13 posterunek

You are currently viewing 13 posterunek

W Święta minęła kolejna (już ponad dwudziesta) rocznica telewizyjnej premiery wyjątkowego serialu i aż trudno sobie wyobrazić, że są dorosłe osoby, które jako dzieci nie miały okazji go oglądać. 13 posterunek pokazano po raz pierwszy w Wigilię 1997 r., a obie serie, powstałe do końca 2000 r. liczyły 83 odcinki. Nakręcono go dla Canal+, ale z niedużym opóźnieniem pokazywano także w Polsacie. W solidnych nakładach rozchodziły się też kasety VHS. Istny szał. Podobne filmy na świecie powstawały od dawna, ale sit come w dodatku komediowy i ze śmiechem publiczności, w Polsce był formatem całkowicie nieznanym.

Będąc w połowie lat 70. XX w. w Szwecji miałam okazję zetknąć się przede wszystkim z Latającym cyrkiem Monthy Pythona, który wtedy święcił tam swoje triumfy. Ministerstwo głupich kroków oglądałam nawet kilka razy. Były także inne programy podobnie skonstruowane, ale po latach pamiętam jedynie Clever girl, której później nie widziałam nigdy. Nie jestem fanką telewizji i zawsze oglądałam ją z umiarem (teraz doszłam do dwóch godzin miesięcznie), ale podobał mi się kompletnie abstrakcyjny humor, szczególnie, że używano wyszukanego języka, a taki angielski sam w sobie jest trochę paradny, a trochę śmieszny. Były to świetne lekcje języka Shakespeare i wymagające ćwiczenia z następstwa czasów, którego de facto nie opanowałam nigdy (pies o którym ci opowiadam, w czasie o którym ci opowiadam, już nie żył to moje ulubione zdanie, którego nie umiem na angielski przetłumaczyć).

Gdy przystępowaliśmy do pracy nad 13 posterunkiem można już było w Polsce oglądać Rowana Atkinsona,więc dla potrzeb szkoleniowych śledziłam dokładnie losy Jasia Fasoli i słynnego rodu Czarnych żmij. Tym razem już z polskim lektorem. Jeżeli film jest dobrze zrobiony, wszystko wygląda łatwo i prosto, a przede wszystkim jak oczywista oczywistość. Schody zaczynają się, kiedy człowiek sam próbuje walczyć z materią. I tak wyglądała nasza praca przy pierwszych odcinkach 13 posterunku. Format okazał się wyjątkowo trudny i wymagający, a przede wszystkim niemiłosiernie czasochłonny.

Zaczęło się od zdjęć. Były już pewne doświadczenia, bo powstawały dwie telenowele (Klan i Złotopolscy). Większość scen kręcono we wnętrzach, najlepiej na hali, ujęcia zewnętrzne były okazjonalne i najlepiej bez aktorów (takie widokówki informacyjne – gdzie jesteśmy i jaka jest pora roku), kręcone hurtowo do wielokrotnego wykorzystania. U nas było pozornie łatwiej: jedno wnętrze z przyległościami i jeden widok zewnętrzny (Muzeum pożarnictwa). Wypracowano normę, według której zdjęcia do odcinka telenoweli powstawały w dwa i pół dnia. U nas ledwo dawało się zamknąć odcinek w cztery dni. Taki serial to specyficzna praca, bo długotrwała. Wszyscy (włącznie z podstawową grupą aktorów) przychodzą do pracy jak do biura i nie można przedłużać codziennie zdjęć, bo przecież następnego dnia znowu jest praca i musi być czas na przepierkę, przygotowanie tekstu, sprzętu, czy zmianę w dekoracjach, kostiumach, rekwizytach. Natomiast lekko prezentujące się gagi wymagają większej ilości prób i najczęściej także więcej ujęć. Znajomość tekstu, ani wcześniejsze próby czy omówienia (także dopiero po zdjęciach) dopiero w starciu z kamerą pozwalają dopracować wszystkie elementy. Dodatkowo zajęty jest także reżyser, bo w montażowni trwa składanie kręconych odcinków i on tam prawie co dzień po zdjęciach musi być obecny, a jak zaczyna się udźwiękowienie, to także operator dźwięku oczekuje, że reżyser w jego pracy będzie uczestniczył.

