał nawet nominację do Oskara, a w 2015 r. przygotowano remake.

Częściej pojawiały się kwiatki w stylu Eto sładkoje słowo swaboda (reż. Vytautas Zalakevicius, 1973). Film w zasadzie kowbojski, egzotyczny, którego akcja toczy się chyba w Meksyku. Dwóch meksykanów siedzi przed knajpą i coś popija. I nagle jeden mówi do drugiego No i szto? Trudno jest wiele więcej o filmie powiedzieć, bo publiczność ryknęła śmiechem i tak nam zostało do napisów końcowych. Może to nawet była komedia, albo miała być to słuszna odpowiedź sowieckiego artysty (tak zatytułował swoją symfonię Dymitr Szostakowicz, po reprymendzie partii, że pisze utwory zbyt nowoczesne dla robotniczych mas) na jakieś tam Żądło (reż. George Roy Hill, 1973). Na stronie www.filmpolski.pl znalazłam sporo informacji o artykułach i recenzjach zamieszczonych w ówczesnej prasie. Można doczytać.

Na Żądle też publiczność się śmiała, ale jakby z trochę inną intencją. To jest komedia. Na pewno. Dla mnie, ten film, który zresztą okresowo oglądam na nowo, jest ze wszech miar kultowy. Dostał Oskara za najlepszy film, a w ogóle dostał Oskarów 6, w tym jeden wyjątkowy. Jak powszechnie wiadomo, ilustrację muzyczną stanowiły do niego ragtime Scotta Joplina i zawodowo zawsze ciekawa jest taka sytuacja. W polskich warunkach Orła wręczono by reżyserowi, dla nie żyjącego Scotta Joplina. Ale w USA jest inaczej i Oskara dostał żyjący Marvin Hamlish, który wykonał opracowanie muzyczne filmu. Taka nagroda jest nadawana od 1970 r. i tylko okazjonalnie, kiedy wydarzy się w tej sprawie coś spektakularnego. W 1971r. dostał ją np. John Williams za opracowanie Skrzypka na dachu (reż. Norman Jewison). Od 1985 nie było takiego powodu, a wtedy nagrodę wręczono Princowi za Purpurowy deszcz (reż Albert Magnoli). Film jest quasi biografią artysty.

Marvin Hamlish (1944-2012) to wyjątkowa osoba. Komponował piosenki dla największych gwiazd, zdobył Emmy, Grammy, Oskara, Tony i Pulitzera, co dotychczas zdarzyło się tylko dwóm (Richard Rodgers, ten od Oskara Hammersteina) osobom. W tym samym roku co za Żądło, dostał też Oskary za muzykę oryginalną do Tacy byliśmy i piosenkę z tego filmu (The Way We Were, reż. Sydney Pollak, sł. Alan i Marylin Bergmanowie, wyk. Barbara Streisand).

Oczywiście, większości filmów z tak zamierzchłych lat nie pamiętam, ale były takie, które na zawsze zaznaczyły swoje miejsce w historii kina, a więc cudownie się złożyło, że mogliśmy zobaczyć je właśnie wtedy, kiedy powstały, a nie z wieloletnim opóźnieniem, jak szary polski widz. Większość widzów nie zobaczyła ich zresztą nigdy. A przecież jakie nudne było by życie bez Mechanicznej pomarańczy (reż. Stanley Kubrick 1971), Amarcordu (reż. Frederico Fellini 1973, Oskar za najlepszy film nieanglojęzyczny), Nocy amerykańskiej (reż. Fracois Truffaut, 1973, Oskar za najlepszy film nieanglojęzyczny), Rozmowy (reż, Francis Ford Copola 1974), czy Szczęk (reż. Steven Spielberg 1975, Oskary za muzykę – John Williams, montaż – Verna Fields, dźwięk – Robert L. Hoyt, Roger Heman, Earl Madery, John Carter).

Mechaniczna pomarańcza na polskich ekranach pojawiła się dopiero w 1990 r., a i wtedy była dziełem szokującym i bardzo nowatorskim. Niewątpliwie taką innowacją stały się zaaranżowane na syntezator Mooga kompozycje Wendy Carlosa, czy elektroniczne przetworzenia muzyki poważnej (głównym utworem jest IX symfonia L. Van Beethovena). Wprawdzie pierwszy instrument został zaprezentowany przez Roberta Mogga na konwencji Audio Engineering Society, już w 1964 r., ale to lata siedemdziesiąte XX w. kojarzone są z niepowtarzalnym brzmieniem. Także twórcy Mechanicznej pomarańczy przyczynili się do tej popularności.

