Każdy ma jakieś swoje słabości. Jeden wstaje w wypoczęty o 6.00, inny z trudem zrywa się w środku nocy o 10.00. Zwozi do domu wszelkie starocie, często zakupione na bazarach za grube pieniądze i obstawia bądź obwiesza nimi wszelkie wolne miejsca w mieszkaniu. Inny woli puste, białe, domyte jak w szpitalu wnętrza, które mimo użytkowania wyglądają zawsze jak niezamieszkałe.
Często ludzie marzą o sławie, a może bardziej o hołdach, rozpoznawalności i pławieniu się w sławie wśród wiwatujących wyznawców. Inni cieszą się z odnoszonych sukcesów, ale nadmierny rejwach bardzo ich męczy. Wojciech Kilar należał do tych drugich. Był człowiekiem cichym, spokojnym, stroniącym od blichtru i tłumów. Nie bywał na uroczystych galach i premierach, a dla pewności, żeby żaden tłum w jego życie nie wtargnął mieszkał w Katowicach. Jego dom był skromny i nie odróżniał się od pozostałych budowli na zwyczajnym willowym osiedlu.
Oczywiście w Katowicach też odbywały się ważne spotkania i uroczystości, a kompozytorowi trudno było się wyprzeć, że był dla Śląska osobą prominentną, ważną i wyjątkową. Ale to było jak w domu, najczęściej były to spotkania z kolegami ze szkoły lub klasy. Tacy głównie grali wtedy w WOSPRiTV, Filharmonii Śląskiej czy Katowickim Radio. Byli profesorami Wyższej i Średniej szkoły muzycznej, a także ważnymi urzędnikami od kultury w strukturze województwa.
Doświadczałam tej szczególnej atmosfery, kiedy piliśmy herbatę przed nagraniem, a towarzyszyli nam Antoni Feliks (skrzypek i wieloletni inspektor orkiestry) i Zdzisio Szostak (dyrygent). Siedziałam zauroczona, jak starsi w końcu panowie, opowiadali o psotach szkolnych, często robionych innym (Krzysztof Penderecki) sławnym w tym czasie kolegom z ich młodości. Śmieli się radośnie i młodnieli o wiele lat razem ze swoimi wspomnieniami.
Wojciech Kilar niechętnie opuszczał Katowice i swój niewielki, przytulny dom. Oczywiście zawsze fajna była wycieczka do Paryża, który oboje z panią Basią tak bardzo kochali. Pan Wojciech mieszkał w Paryżu, kiedy po stadiach otrzymał stypendium rządu francuskiego i w latach 1959-60 studiował u Nadii Boulanger. Pochodził ze Lwowa i chociaż był wtedy małym dzieckiem, to Paryż ożywiał te lwowskie reminiscencje, których nie miał szans porównać z oryginałem.
Pamiętam niewielkie nagranie z Januszem Olejniczakiem (Tydzień z życia mężczyzny, reż. Jerzy Stuhr, 1999). Ze względu na chorobę żony kompozytora, przyjechaliśmy do Katowic, żeby nie zostawała sama na dłużej. Nagle telefon od pani Barbary. Dzwonili ze szpitala. Badania kontrolne, niespodziewanie wskazują, że sprowadzony z Kanady lek zaczął działać i jej stan zdrowia skokowo się poprawił. – Cudownie! padła odpowiedź. Jedziemy do Paryża.
Zanim wynaleziono współczesne udogodnienia, kompozytor musiał co jakiś czas i do Warszawy się pofatygować. Nie lubił gwałtownych zmian, a więc miał wszystko wymyślone i ustalone. Mieszkał w Hotelu Viktoria i miał tam swój pokój, który zawsze na niego czekał. To był zwykły pokój, taki jak wszystkie, ale w najcichszej części hotelu, no i nie zmieniał ani swojego miejsca, ani numeru. Pan Wojciech miał też swoje stoliki w restauracji i kawiarni. Tam jadał i przyjmował swoich gości.