Kiedy dotarły do udźwiękowienia pierwsze materiały, okazało się (o czym zapomniano nam powiedzieć), że dość ważnym elementem wszelkich żartów jest trzeszcząca na tysiące sposobów szafa. Świetny pomysł, tylko ta szafa trzeszczała na zdjęciach, bo podobno inspirowała aktorów, a montażysta pracowicie te trzaski pozacinał, bo równie ważna była akcja i jej tempo oraz logika dialogów. A może nawet ważniejsza. No więc my zostaliśmy z wielogodzinnym cerowaniem szafy z kawałków, które udało się gdzieś znaleźć, a pasowały do tych pourywanych. Oczywiście były ścinki i każdy trzask miał swoje właściwe zakończenie, niestety z reguły z kolejnym tekstem aktorskim lub komendą reżysera. Ostatecznie znana nam ówczesna norma udźwiękowienia telenoweli (12 – 15 godzin na odcinek) została przekroczona ponad ośmiokrotnie i tak było przez pierwsze odcinki. Dlaczego nie zareagował operator dźwięku na planie? No właśnie. W pierwszych dniach zdjęć tu także było jakieś dziwne zawirowanie, zastępstwa i braki, a może próby oszczędności? Tak, że właściwie dopiero po aferze z szafą, kiedy zrobiło się groźnie, ustabilizowała się ostatecznie nasza ekipa: Marek Wronko na planie i Nikodem Wołk- Łaniewski odpowiedzialny z postprodukcję dźwięku. Oczywiście pierwsze decyzje to: sesja nagraniowa szafy i archiwum wszystkich pisków i trzasków, jakie dało się z niej wydobyć, a następnie sesja wyciszania zawiasów, aż do całkowitego zamilknięcia indywiduum. Była też sesja dźwiękowa odgłosów psa, bo dobrze wychowany pies, który chyba nawet był suczką, w czasie zdjęć miał się nie odzywać, a my potrzebowaliśmy spójnych i jednolitych reakcji.

Największym problemem okazały się jednak reakcje, które miały pobudzić do śmiechu telewizyjną publiczność. Miałam bogatą kolekcję śmiechów i oklasków, ale bardzo szybko okazało się, że muszą być to nagrania jednorodne, a więc powinna śmiać się i klaskać ta sama grupa i w tym samym pomieszczeniu, a takich dostatecznie bogatych kompletów nie miałam. Poza tym śmiechy i oklaski musiały być trochę reżyserowane, czyli w naturalny sposób dość krótkie, ale z początkiem i końcem. Musiały być różne w tej jednorodności, bo jak się okazało w jednym 25 minutowym odcinku było takich reakcji ok. 150 i szybko zauważało się powtarzalność. Kolejnym pomysłem było zorganizowanie sesji ze statystami i aktorami oraz nagranie pewnej ilości reakcji pod dowództwem reżysera. Tak zrobiono, ale ten zbiór tylko pozornie wydawał się duży i nawet z moim zasobem, śmiechów i oklasków brakowało, albo kolejne reakcje do siebie nie pasowały. Napisałam więc maila z pytaniem o reakcje publiczności do moich partnerów z USA, u których kupowałam płyty z efektami.

Oczywiście nie ma sprawy, ile chcesz kompletów i czy masz jakieś szczególne życzenia. Przyszła odpowiedź, a ja dobrą chwilę biedziłam się, żeby nie wyjść na całkowitą ignorantkę, a przecież nią byłam. Coś tam napisałam i coś tam nam przysłali. Do dziś mam piękną kolekcję śmiechów i oklasków złożoną z kilku pyt. Takie pyty specjalistyczne (są też płyty z ciosami, upadkami, kwileniem i płaczem niemowląt itp.) były kilka razy droższe od innych, ale przez długi czas moja firma była jedyną posiadaczką śmiechów w kraju nad Wisłą, a więc na zlecenie ośmieszyliśmy kilka innych seriali, które powstały nieco później. Dość, że płyty na siebie zarobiły z nawiązką.

