Joinville Le Pont pod Paryżem. To miejsce filmowe istnieje od początku XX w., a rozgłos przyniósł mu Charles Pathe, który tu ulokował swoją wytwórnię filmową. Produkowano w niej filmy krótkie, w 1909 r. powstał pierwszy film długometrażowy (Les Misérables), a rok wcześniej genialny organizator wpadł na pomysł kręcenia filmów zawierający skrót najnowszych wydarzeń, które prezentowano w kinach przed filmem fabularnym. Było to Pathé-Journal, Pathé Gazette, Pathé News. Te filmy wyświetlano na całym świecie, a popyt na kroniki trwał do czasu upowszechnienia się telewizji.
W Joinville ulokował też swoje fabryki produkujące Pathefony, kamery filmowe i projektory. Niczego sam nie wymyślił. Dziś byśmy powiedzieli, że kradł niektóre patenty. Dotyczyło to głównie urządzeń amerykańskich. Jego inżynierowie, kupiony egzemplarz, rozkładali na części, trochę poprawiali i produkowano coś nowego pod własną nazwą (gramofon/pathefon). Od Braci Lumierre patent kupił, podobnie jak od Kodaka, bo wybudował też własne laboratorium. Produkował nawet płyty gramofonowe.
W czasach, gdy nie było dystrybucji, a film kupowano i eksploatowano do zużycia taśmy, on najpierw kupioną taśmę kopiował. Powstawał dupnegatyw i kilka czy kilkanaście pozytywów, które sprzedawał już jako własne. Wymyślił dystrybucję, czyli wypożyczanie kopii. Kinom objazdowym opłacało się nadal kupowanie filmów, ale kina stacjonarne chętnie eksploatowany przez kilka tygodni film, oddawały do dalszego wypożyczania, płacąc mniej i pozbywając się niepotrzebnej taśmy.
Od 1918 r. stopniowo Charles Pathé wyprzedawał firmy i wycofywał się z interesów. W 1929 r. sprzedał resztę udziałów i wyjechał do Monako, gdzie zmarł w 1957 r. Na przestrzeni lat firma ulegała wielu zmianom, ale w koprodukcji z innymi podmiotami filmowymi, nadal działa. Jest też symbolem różnych aktywności filmowych i fonograficznych, o czym świadczy zachowane w ich nazwach nazwisko pomysłodawcy Charlesa Pathé.
Praca w Le auditoriums de Joinville
W tym miejscu mieszczą się obecnie Le auditoriums de Joinville, super nowoczesny kompleks studiów zgraniowych z zapleczem montażowym, salą do robienia efektów synchronicznych i laboratorium, które zajmuje się obróbką dźwięku. W tym kompleksie odbyło się zgranie Pana Tadeusza (reż. Andrzej Wajda, 1999), podobnie jak wszystkich filmów z Asteriksem i Obelixem, filmów Polańskiego, Michałkowa, Tarkowskiego i wielu innych.
W czasie gdy tam pracowaliśmy, firma uruchamiała kolejną salę, tym razem w Boulogne z 128 kanałową konsoletą firmy NEVE. W Joinville studia były wyposażone w stoły mikserskie firm Harrison i SSL. Konsolety były analogowe, ale bardzo rozbudowane. Miały przynajmniej częściową automatykę. Zgrania filmów rejestrowano na magnetofonach DASH, ale nie pozbyto się starej aparatury filmowej, a nawet wykupiono bankrutującą wytwórnię brytyjską, a więc na zapleczu, obok bardzo nowoczesnego projektora krokowego (możliwe przesuwanie kopii optycznej filmu poklatkowo do przodu i do tyłu) stały tradycyjne główki na taśmę 35 mm, analogowe wieloślady i magnetofony wąskie. Było też do dyspozycji wiele modyfikatorów dźwięku, także i historycznych, lampowych, a resztę każdy klient zamawiał zgodnie z potrzebami i wypożyczano mu z takich firm jak Studio Copra.
Używanie do zgrań magnetofonów cyfrowych DASH, było wtedy we Francji pewnego rodzaju standardem. 24 ślady były podzielone na 6 śladowe komplety, na których znajdowały się kolejno dialogi, efekty, atmosfery i muzyka. W ten sposób w przypadku poprawek robiło się je tylko w wybranym zestawie. Także było to przydatne przy powstawaniu tonu międzynarodowego. W Polsce pojawiły się DASH niebawem. Jeden był w radio na ul. Myśliwieckiej, drugi w WFDiF. Oczywiście każdy innej firmy i nie do końca kompatybilne.
