Nad grobem Juli Capuletti w Weronie

You are currently viewing Nad grobem Juli Capuletti w Weronie

Nad Kapuletich i Montekich domem,

Spłukane deszczem, poruszone gromem,

Łagodne oko błękitu

Tak pisał kiedyś w swoim wierszu Cyprian Kamil Norwid, a potem piosenkę do jego tekstu z muzyką Andrzeja Kurylewicza, śpiewała Wanda Warska. Czy Norwid był w Veronie? Na pewno podróżował do Wenecji i Florencji, a w 1844 r. mieszkał w Rzymie, gdzie zakochał się w Marii Kalergis. Potem był w Berlinie, ale do Rzymu wrócił jeszcze raz po kilku latach. Czyli podróżował po terenach obecnych Włoch, a nawet regionu Veneto. Nie można wykluczyć, że był także w Veronie, albo słyszał czyjąś bardzo ekspresyjną wypowiedź, bo na to wskazuje pierwotny, nieco przydługi tytuł wiersza, który dziś znamy jako W Weronie.

Lubię ten wiersz, a także bardzo lubię piosenkę, ale prawdą jest też, że tekst jest bardzo łzawy i romantyczny oraz dotyczy opowieści nieprawdziwej. Fikcji literackiej, tragicznej historii miłosnej Romea i Juli, którą kiedyś powołał do życia (1597), także do końca nie zidentyfikowany, William Szekspir. On sam pewne wątki zapożyczył z wcześniejszych dzieł przede wszystkim Mattea Bandella i Williama Paintera. Czytał też prace Luigiego de Porto i Masuccia Saletarnitana.

Szekspir nigdy w Veronie nie był. Podobno wyobrażał sobie, że jest podobna do Wenecji, którą znał z obrazów weneckich malarzy przebywających na angielskim dworze. O Weronie mówi jego komedia Dwaj panowie z Verony, a Petruccio z Poskromienia złośnicy z tego miasta pochodzi. Akcja komedii toczy się zresztą niedaleko, bo w Padwie. Więc pewnie to swoje wyobrażenie o Veronie, bardzo lubił. On wymyślił bon mot określający Veronę jako miasto zakochanych. Włożył go w usta Romea, co zapisano na płycie pamiątkowej, która znajduje się w mieście.

Romeo i Julia to typowa historyjka dla podekscytowanych pensjonarek, tyle że opowiedziana tak pięknie, że stała się hitem światowego dramatu, a potem jeszcze tematem kolejnych dzieł literackich i muzycznych (Vincenzo Bellini opera I Capuleti e i Montecchi z 1830, Hektor Berlioz symfonia dramatyczna z 1839, Charles Gounod opera z 1867, Piotr Czajkowski uwertura fantazja z 1869, Sergiusz Prokofiew balet z 1836). W 2004 r. powstał musical, zrealizowany z rozmachem, przez Janusza Józefowicza.

Na motywach Romea i Juli powstał musical West Side Story (libretto Artur Laurents, muz. Leonard Bernstein 1957) i jego, nagrodzona 10 Oskarami, oraz Złotym globem, filmowa wersja (reż R. Wise, J. Robbins, 1961), z Natalie Wood w roli głównej. Początkowo główne role mieli w filmie zagrać Elvis Presley i Audrey Hepburn. Rolę Marii proponowano też Annie Alberghetti i Elizabeth Ashley, ale obie propozycję odrzuciły. Rozpatrywano kandydatury Richarda Chamberlaine (Dr Kilder) i Anthonego Perkinsa jako Toniego. W obsadzie znalazło się aż 6 osób, które występowały w tym musicalu na Brodway’u. Film okazał się ponadczasowy, podobnie jak jego literacki pierwowzór. Tylko filmowi w takiej sytuacji jest trudniej. Zdradzają go po pewnym czasie braki techniczne i realizatorskie, bo przecież techniczna strona sztuki filmowej niezwykle się rozwija, realizacyjna także.

