Lubię czytywać wspomnienia i dzienniki. Szczególnie jeżeli dotyczą czasów i wydarzeń, które są mi znane, a jeszcze lepiej jeżeli mogłam być ich czynnym uczestnikiem, albo biernym, prawie niewidzialnym, a jednak obecnym. Dlatego z takim zainteresowaniem przeczytałam Dzienniki 1984 – 2005 Andrzeja Łapickiego – Jutro będzie Zemsta.
Zastanawiam się, od kiedy miałam świadomość Jego istnienia, jako ważnej i szczególnej osoby i wyszło mi, że od zawsze. Rodzice kupili telewizor już pod koniec lat 60. Pierwszy program, który pamiętam to powitanie Jurija Gagarina po powrocie z kosmosu (12.04.1961). Mogłam to zobaczyć na żywo, bo leżałam chora na anginę. Andrzeja Łapickiego też pewnie zobaczyłam po raz pierwszy w tym czasie, bo rodzice chętnie oglądali spektakle Teatru Telewizji, a ja trochę z nimi. W latach 50. I 60. były grano na żywo, tak jak w teatrze, bez żadnych możliwości stosowania tricków, ani rejestracji, bo jeszcze wtedy telewizja tak bardzo nie wyrosła.
Do dziś zachowały się tylko nieliczne dokonania z tego okresu, zapisane na taśmie telerecordingu (cinescoping). Polegał on na filmowaniu obrazu telewizyjnego kamerą filmową (na taśmę optyczną) zsynchronizowaną z monitorem. Do zapisu najczęściej stosowano taśmę odwrotkę, czyli pozytywową (jak slajdy), a więc powstawał 1 egzemplarz, bez możliwości duplikowania. Dźwięk rejestrowano w urządzeniu sprzężonym z kamerą, nazywanym magnetocordem, na taśmie magnetycznej perforowanej. W ten sposób uzyskiwano film z synchronicznym dźwiękiem. Do odtwarzania filmów z taśmy optycznej, a także do pokazywania przezroczy (statycznych obrazów utrwalonych na taśmie filmowej), czy plansz, służyło telekino.
Oczywiście nie pamiętam tytułów tych spektakli, podobnie jak tych, które oglądałam w warszawskich teatrach, właściwie od końca lat 60., jako, że zarówno w moim domu jak i w liceum (im. J. Lelewela w Warszawie) do którego uczęszczałam, był taki zwyczaj, żeby do teatru chadzać często, no i tak mi zostało. Szkoła miała podpisane umowy z kilkoma teatrami, dostawaliśmy tańsze bilety i były to także teatry (Narodowy, Współczesny) w których w tym czasie Andrzej Łapicki występował i to w głównych rolach!
W latach 60. nasza rodzina do kina chodziła rzadko (małe dzieci), ale filmy pojawiały się w telewizji, a więc także część z nich pozwolono mi zobaczyć (Lekarstwo na miłość i Mistrz to moje ulubione). Na przełomie lat 60/70 odkryłam kino jako bardzo ciekawą i pouczającą rozrywkę (i znowu pomagała tu szkoła i tańsze bilety oraz wreszcie właściwy wiek), co jak wiadomo zakończyło się reżyserią dźwięku, sekcją filmową i moim wieloletnim zajęciem.
Trudno było nie zauważyć znakomitych i różnorodnych ról Łapickiego:
- Lekarstwo na miłość (J. Batory, 1965)
- Salto (reż. T. Konwicki, 1965)
- Mistrz (reż. J. Antczak, 1966)
- Lalka (reż. J.W. Has, 1968)
- Dancing w kwaterze Hitlera (reż. J. Batory, 1968)
- Przygody Pana Michała (reż. J. Hoffman, 1969)
- Wszystko na sprzedaż (A. Wajda, 1969)
- Epilog norymberski (reż. J. Antczak, 1970)
- Jak daleko stąd jak blisko (reż. T.Konwicki, 1971)
- Piłat i inni (reż. A. Wajda, 1971)
- Wesele (reż. A. Wajda, 1972)
- Zazdrość i medycyna (reż. J. Majewski 1973)
- Ziemia obiecana (reż. A. Wajda, 1975)
Teraz do każdej pozycji można wrócić dzięki DVD, BD, kanałom filmowym TV czy platformom cyfrowym. Wtedy coś nie obejrzanego, przepadało na dłużej, albo na zawsze.