Korzystaliśmy z niego, ale krótko. Taśma była droga (1,1 – 1,2 tys. zł za rolkę, a do każdego filmu potrzebne były dwie rolki), a poza tym każda potrzeba skorzystania z materiałów, wymagała wynajęcia bardzo drogiego studia S1. W Francji we wszystkich miejscach, w których byłam były przepisywalnie, a więc możliwość tańszego wypisania materiałów. Kariera DASH w Polsce skończyła się wraz z dyskami FireWire, które były bardzo pojemne, a więc po zakończeniu zgrania zaczęliśmy na nie kopiować to co zachowała nam w pamięci konsoleta.
Opiekunami studia było dwóch młodych ludzi, tytułowanych przez operatorów, garçon, czyli pomocnik, chłopiec, ale także kelner. Bardzo nas to bawiło. Sprzęt znali znakomicie i na każdą prośbę wyrastali jak spod ziemi. Studia zgraniowe są drogie, a więc klient nie może płacić za przestoje nie ze swojej winy. Podobnie jak w Babelsbergu, czy Abbey Road, kiedy wchodziliśmy do sali, wszystko było przygotowane w miejscu, gdzie skończyliśmy poprzedniego dnia i aparatura już ruszała. Za przygotowania się nie płaci.
Pracowaliśmy w dwóch 4 godzinnych sesjach z przerwą obiadową o 13.00. Jak wiadomo Francuzi pracują pomiędzy posiłkami, a więc czas przerwy był święty i nawet podjęta przez Tierry Lebon próba dokończenia zgrywanej sceny w tym czasie, się nie powiodła. Najbardziej zły był on, bo w bufecie już zdążono wykreślić z karty jakieś dwie potrawy, a więc wybór był mniejszy, chociaż naprawdę był taki sam jak w restauracjach na mieście, a on żadnej z tych potraw nie planował zamawiać.
Szczególne wrażenie zrobił na nas pierwszy dzień. Wiedzieliśmy, że do końca poprzedniego tygodnia studio jest zajęte. W poniedziałek rano było wysprzątane, bez śladu niczyjej obecności (u nas charakterystycznym śladem są pozostawione głosy orkiestrowe, jakieś notatki, a także resztki napojów i słodyczy). Wszystkie potrzebne dla nas urządzenia stały na swoich miejscach, skrosowane, podłączone i sprawdzone. Przed nami był w studio także konsultant Dolby.
Na wszystkich maszynach założono nasze materiały do 2 aktu od którego mieliśmy zaczynać. Akt 1 ciągle był jeszcze nie gotów, bo zajmowano się napisami i były z nimi jakieś kłopoty, co okazało się w następnych dniach. Tierry zapowiedział, że chciałby najpierw zgrać (przygotować w formie 6 śladu) dialogi do całego filmu, ale zaczniemy od przeglądu, co da mu wyobrażenie jak w całym filmie ułożony jest materiał. Trochę było mi żal, bo miałam być tylko do końca tygodnia i liczyłam, że zgramy chociaż jeden akt, a mnie interesowała muzyka.
Zaczęła się projekcja i po kilku, nawet nie kilkunastu, minutach, Tierry i Jean Pierre zaczęli coś szeptać ze sobą. Było to denerwujące, bo taki pokaz to zawsze pewna emocja, a oni byli naszymi pierwszymi widzami. Po chwili projekcję przerwano.
– czy coś się stało?, – czy coś jest nie w porządku?
– nie, wręcz przeciwnie, bardziej niż w porządku. Jeszcze nigdy, nie dostałem do zgrania tak znakomicie opracowanych dialogów. Nie musimy nic przy nich robić. Zaczynamy zgranie. Producenci się ucieszą, bo to skróci wynajmowanie studia przynajmniej o tydzień.
Nie widziałam miny Jean Pierra, ale musiała być straszna. Chyba nas co raz bardziej miał dość i już nigdy nie miał szans polubić. Jako (we własnym mniemaniu) mistrz świata i okolic, nie miał okazji wykazać się czymkolwiek i tak już niestety było do końca, czego się nie tknął. Okazało się też, że Tierry w przerwie zadzwonił do produkcji z radosną informacją, żeby jak najszybciej zwolnili nadmiarowe studio. Spowodowało to nagłą popołudniową wizytację. Przyjechała Margaret Menagoz z Michałem Lisowskim.
