Opowieść nocy zimowej

You are currently viewing Opowieść nocy zimowej

Lubię niekonwencjonalne pomysły. Szczególnie gdy zrodzą się w głowach gremium, które uchodzi za skostniałe i trącące myszką. I na taki pomysł wpadły władze Uniwersytetu Warszawskiego, które w ramach obchodów 200 lecia szacownej uczelni postanowiły wydać kryminał, autorstwa jednego z profesorów. Bardzo zaaferowana przekazałam tę informację mężowi, ale on absolwent uczelni, nie tylko nie wykazał zainteresowania, ale wydawał się chyba trochę zniesmaczony niepoważnym pomysłem. Do czasu.

  • No i ten profesor to zajmuje się zawodowo wolnomularstwem i oświeceniem, a w wolnych chwilach pisuje kryminały i w ogóle nazywa się Tadeusz Cegielski.

W tym momencie okazało się, że pomysł władz Uniwersytetu jest wprost genialny, bo profesor Cegielski jest wybitnym fachowcem, jego prace naukowe są bardzo dobre, ciekawe i napisane świetnym językiem, a te jego kryminały też są podobno rewelacyjne. No, a przede wszystkim, to panowie studiowali na jednym roku, a poznali się na egzaminach wstępnych na wydział historyczny Uniwersytetu Warszawskiego w 1967 lub 68 roku.

Mój mąż pamięta kolegę profesora z tych egzaminów, bo był postacią super charakterystyczną. Miał plerezę długich włosów i nosił ze sobą całą stertę naukowych książek, którą kazano mu przed egzaminem pisemnym oddać do depozytu. W tym czasie takie książki się zdobywało. Odbywały się polowania w bibliotekach i czytelniach, co dobrze przećwiczył mój mąż – chłopiec z zapadłej prowincji, gdzie przygotowanie się do egzaminu na poważny wydział humanistyczny stanowiło ciężkie wyzwanie, chyba, że ojciec był miejscowym notablem i miał dostęp do wszystkiego. Ale nie był.

  • Ty wiesz co to były za książki? Wszystkie, o których ja mogłem wtedy tylko pomarzyć.

Oczywiście kolega profesor na pewno go nie pamięta, bo mój mąż zmienił kierunek studiów, z historii na prawo i tam już pozostał. Natomiast z krótkiego pobytu na historii pozostało mu kilku wybitnych kolegów historyków, z którymi utrzymuje stały kontakt i ogromne zainteresowanie historią, ale to akurat jest u nas w rodzinie powszechne i w zasadzie oczywiste. No i opowiadania o ekscentrycznym wspólnym koledze profesorze – autorze kryminałów.

Kilku innych kolegów spotkał po latach (Janusz Kijowski, Krzysztof Tchórzewski), bo oni zawieruszyli się akurat w PWSTFiTV w Łodzi, a więc to teraz także moi koledzy po fachu. A największa grupa tych wspólnych pozostałości, to scalone siły wszystkich warszawskich uczelni artystycznych i kilku wydziałów UW, które wysłano po wydarzeniach marca 1968 r. na miesięczny obóz wojskowy do Hrubieszowa.

Obóz ten wspominają do dziś moi starsi koledzy z Wydziału Reżyserii Dźwięku i wszyscy załamują ręce nad losem, jaki spotkał w ramach dyscyplinowania studentów, naszych instrumentalistów. Zamiast ćwiczyć, przez miesiąc kopali okopy i znosili szykany sierżantów. Na tym obozie powinien doskonalić się także nasz niedawny Minister Obrony Narodowej, także wtedy student wydziału historycznego i podejrzewam, że stąd jego miłość i zapał do wojskowego rzemiosła, ale i dyletantyzm, bo na obozie za dużo się nie nauczono.

Właścicielką książki (Głowa. Opowieść nocy zimowej, WUW, 2016) stałam się dosłownie w kilka dni. Tyle co trwała wysyłka, bo w pobliskim Empiku właśnie zabrakło. Opłacało się poczekać, a potem natychmiast przeczytać. To nie pierwszy kryminał tego autora, wszystkie poprzednie określa się jako poczytne, ten także ma szanse tak być nazywany. Na dodatek jest to kryminał historyczny.

Wśród eksponatów podarowanych UW w 2015 przez rodzinę jakiegoś profesora jest czaszka i różne dokumenty, które prowadzą czytelnika do wydarzeń z początku XIX w. Rzecz się dzieje w Warszawie, w teatrze, na wydziale lekarskim Uniwersytetu, w mieszkaniach, rezydencjach, hotelach, wynajmowanych kwaterach (różnych), na ulicach, w kawiarniach, restauracjach, a także odczytach i balach. Są profesorowie, studenci, aktorzy, sztukmistrze, arystokraci, szlachcice, mieszczanie, tajne bractwa i wielopiętrowa sieć agentów moskiewskich.

Dla mnie jest to super zabawa, połączenie sensacyjnego wątku, z realiami historycznymi epoki (akcja toczy się w 1821 r.). Znajdujemy więc barwne opisy warszawskiej ulicy, strojów, zwyczajów, pojazdów. Jest teatr i realia przygotowań do premierowego przedstawienia, z jednej strony, a sytuacja na widowni, obsługa i zwyczaje widzów z drugiej. Szpital, a właściwie klinika, warunki i możliwości opieki lekarskiej.

