Misjonarze (1993)

You are currently viewing Misjonarze (1993)

To była wspaniała przygoda. Przygoda życia. Zazdrościłam chłopakom podróży po świecie, chociaż miałam świadomość, że ani bym nie mogła opuścić domu i dzieci na długie miesiące, ani też nie podołała bym rzeczywistym trudom takiej wycieczki w nieznane. Podróżowali w pięciu Włodzimierz Gołaszewski, Marek Król, Jacek Mierosławski, Stefan Truszczyński i Andrzej Łożyński. Najpierw po bezdrożach Ameryki Środkowej, Południowej i bardzo Północnej, potem po Afryce, aż po Madagaskar. Jak pisze Włodek w książce Traperzy kościoła: 48 lotów samolotem, trasa o dwukrotnej długości równika. 


Epidemie cholery, napady, aresztowania i trzy wojny domowe. Upały, mrozy, tropikalne deszcze. Z tej podróży powstał niesamowity materiał filmowy. Cykl dokumentalny, prezentujący życie i działalność polskich misjonarzy Kościoła Katolickiego w różnych zakątkach świata. Misjonarze w takich środowiskach to nie tylko kapłani, ale także nauczyciele i specjaliści wspomagający miejscową ludność i dający jej nie tylko rybę, ale i wędkę. Rolnicy, inżynierowie, lekarze, kierowcy, myśliwi, kucharze, a także menadżerowie i prawnicy. Żyją tak jak tubylcy, a więc ponoszą wszelkie trudy i konsekwencje takiego życia. Scenariusz i reżyseria W. Gołaszewski i S. Truszczyński.


Ja dołączyłam do ekipy na etapie udźwiękawiania filmów.  Znaliśmy się wszyscy od dawna i razem pracowaliśmy, a wiec nie czułam się intruzem, ale pełnoprawnym kolegą, chociaż byłam przy okazji jedyną kobietą w zespole. Dysponowałam materiałem nagranym przez Marka, wywiadami w różnych językach i atmosferami utrwalającymi ludzi i przyrodę, w tym wspaniałymi śpiewami, które towarzyszyły obrzędom religijnym, zabawom i pracy oraz muzyką ilustracyjną przygotowaną pod katem różnych filmów. 


Tych filmów było 7 dotyczyły Północnej Kanady, Peru, Amazonii, Brazylii, Zairu, Zambii i Madagaskaru. Ja robiłam opracowania muzyczne i dźwiękowe, uzupełniając to co dostałam o materiały z mojej fonoteki. Nagrywałam lektorów i zgrywałam wszystkie wersje językowe filmów (nie pamiętam ile, ale na pewno polską, angielską, hiszpańską, a może i francuską lub/i niemiecką). W sumie trwało to kilka miesięcy.


Realizacja filmów na nośnikach elektronicznych przechodziła różne etapy. W pierwszych latach po wyzwoleniu (1989), miejsca, w których mogliśmy pracować, były nieliczne, a więc praca odbywała się przez całą dobę. Także osób, które potrafiły ogarnąć nową technologię i wymyślić dla niej jakąś przyjazną technikę pracy było bardzo niewiele, a więc i my byliśmy poszukiwanymi specjalistami.


Na szczęście, od początku pojawiania się tajemniczych i zaawansowanych technologicznie maszyn, nie tylko miałam z nimi kontakt, ale także mądrzejsi ode mnie inżynierowie potrzebowali tego kawałka umiejętności, którym dysponowałam ja – czyli odpowiedzi na pytanie co taka maszyn powinna dla nas zrobić i jak się to osiągało tradycyjnymi metodami w dźwięku. Na szczęście uczyłam się szybko, a więc kolejne etapy wtajemniczenia zdobywaliśmy już wspólnie.

 
Byłam na ul. Myśliwieckiej w Telewizyjnych Studiach dźwięku, kiedy montowano system Studera, a potem samodzielnie korzystając z niego montowałam muzykę do filmów. W ITI zatrudniono mnie jeszcze na basenach na ul. Namysłowskiej, gdzie mieliśmy Umatic i SVHS. Opanowałam pracę na obu zestawach do montażu obrazu. Potem na ul. Ludwisarskiej, gdzie stanął pierwszy zestaw do montażu w systemie Betacam SP, kibicowałam technikowi, kiedy uczył się na nim pracować i również pojęłam działanie nowej zabawki.

 
Mnie wtedy, jako osobę odpowiedzialna za dźwięk, obdarowano prawdziwym odtwarzaczem CD, a później, już pod moim kierunkiem, dokupywaliśmy mikrofony, wzmacniacze, głośniki, robiliśmy wygłuszenia i adaptacje akustyczne na ul. Kłobudzkiej, gdzie na koniec zagościło Studio Filmowe ITI.