Bardzo nas komplementowała. Nie licząc się z kosztami, przerwaliśmy zgranie i udaliśmy na wspólną kawę do bufetu. Po powrocie do Polski dowiedzieliśmy się, że natychmiast zadzwoniła z podziękowaniami do polskiej produkcji, za tak znakomitych fachowców. Na kawę, dodatkowo z wodą mineralną, zaprosiła mnie po sukcesie w montażu muzyki do wersji skróconej filmu. Widocznie to taka francuska forma nagrody. Za czujność i doprowadzenie do rozwiązania sprawy synchronu, byłam nawet na kolacji w klubie gwiazd.
Wtedy początkowo nikt nam nie wierzył, a nawet ja chwilami już sama podejrzewałam, że mam omamy. Ten synchron śnił mi się po nocach i czułam się jak widz jakiegoś horroru. Całe wakacje były poszarpane, więc kiedy na chwilę sprawa ucichła, z Nikodemem Wołk-Łaniewskim zabraliśmy dzieci, rowery i pojechaliśmy odpocząć do Giżycka. Siedzimy przed naszą kwaterą i pijemy poobiednią herbatę. Chłopcy grają w koszykówkę. Nagle widzimy ich na drugim końcu alejki (60-100 m). Idą kozłując piłkę. I ta piłka jest niesynchroniczna.
Chyba oboje zwariowaliśmy, ale nie. Przecież to duża odległość, a dźwięk od obrazu (światła) przemieszcza się znacznie wolniej. Obraz (300 tys. m/s) właściwie widzimy od razu, a dźwiękowi odległość 340 m zajmuje 1 sekundę. 1 sekunda to w filmie 24 klatki. Czyli co 14,2 m pojawia się kolejna sekunda asynchronu. Nawet w dużym kinie mamy przesunięcie obrazu i dźwięku, różne zależnie od miejsca w którym siedzimy. Jeżeli synchron ustawiony jest na 2/3 sali to do końca sali będzie 1 klatka później, pod ekranem 2 klatki wcześniej, a 1 na początku widowni. Niezłe rozważania jak na popołudniową herbatę i to na urlopie.
A nasza piłka, facet rąbiący drzewo, baba trzepiąca dywan? Tak jest w naturze, tylko my podświadomie sobie to w głowie synchronizujemy. Gdybyśmy tak jak w życiu podłożyli efekty synchroniczne w filmie nikt by nam nie uwierzył. Dlatego w filmie wszystkie efekty synchronizujemy i to jak dokładniej. Synchronizujemy też obraz z dźwiękiem, ale czasem się to nie udaje. No i właśnie nie udało się Francuzom.
Wracając do zgrania i 1 aktu. Gdy tylko uporządkowałam problem plansz na czarnym tle, pojawił się problem czołówki. Był to dokładnie wyliczony fragment obrazu, do którego na wymiar nagrywaliśmy już w grudniu muzykę, a teraz francuska firma odpowiedzialna za napisy zgłasza, że coś się nie zgadza. Poprosiłam o obraz, rozliczenie napisów i dostęp do klasycznego stołu montażowego. Odpowiedź była znana już za kilkanaście minut, nawet bez zakładania materiałów na stół.
Wystarczyło wnikliwe przejrzenie notatek. Był to opis wielkości i rodzaju czcionek oraz miejsc pokazywania się napisów na ekranie. Między napisami były przerwy. Każdy napis kilka sekund był na ekranie, wcześniej pojawiał się przez kilka klatek z diafragmy i tak samo znikał. Tym razem ktoś, kto przepisywał opis z naszej montażowni na jakiś jedyny słuszny, francuski druk wykazał się nadmierną kreatywnością.
Po każdej zmianie strony tabelki powtarzał ostatni zapis ze strony poprzedniej. W ten sposób co stronę przybywało kilka klatek, a czasem kilka sekund napisów. Napisy w całości wydłużyły się o dobrych kilkanaście sekund i nie zmieściły wyznaczonych ramach. Aż dziw, że ktoś kto próbował je rozmieścić, nie zauważył samodzielnie tej prawidłowości.
Ostatni problem zgraniowy na który napotkaliśmy dotyczył kopii filmu dostarczonej do zgrania. Prawdopodobnie dla oszczędności przysłano obraz, który powstał w montażowni, czyli wszystkie ujęcia łączyły sklejki. Te zgrubienia bardzo źle znosił nowoczesny projektor, zacinał się, zatrzymywał, a wreszcie przy którymś zatrzymaniu zobaczyliśmy na ekranie żywy ogień, bo udało mu się spalić zablokowaną przed lampą klatkę. Na szczęście w Paryżu był już dupnegatyw, więc następnego dnia była już bez sklejkowa kopia 2 aktu, który był potrzebny jako pierwszy.