Często czytuję takie właśnie powieści, pisane przez archeologów (David Gibbins), historyków, czy socjologów (Ben Pastor), bo dają szanse na to, że nawet przy wielu konfabulacjach wynikających z fabuły, pozostanie ogromna dbałość o historyczne realia i to w najdrobniejszych szczegółach. Gibbins zasłynął cyklem Total War, wchodzących w jego skład siedem powieści sprzedano w ponad dwóch milionach egzemplarzy. Swoją archeologiczną wiedzę wykorzystał do wspaniałych i wstrząsających opisów Kartaginy, zarówno z okresu jej świetności (Zniszczyć Kartaginę, Rebis, 2013, dotyczy wojen punickich), jak i mało znanych i udokumentowanych czasów pierwszych wieków naszej ery (Miecz Attyli, Rebis, 2015, dotyczy 439 r. n.e.). Zasadą są zawsze postaci historyczne, dobrze znane, które stanowią tło uwiarygodniające fabularną akcję i jej bohaterów. Podobną metodę konstruowania swojej opowieści przyjął Tadeusz Cegielski.

Cieszy mnie to prywatnie, ale jest też niezwykle przydatne zawodowo. Bo przecież my też uprawiamy w filmach historycznych konfabulację, ale musi ona mieć chociaż cień realnych podstaw. Moje problemy, rzadko rozstrzygane są na kartach podręczników historycznych, a więc muszę poszukiwać wiedzy właśnie w powieściach. Autorzy, którzy parają się takimi opowiadaniami także zdobywają ją podobnie, czyli bywa, że cytujemy siebie nawzajem.

Nie jest to łatwe, bo oni mogą zbyć czytelnika np. informacją, że śpiewano kolędy, a ja muszę już wiedzieć jakie. Można napisać, że tańczono do upadłego, a ja muszę wiedzieć co. A potem jeszcze znaleźć nuty, zinstrumentować na właściwy zespół, zdobyć instrumenty, zrobić odpowiednie nagrania i nauczyć kogo trzeba śpiewać i tańczyć.

Z punktu widzenia czytelnika czy widza, jest to wiedza znacznie łatwiej przyswajalna i zapamiętywana niż drętwy, najeżony datami uniwersytecki wykład. Ważne jest więc, aby nie mylić faktów i nie wprowadzać w błąd. Dlatego z benedyktyńską cierpliwością ustalam co ma śpiewać na ulicy pijak i co mają grać pozytywki zegarków w Spowiedzi dzieciątka wieku (reż. M. Nowicki), na jakim spektaklu w Teatrze Wielkim w Warszawie mogła być Helena Modrzejewska z Marią Kalergis i jakich tańców uczyła szkoła tańca prowadzona przez jej męża (Modrzejewska, reż. J. Łomnicki), jakie tańce i na jakich instrumentach wykonywano na Dworze Królowej Bony, czy Władysława Jagiełły i jak je tańczono (Sny królewski, Paziowie króla Kazimierza, reż. G. Warchoł) oraz co śpiewano na Zlocie młodzieży w 1953 r. w Bożej podszewce (reż. I. Cywińska).

Co na pewno sobie z tej powieści zapamiętam zawodowo?

Wspaniały bal karnawałowy w Starym Dworze Lisieckich. Przed dworem kręcili się kolędnicy i śpiewano, jakieś kolędy. No cóż pewnie polskie i wtedy już skomponowane. Dramaturgii karnawałowemu balowi przydali natomiast sami młodzi, którzy postarali się, by trzy pierwsze tańce – polonez (sztywny jak zawsze), kadryl (atrakcyjny, ale trudny) i wreszcie upragniony przez wszystkich walc, przetańczyć z wybranymi przez siebie partnerkami. No ale potem jest gorzej. – A Natalia, która odpracowała już wszystkie (jakie?) zamówione tańce, na próżno rozglądała się za Mikołajem. I taki to mój los. Resztę trzeba wymyślić samemu. Bo jaki walc wtedy grano? Taniec był nowy, a więc repertuaru dużo nie było. Nie mogą przecież wszyscy we wszystkich filmach grać Zaproszenia do tańca Carla Marii Webera, chociaż części tam jest mnogość, a Johan Strauss syn dopiero za kilka lat się urodzi.

Harfowy akompaniament do czarownych spektakli Teatru Świata i bliżej nieokreśloną pod względem liczebności i składu kapelę, która występowała na premierze w Teatrze, ale nie jako akompaniament do spektaklu, ale osobny byt, występujący po zakończeniu sztuki. – Orkiestra zaczęła grać jakąś melodyjną symfonię. Ryttel, który oglądał kiedyś Zaczarowany flet pomyślał, że to może być Mozart. Ale Mozart – jeśli to była jego kompozycja – nie w smak był młodym. Wołali Polonez, Kościuszko, Krakowiak, Dreptany.

Myślę, że z kryminału kolegi profesora będą także zadowolone moje koleżanki specjalistki od kostiumów. Opisy strojów są wyborne i bardzo działają na moją wyobraźnię.