Nie wiedzieliśmy też jak bardzo walka ze śmiechami jest trudna i pracochłonna. Z reguły jeden odcinek zajmował od 4 – 8 godzin pracy montażysty dźwięku i kogoś z pionu reżyserskiego. Na początku było jeszcze dłużej, bo okazało się, że aktorzy powinni na ten śmiech zostawiać chociaż trochę miejsca, bo zaśmiewamy i zaklaskujemy następne wyrazy, a czasem co gorsza i właściwą pointę. W teatrze publiczność przerwy wymusza i oczywiście po kilku spektaklach mniej więcej wiadomo gdzie się to wydarzy, czyli aktorzy są przygotowani na ewentualne zawieszenie głosu, albo swoim zachowaniem reakcję wymuszają. My musieliśmy przewidzieć takie wesołości, zanim pojawiły się jakiekolwiek reakcje i aktorzy grając trochę jakby wymuszali przewidywaną reakcję niewidzialnej publiczności. Ostatecznie, w pierwszej serii montaż śmiechów (i oklasków) przejął montażysta obrazu z reżyserem, który w razie potrzeby dostosowywał do sytuacji obraz, powiększając przebitkami zbyt krótkie przerwy lub modyfikując montaż. Ja przygotowałam mu zestaw ponad 80 reakcji, które stanowiły pewien komplet. Teraz jak się ogląda te archiwalne odcinki, widać i słychać jak poprawia się cała oprawa, wspomagana grą aktorską. Łatwiej miały też kolejne sit comy, których nikt już dziś nie pamięta (Z pianką czy bez, Lot 001 i wiele innych), a których wtedy produkowano całe tony z myślą o możliwych do zdobycia koncesjach telewizyjnych.

W drugiej serii zmodyfikowaliśmy akcję ośmieszanie. Po nakręceniu i zmontowaniu całego odcinka, na hali zdjęciowej przygotowywano projekcję dla ekipy. Wszyscy mieli słuchawki z dźwiękiem filmu, a rozstawione mikrofony nagrywały spontaniczne reakcje – śmiechy i oklaski. W razie potrzeby można było obejrzeć odciek i nagrać ekipę ponownie, a potem wybrać i skorygować montażem to, co się nagrało. W sumie zmniejszyło to ilość godzin pracy nad śmiechami, a i reakcje były bardziej dopasowane i różnorodne. Nie mniej kolejne odcinki uzupełniały archiwum śmiechów i bardzo często trzeba było do starszych nagrań zaglądać. W drugiej serii za dźwięk odpowiadał Wiesław Znyk. Główne szlaki były już przetarte, ale jak widać było też miejsce na innowacje.

Oczywiście wielokrotnie zadawaliśmy sobie pytanie: jak to robią Amerykanie, Anglicy, czy inne nacje. Internet jeszcze życzliwie niczego nie podpowiadał, ale jednak zbieraliśmy wiadomości i wyszło nam z tego, że różnie to się dzieje i zależy przede wszystkim od przyjętej metody realizacji. Sprowadzone przeze mnie płyty świadczyły niezbicie, że śmiechy są masowo wmontowywane w gotowe odcinki serialu. Do dziś nie wiem, czy metoda nagrywania ekipy jest pomysłem autorskim. Pewnie nie, chociaż może do obśmiewania zatrudniana jest wynajęta publiczność. Na pewno nie sprawdza się amatorskie nagrywanie na zapas niezorientowanej grupy ludzi. Raczej muszą być to zawodowe rozbudowane sesje i stąd nic dziwnego, że takie płyty są cenniejsze od innych.

W tym czasie znany był już u nas Bill Cosby Show, który po prostu realizowano z publicznością, w teatrze. Każdy odcinek poprzedzały kompletnie teatralne próby, a dla pewności wyznaczano wcześniej miejsca na reakcje widzów i przed sceną pojawiały się w odpowiednich momentach osoby z transparentami: śmiech albo oklaski. Ta metoda zainspirowała twórców Miodowych lat. Przy serialu nie pracowałam, bo nie było w nim muzyki, ale bardzo lubiłam chodzić na spektakle i chyba dla pewności całą sztukę odgrywano dwa razy, a rzecz się działa w Teatrze Żydowskim. Znakomita znajomość treści i charakteru tej produkcji, przydała mi się, kiedy przystąpiono do realizacji kolejnej serii Miodowych lat, zatytułowanej Całkiem nowe lata miodowe. Pierwsza część była formatem. Teraz powstawały już polskie scenariusze, a sposób realizacji zmieniono na filmowy. Śmiechy zniknęły, natomiast bardzo przydały się doświadczenia z umuzycznienia 13 posterunku.