Te ostatnie filmy, oglądałam już w trakcie studiów, ale wtedy poznałam też Andrzeja Łapickiego osobiście. Były to bardzo miłe spotkania. Przede wszystkim aktor był dziekanem wydziału aktorskiego PWST w Warszawie i pojawiał się na zebraniach senatów warszawskich uczelni artystycznych. My, studenci reżyserii dźwięku, mieliśmy obowiązek rejestrowania obrad, a więc wielokrotnie byłam ich biernym uczestnikiem. Była to dla nas wielka lekcja demokracji, zasad prowadzenia obrad, wzajemnego szacunku, nawet jeżeli zdania były rozbieżne. W senatach uczelni zasiadali szacowni profesorowie, którzy swoje kariery zaczynali przed II wojną światową. Obrady miały swój ceremoniał i nieco sztywną, prawie teatralną atmosferę, ale też wagę i powagę.
Andrzej Łapicki bardzo się w tych obradach wyróżniał. Głos zabierał rzadko, ale zwięźle, klarownie i bardzo merytorycznie. Zawsze mówił głosem spokojnym, nigdy przesadnie emocjonalnie, a jego piękny tembr jeszcze bardziej nadawał wagę jego słowom. Kiedy czytałam wspomnienia, cały czas wydawało mi się, że to On do mnie przemawia i ze mną dyskutuje, chociaż wspomnienia dotyczą czasów późniejszych. Widziałam go, właśnie takiego, w starej sali naszego senatu i wracały piękne wspomnienia. Niesamowite wrażenie.
Pamiętam go jako człowieka powściągliwego i takie osobowości, charaktery nadawał swoim postaciom. Nie wszystkim to się podobało, ale dla mnie ten dystans, który także demonstrował w codziennym życiu, był ogromnym walorem, a w końcu nie każdy człowiek i nie każda wykreowana postać musi być emocjonalnym romantykiem, którego uczucia górują nad wskazaniami rozumu. Byśmy w takim świecie zwariowali. Łapicki mówił zatrzymaj się, pomyśl, przeanalizuj i dopiero wtedy mów, działaj, podejmuj decyzje. Może to skutek jego wojennych przeżyć? Nie chwalił się, ale niewątpliwie zimna krew była jego znakiem rozpoznawczym i nieocenionym walorem. Działał w podziemiu, nie tylko jako aktor i recytator. Stał nawet przed plutonem egzekucyjnym. Na szczęście bez zwyczajowych konsekwencji takiego stania.
Tak również napisane są wspomnienia. Wpisów jest niedużo. Są bardzo konkretne, suche, wyprane z emocji. Niewątpliwie zapisane nie w emocjach, a po zastanowieniu. Są tematy, które (dom, żona) prawie się nie pojawiają, aż do czasu, gdy stają się tematem dominującym (choroba żony). To świadoma autocenzura, bo przecież pisząc ten specyficzny pamiętnik, aktor liczył się, lub wręcz miał nadzieję, że praca zostanie opublikowana.