Do Warszawy przyjeżdżał samochodem. Parkował go w podziemnych hotelowym garażu. Samochód stał tam przez cały pobyt i był potrzebny dopiero przy wyjeździe. Po Warszawie bał się jeździć i nigdy tego nie robił. Samochód był oczywiście mercedesem, bo była to ulubiona marka i zawsze w domowym garażu stały dwa takie egzemplarze: większy do podróży i mniejszy, z którego korzystała żona, do jazdy po Katowicach i robienia zakupów.
Hotel miał położenie optymalne, a wszystkie ważne miejsca znajdowały się w zasięgu spacerów. Po drugiej stronie Placu Zwycięstwa, na tyłach Teatru Wielkiego, mieścił się Pagard, gdzie załatwiało się sprawy zagranicznych wyjazdów, odbierało paszport służbowy, a potem oddawało, bo paszportów nie wolno było trzymać w domu. Jeżeli wyjazd był prywatny, obowiązywał inny paszport i ten odbierało się i oddawało w miejscy swojego zamieszkania. Można go też było nie dostać.
Tuż obok Teatru, na ulicy Niecałej, która ma jedną stronę, bo na drugiej jest już Ogród Saski, a wcześniej w Pałacu Prymasowskim przy ulicy Senatorskiej mieści się Polskie Wydawnictwo Muzyczne, które w prawdzie centralę ma w Krakowie, ale zawsze było także coś do załatwienia w Warszawie. Wszystkie materiały były analogowe i nie dało się ich inaczej przekazać niż listownie lub osobiście.
PWM zajmuje się prawami wydawniczymi Wojciecha Kilara. Tu powstawały opracowania rękopisów partytur i głosy orkiestrowe, które wypożycza się do nagrań. Taki komplet otrzymałam do nagrania Koncertu fortepianowego do Persona non grata (reż. Krzysztof Zanussi, 2005). Wszystko robiono ręcznie, bo nie istniały komputerowe programy nutowe, nawet kiedyś ksero nie było, a ja do dziś trzymam fotokopie jakichś unikatowych nut, zrobienie których kosztowało majątek, a wyglądało średnio.
Kolejnym miejscem jest Filharmonia Narodowa na ulicy Jasnej. I tu były sprawy do omówienia, bo przecież utwory Wojciecha Kilara zawsze chętnie wykonywano. Czasem była piesza wycieczka do PWSM (obecnie Uniwersytet Muzyczny) na ulicę Okólnik i do Polskich Nagrań, które kiedyś mieściły się na ulicy Długiej, tam gdzie teraz Urząd do spraw cudzoziemców i zajmowały połowę budynku (reszta należała do Centrali instrumentów muzycznych), bo to duża instytucja była.
Taksówki wymagała wycieczka do Polskiego Radia, na ulicę Myśliwiecką, Woronicza, Malczewskiego czy do studia przy ulicy Modzelewskiego. Podobnie jak do siedziby Zespołów Filmowych na ulicę Puławską czy do WFDiF na ulicę Chełmską. Te wyprawy na szczęście obsługiwał transport filmowych produkcji, a więc nigdzie nam się kompozytor nie gubił. Jak się miało okazać transport był dobry, ale do czasu…
Któregoś razu (przy Il sole nero, reż. Krzysztof Zanussi, 2007), komunikacyjne komplikacje bardzo się spiętrzyły, bo Włosi przyjechali na nagranie i mieszkali w jakimś hotelu w okolicach ITI. A więc po Wojciecha Kilara pojechał mój mąż, sportowym mercedesem, który był prywatną zabawką, a nie firmowym transportem. Wtedy wydała się ta ogromna miłość Pana Wojciecha do mercedesów, no i oczywiście już nigdy, żaden inny samochód do jazdy po Warszawie się nie nadawał. Ja jako kierowca też nie, bo panowie każdorazowo robili sobie jeszcze dodatkowe przejażdżki np. po Moście Siekierkowskim, albo Wisłostradzie, bo obwodnicy jeszcze nie było.