Obraz do Misjonarzy powstawał w montażowni Betacam WFDiF. Także tu prowadziliśmy udźwiękowienie. Warunki na dzisiejsze standardy były bardzo prymitywne. Lektorka była prowizorycznie zaadaptowanym pokoikiem, który obwieszono kotarami. Jedynym dostępnym dla dźwięku nośnikiem był magnetofon DAT, za to nie wiadomo dlaczego z kodem czasowym, który trzeba było wpisywać już w nagrane taśmy, a więc nie korzystaliśmy z takiej opcji. Była też 8 kanałowa konsoleta z niewielkim zestawem filtrów i korektorów.

 
Muzykę dostawałam na kasetach magnetofonowych (CC) i w domu wpisywałam w mój magnetofon cyfrowy, tak samo kopiowałam materiały z CD. W montażowni wszystko przepisywaliśmy na kasetę BetaCam, opisując według kodu gdzie i co się znajduję. Marek robił ze zmontowanej kasety z obrazem 2 lub 3 kopie, wpisując jednocześnie dwa ślady zmontowanych materiałów 100% na ślady 3 i 4, które nagrywały tylko razem z obrazem. Montaż dźwięku polegał na rozłożeniu przygotowanych przeze mnie dźwięków na śladach 1 i 2 powstałych kopii. Do jednej z kopii dogrywałam lektora (K. Kołbasiuk w wersji polskiej). Materiał do zgrania miał 6 – 8 śladów. 


Wszystkie maszyny stały w montażowni, a więc całość bardzo szumiała, za to w różny sposób w różnych częściach pomieszczenia. Głośniki rozstawiono po dwóch stronach pulpitu na którym pracowaliśmy, tylko że Marek siedział pod prawym głośnikiem, a ja pod lewym. Raz próbował mnie zastąpić w zgraniu i wtedy okazało się, że nie może się połapać co słyszy. Poczułam się niezastąpiona. 

Za to porządek technologiczny bardzo nam się przydał, kiedy po pierwszych projekcjach gotowych filmów postanowiono pokazać serial Papieżowi, a po jego entuzjastycznej reakcji na nasze dzieło, podniósł się krzyk o wersje językowe dla całego świata. Mogliśmy je produkować dość łatwo, chociaż za każdym razem wymagało to ode mnie nowego zgrania. Nasi bohaterowie mówili w różnych językach, a więc do każdej wersji tłumaczyliśmy inne partie materiału.


Dostawaliśmy sesje montażowe po 6 godzin, za to o przeróżnych porach dnia i nocy. W tym czasie nie działały cateringi, a do cywilizacji z działu video WFDiF było bardzo daleko. Przynosiliśmy kanapki, ciasteczka, ale był problem z kawą, herbatą i generalnie napojami. Teoretycznie na korytarzu stał automat w którym wszystko można było kupić, ale za żetony, które wcześniej trzeba było nabyć w biurze czynnym od 8.15 do 16.15, czyli specjalnie po nie przyjechać. 


Postawiliśmy więc naszemu reżyserowi i producentowi ultimatum. Do umowy Marka i mojej wpisujemy nieograniczony dostęp do żetonów, czyli on pilnuje, aby nam napojów nie zabrakło, szczególnie w trakcie nocnych sesji.

Dokładnie zdanie brzmiało: producent przyjmuje do wiadomości, że my bez kawy nie pracujemy. 


Odtąd przychodził do montażowni z całą torebką plastikowych krążków, a my pracowaliśmy wydajnie i bardzo sprawnie. Do czasu.


Pewnego razu, w całym budynku popsuł się prąd. Próbowano usunąć awarię, wymagało to czasu. Najważniejsze było natychmiastowe uruchomienie montażowni BetaCam, bo straty WFDiF z powodu jej nie działania były ogromne, a nasz producent dodatkowo straszył karami, bo sam spóźniał się w ten sposób z oddaniem kolejnego odcinka do TVP, nam także należały się pieniądze za każda godzinę dyspozycyjności. Po nas były kolejne sesje, a więc nawet nie miano nam jak oddać straconego czasu. Pracownicy wydziału pociągnęli kable z sąsiednich budynków i w ten sposób prąd pojawił się w zestawie montażowym. 


Ale my nie daliśmy za wygraną. A gdzie nasze napoje, ze szczególnym uwzględnieniem kawy? Mamy w umowach, że bez kawy nie pracujemy. Cóż było robić. Powstał specjalna instalacja zasilająca w prąd nasz automat. I praca od razu ruszyła z kopyta.