Drugą innowacją, tym razem techniczną, z której wtedy nie zdawaliśmy sobie sprawy, było pierwsze zastosowanie w filmie systemu redukcji szumów Dolby, który już przyjął się w nagraniach fonograficznych. Wszystkie materiały dźwiękowe, na każdym etapie produkcji były zapisywane i odczytywane w tym systemie i dopiero zapis optyczny na kopii filmowej był dolbizacji pozbawiony. Niewątpliwie jakość dźwięku była lepsza, a odstęp od szumów większy, chociaż nie można było zwiększyć dynamiki tak wykonanych zapisów, bo ograniczała to taśma światłoczuła. Do czasu pojawienia się w Polsce (1992) zapisu Dolby Stereo (1976), wielu kolegów tak przygotowywało potem swoje filmowe materiały.

Niewątpliwie kultowym filmem, dla wszystkich osób parających się filmowym dźwiękiem jest Rozmowa (reż. Francis Ford Copola 1974, Złota palma w Cannes). Wracaliśmy z seansów z wypiekami i mnóstwem pytań, o realność tego co działo się na ekranie. Zasypywaliśmy nimi naszych profesorów. Kiedy było już wiadomo, że to co widzieliśmy i słyszeliśmy to wspaniała bajka, tym bardziej biegaliśmy do kina (polska premiera 1975) jeszcze kilkakrotnie, żeby te mistrzowskie oszustwa zobaczyć. To jeden z filmów, który oglądam często i zachęcam do oglądania go swoich studentów. Nie zestarzał się, nadal robi wrażenie.

Film opowiada o wybitnym specjaliście od podsłuchów. Nie tylko od metod i sposobów nagrywania rozmów w skrajnie niekorzystnych warunkach, ale także o ich czyszczeniu z dźwięków przeszkadzających. To wyższa szkoła w dziedzinie rekonstrukcji dźwięku, tyle, że celem podsłuchiwaczy jest zrozumienie treści nagranego dialogu, a operatorzy dźwięku walczą jeszcze o naturalność i jednolitość brzmienia całości nagrania. Wiele nauczyliśmy się w tej dziedzinie w ostatnich latach, po hurtowych rekonstrukcjach dźwięku do polskich filmów.

Dźwięk do Rozmowy jest nieprawdziwy, ale ciekawy, emocjonujący i przekonujący. Świadczą o tym dwie nagrody BEFTA: za dźwięk – Art Rochester, Nathan Boxer, Michael Evje i Walter Murch oraz montaż obrazu – Walter Murch i Richard Chew. Walter Murch (W mgnieniu oka, Wydawnictwo Wojciech Marzec, 2006), to jedna z największych postaci kina, człowiek tak nieszablonowy, że aby go opisać i nagradzać stworzono nowy zawód sound designera (Czas apokalipsy, reż. Francis F.Coppola, 1979, Oskar dla Waltera Murcha).

To, że pracuje nad montażem obrazu i dźwięku, a później uczestniczy w zgraniu powoduje wyjątkową spójność obu warstw, a w Rozmowie, rekonstruowane nagranie z podsłuchu właściwie prowadzi całą akcję filmu. Zresztą nie jest to film rwącej akcji, raczej anty thriller, może film psychologiczny. W końcu bohater mistrz nad mistrzami, chłodny profesjonalista, nagle poddaje się emocjom, a to doprowadza go do swoistej paranoi. Murchowi zawdzięczamy powstanie formatu Dolby Digital, nad którym pracował z grupą innych specjalistów. Przestrzennie zgrano Czas apokalipsy, dodatkowo po raz pierwszy posiłkując się zautomatyzowaną i skomputeryzowaną konsoletą.

Naszą radością w tym okresie były też co miesięczne projekcje w naszym szkolnym kinie, gdzie pojawiały się także filmy nowatorskie i ogólnie niedostępne. Najmocniej utkwiły mi w pamięci Znikający punkt (reż. Richard Sarafian, 1971) i Błękitny żołnierz (reż. Ralph Nelson, 1970) oraz Jutro / Tommorow (reż. B. Hussakowski, 1973), filmowa wersja dramatu muzycznego Tadeusza Bairda.

Obecnie Gutek Film wskrzesił ideę Konfrontacji Filmowych i (2022) we wrześniu konfrontacje odbyły się znowu.