Z kart książki przebija ogromna samokontrola i planowanie. Realna ocena swoich poczynań i ogromna świadomość, że na każdym kroku podlega osądom innych ludzi. Nie jest to eksponowane, ale możliwe do wyczytania, jak wiele pracy wkładał Łapicki w przygotowanie swoich wystąpień, pisanie tekstów krytycznych, czy opinii oraz jak ważna była ocena tego co robi, wyrażana przez otoczenie. Niewątpliwie wzmogło się to w latach 80./90., kiedy z osoby popularnej aktor stał się osoba publiczną, reprezentującą Uczelnię (rektor) stowarzyszenia twórcze (ZASP), opozycję demokratyczną (Solidarność, Prymasowska Rada Społeczna, Komitet obywatelski) i partię (UW), a poza granicami zawsze Rzeczpospolitą i to w jej najpiękniejszym wcieleniu.
Fakt, że biegle władał czterema językami, wykładał, dyskutował ze słuchaczami, udzielał na żywo wywiadów, pisał, był dla mnie całkowitym zaskoczeniem. To jeszcze jedna z cech tego wybitnego człowieka, której nigdy nadmiernie, tych swoich dodatkowych atutów, nie eksponował, ale także pracował nad nimi ciężko i jak się wydaje skutecznie. Dzięki temu jako reprezentant naszego kraju i narodu był tym cenniejszy.
W czasie studiów spotkałam Andrzeja Łapickiego także zawodowo. Mój profesor Jan Szmańda prowadził badania nad różnymi walorami dostępnych wtedy urządzeń pogłosowych i do tego celu nagrano kilku wybitnych aktorów w wyjątkowo nośnych i powszechnie znanych fragmentach literackich.
Tadeusz Łomnicki wygłaszał słynną mowę księdza Kamińskiego z powieści Henryka Sienkiewicza: Panie pułkowniku Wołodyjowski! Dla Boga, panie Wołodyjowski! Larum grają! wojna! nieprzyjaciel w granicach! a ty się nie zrywasz? szabli nie chwytasz? na koń nie siadasz? Co się stało z tobą, żołnierzu? Zaliś swej dawnej przepomniał cnoty, że nas samych w żalu jeno i trwodze zostawiasz?
A Andrzej Łapicki monolog z Don Juana Moliera, w którym bohater rozpamiętuje swoje dawne zauroczenie Donną Elwirą i zastanawia się jakie dziś zrobiła by na nim wrażenie, zakończone efektowną frazą: Czego bym doznał? Niczego.
Montowałyśmy wraz z moja przyjaciółką Małgosią, materiały do testów, a więc oba monologi mogłyśmy deklamować z pamięci. Mogłyśmy przede wszystkim wsłuchać się w kunszt wykonawczy obu wielkich aktorów. Opowiedziałam potem o tych zmaganiach Panu Andrzejowi, a okazji miałam wiele, bo już pod koniec studiów trafiłam do ekipy Sprawy Gorgonowej (reż. J. Majewski, 1977) w której grał sędziego. Zabierał mnie swoim samochodem na plan do Brwinowa (często rano przepisywałam materiały ze zdjęć, a więc nie mogłam jechać autokarem z ekipą techniczną) i z powrotem po zdjęciach do Warszawy, bo jak twierdził, przyzwyczaił się do mojego towarzystwa. Trochę traktował mnie jak swoją córkę (jesteśmy w tym samym wieku), ale bez protekcjonalizmu. Poważnie.
Te rozmowy z Nim (trasa ok. 40 min.), często wspominam i bardzo cenię. Był niezwykle inteligentny, oczytany, kulturalny, a czas z nim spędzony nigdy nie był czasem straconym. Zdawałam sobie sprawę, że to zainteresowanie aktorów, nie tylko Łapickiego zawdzięczałam niespodziewanej wiadomości, że zamiast planowanych pilotów, nagrałam setkowo (100%) wszystkie najtrudniejsze sceny w filmie i podarowałam im miesiąc wakacji, zwalniając z postsynchronów. Opłacało się. Rozpoznawali mnie i rozpoznają wszyscy wtedy obdarowani, do dziś.