Ilekroć potem umawialiśmy jakieś warszawskie nagranie, to zawsze padało pytanie, czy aby Pan Andrzej znajdzie czas i czy by mógł, bo takim mercedesem to się bardzo przyjemnie jeździ. Najbardziej rozbawił mnie telefon od kompozytora, który był w Warszawie prywatnie, a raczej bez naszego sprawstwa w tej sprawie. Mieszkał w Viktorii, a miał dojechać do UKSW, czyli na ulicę Dewajtis w lesie bielańskim, nad samą Wisłą. Miano mu wręczyć jakoś order czy coś w tym rodzaju.
Pierwsze pytanie brzmiało czy to daleko i ile czasu trzeba zarezerwować na podróż. Telefon w zasadzie dotyczył pomocy w umówieniu taksówki, ale to umiała zrobić hotelowa recepcja, podobnie jak znała odpowiedź na pytanie ile czasu. Więc tak na prawdę chodziło o mercedesa i wycieczkę (im dłuższa tym lepsza) i o Pana Andrzeja, żeby mistrzowi towarzyszył, bo miejsce było nieznane i jeszcze w lesie, no i w ogóle same kłopoty. Oczywiście mąż zaraz porzucił wszystko, woził i towarzyszył.
Ale najważniejszy adres mieścił się przy ulicy Krakowskie Przedmieście i była to restauracja hotelu Bristol, później w czasie jego remontu restauracja Hotelu Europejskiego i z powrotem po wyremontowaniu restauracja Bristolu. Wyprawy dotyczyły też w zasadzie jednej potrawy i był to Crème brûlée. W tym przypadku towarzyszem wycieczek byłam ja i pamiętam, jak świadoma celu moich wizyt obsługa Viktorii kiedyś upychała mojego malucha pod drzwiami wejściowymi, a więc tradycja jedzenia kremu musiała być bardzo dawna. – Ile porcji kremu można zjeść? – To zależy. Takich z Bristolu to ja prawie pół, a pan Wojciech dwie i to czego ja nie byłam w stanie wchłonąć.
Ktoś tak szczupły nigdy nie jest podejrzewany o wilczy apetyt, a szczególnie taką miłość do słodyczy, ale w tym przypadku nie były to ilości nawet wyobrażalne. Na zakończenie nagrania muzyki do We Own the Night (reż. James Gray, 2007), kompozytor zaprosił ekipę polską i amerykańską na kolację do Bristolu.
Oczywiście organizowaliśmy kolację my. Wynajęto nam osobną salę, na środku której stałą miniaturka Okrągłego stołu, taka na ok. 20 osób. Zgodnie z sugestią zapraszającego, było ustalone menu, tak żeby wprawnie i jednocześnie wszystko było podawane. Było rewelacyjnie. A kiedy na zakończenie wjechały desery, czyli Crème brûlée oraz patery z ciastkami, zachwyt mieszał się z przerażeniem, że jeszcze tyle zostało do zjedzenia. Pewnie tylko ja nie byłam zdziwiona.
Będąc w Katowicach, często jadaliśmy obiad w restauracji Chopin, niedaleko domu kompozytora. Też zawsze było wcześniej ustalane menu. Na koniec podawano deser, także należący do tych ulubionych. Normalna porcja miała 3 kulki lodów, bitą śmietanę i syrop malinowy. Całość była skomponowana w szklanym pucharze z zielonego szkła, który przypominał grono winogrona. Wyglądało to przepięknie i przypominało jakeś greckie naczynie, chociaż wtedy byłoby ceramiczne. Kompozytor dostawał 7 kulek i zdecydowanie większy zestaw dodatków, a kiedy ja byłam gdzieś w połowie mojej porcji, on już prosił o dokładkę.
Kiedyś szef restauracji zadał mi pytanie, jak mogliby upamiętnić wielkiego kompozytora, przypisując mu coś z menu, ale tak, żeby było wiadomo o kogo chodzi, ale żeby się nie obraził, bo na razie na żadne sugestie się nie zgadza. Restauracja chciała nawet zmienić nazwę na U Wojciecha. Wybrałem wtedy ten deser lodowy i zaproponowałam nazwę Maestro. Kiedy jedliśmy obiad następnym razem, tak właśnie nazywały się już te wspaniałe lody.