Na planie Sprawy Gorgonowej widziałam też raz pana Andrzeja wytrąconego z równowagi, co było niezwykłą sztuką, dlatego trudno mówić o wielkim wybuchu. Od rana czekaliśmy na Mariusza Dmochowskiego, który miewał problemy alkoholowe i wtedy się zawieruszał. Wiadomość dotarła na plan, kiedy A. Łapicki i R. Wilhelmi byli już w Brwinowie, a ekipa w gotowości. Takie miejsce to jak zsyłka. Nie można się z niego na chwilę oddalić, a więc zrobiliśmy inne sceny, siedzimy, czytamy, gramy w karty, gadamy i tak do 15.00.
Na szczęście dowieziony Dmochowski, może nie był trzeźwy, ale scenę miał przygotowaną, znał tekst i zdjęcia potoczyły się błyskawicznie. Natomiast nie powiedział ani słowa, przepraszając za żenującą i obraźliwą dla wszystkich sytuację. A. Łapicki pracował, jak gdyby nigdy nic, ale po zakończonych zdjęciach, schodząc z planu wycedził: Jeżeli mam z tym panem, w tym filmie, jeszcze jakieś sceny, to proszę powiadamiać mnie telefonicznie, jak się go uda dostarczyć na zdjęcia. Będę w ciągu 40 minut.
Obaj panowie dobrze się znali. Grali razem w Teatrze Narodowym, wielu filmach (Przygody pana Michała, Zazdrość i medycyna, Lalka), udzielali w ZASP i innych gremiach. Pan Andrzej wiedział też dokładnie ile i jakie wspólne sceny im pozostały. Rozmawialiśmy o tym wracając, bo tradycyjnie odwoził mnie po zdjęciach do domu.
Później spotykaliśmy się w filmie rzadziej. Aktor był już mniej aktywny filmowo, a ja od 1980 r. nie pracowałam na planie. Zajęłam się montażem dźwięku i konsultacją muzyczną (Debiutantka, reż. B. Sass-Zdort, 1982, Gdzieśkolwiek jest…, reż K. Zanussi, 1988, Pan Tadeusz, reż. A. Wajda, 1999), a od 1992 r. postprodukcją dźwięku, jako Studio Sonoria. Pod datą 17.10.1999 r. Andrzej Łapicki zapisał: Jutro premiera Pana Tadeusza. Prosili, żebym wyszedł się kłaniać, ale nie chcę. Będziemy z Zosią. Ciekawy jestem. Podobno arcydzieło. Kłanialiśmy się sami. Organizowałam postprodukcję dźwięku, nagrania muzyczne, opracowywałam muzykę do wersji polskiej i całkiem inaczej zmontowanej, francuskiej, pomagałam w przygotowaniu kopii i tych zwykłych i tej na Oskara. Kawał życia i kawał roboty. A 30.10, już po obejrzeniu filmu Łapicki napisał: Arcydzieło rzeczywiście. Jestem zadowolony, że wziąłem w tym udział. Podobno aktor poprosił Andrzeja Wajdę o mały epizod. Miał 75 lat. Nie miał siły na dużą rolę, ale chciał się uwiecznić. Błogosławi umierającego Księdza Robaka. A arcydzieło? My też tak to czuliśmy.
W podobnym tonie utrzymany jest wpis z 08.10.2000 r.: Jutro premiera odnowionej Ziemi obiecanej. Obiecałem, że się ukłonię, a teraz żałuję. Nie chce mi się pokazywać. I znów kłanialiśmy się sami i na Festiwalu w Gdyni i w Teatrze Wielkim. To była pierwsza próba rekonstrukcji starego filmu i od strony dźwięku ja ją wtedy prowadziłam. Nikt nie był przygotowany na tak wielką robotę i tak wielkie koszta. Efekt robił wrażenie, ale dawał też pewien niedosyt. Dobrze, że teraz, kiedy mamy narzędzia i o rekonstrukcji wiemy więcej, pracę wykonano ponownie i w obrazie i w dźwięku.