Po raz pierwszy film West side story widziałam w latach 70., bo wtedy pojawił się w Polsce i myślałam, że zrobiono go dopiero co. Data, która przeczytałam na końcu napisów całkowicie mnie zszokowała. I teraz, kiedy do tego filmu wracam, ciągle czuję jego moc. Możliwe, że kluczem do sukcesu była nowatorska, jak na owe czasy formuła zaprezentowania teatralnego musicalu. Zachowano piosenki, ale całkowicie film odciął się od sceny i teatralnych chwytów. W plener wyprowadzono znakomity balet, z choreografią przygotowaną dla filmu, a nie dla teatru, a muzykę uzupełniono o typowe, filmowe, ilustracyjne elementy. Ten kompozytor – rzemieślnik (Irvin Kostal) nie pojawia się w napisach, ale bardziej wnikliwy szperacz bez trudu odkryje jego istnienie. Znakomicie to, co dopisał pasuje do oryginalnych kompozycji Bernsteina, a więc jego muzyka wtapia się w całość. Zresztą już oryginalna kompozycja musicalu jest nieco odmienna od Brodwayowskiej praktyki i może dzięki temu konkurować z poważną muzyką symfoniczną, a w filmie bardziej przypomina typowe ilustracje filmowe niż dokonania z Brodway’u. Film ma prawdziwą filmową akcję, dobrze napisane i wykonane dialogi. Ta akcja to realne problemy, a nie tylko pretekst do śpiewania piosenek. Ale też piosenek w filmie jest nie zbyt dużo, a więc mają znakomitą oprawę. Do dziś trudno jest tak skonstruować film muzyczny.

Romeo i Julia często wraca na kinowe ekrany. Pierwszy był George Cukor (1936), potem Franco Zefirelli (1968), a wreszcie w 1996 r. Baz Luhrmann, który później nakręcił brawurowe Moulin Rouge (2001) z Nicole Kidman i Ewanem McGregorem. Ekranizacja Luhrmanna była wyjątkowo odważna, przeniesiona do współczesności, z popowymi piosenkami, ale przede wszystkim z Leonardo DiCaprio jako Romeo. Filmowa Verona Beach to miasto na Florydzie, nie istniejące, chociaż na terenie USA kilkanaście miast i gmin tak się nazywa. Walczą ze sobą dwa rodzinne gangi. Ale to nie koniec. W 2007 powstał animowany serial, a w 2013 r. kolejna wersja historii Romea i Julii, tym razem w reżyserii Carlo Carlei.

Jeżeli próbujemy wyobrazić sobie szczyt kiczu, to w konkursie może zawsze wystartować smętny balkonik w centrum Verony, na którym stęskniona szekspirowska Julia oczekiwała swego ukochanego Romea, a wpatrującym się w ów balkon tłumom w ogóle nie przeszkadza, że obie persony dramatu to przecież literacka fikcja. Rzeczywiście w średniowieczu istniały w Veronie kupieckie rody Capuletich i Montekich. Rzeczywiście walczono krwawo o panowanie nad handlem w mieście, ale w kronikach miejskich wypadków akurat o nich się nie wspomina. Dom, w którym mieści się słynny balkon, pochodzi z XIII w. i należał nawet kiedyś do rodziny Capulettich, ale sam balkonik dobudowano na początku XX w., a pomnik Julii z brązu jest całkiem współczesnym darem Monachium dla Verony. Co do innych rewelacji Szekspira, to nie mają one żadnych historycznych podstaw.

Dla bardziej zmotywowanych do śledzenia największej historii miłosnej ever, jest nawet kompletnie realny grób fikcyjnej Julii, ale to już tak od niechcenia, na uboczu. Podobno sarkofag zawiera ciało młodej dziewczyny, a dziś kompleks w którym mieści się klasztor jest częstym miejscem ślubów cywilnych. Myślę, że zestaw ten uplasuje się na liście kiczowatych hitów, tuż za szczeblem z drabiny, która śniła się świętemu Jerzemu i oczywiście będąc całkowicie fikcyjną robiła za prawdziwą relikwię.

Na szczęście Verona ma także inne zabytki, a więc żądni wzruszeń spowodowanych nieszczęśliwą i tragiczną miłością, zawsze mogą znaleźć alibi, że zwiedzali zabytkowe miasto, a balkonik to tak, żeby nie było, że nie. Ja z moją przyjaciółką Agnieszką mamy alibi żelazne, całą Veronę zwiedzałyśmy przy okazji, bo naszym celem głównym jest spektakl Nabucco, kultowej dla Włochów opery Giuseppe Verdiego, wystawiany w miejscowym amfiteatrze z czasów rzymskich, a więc sztuka najwyższa. A że odwiedziłyśmy także balkonik? To już inna sprawa.

Agnieszka wykupiła nam na tę okoliczność regularną wycieczkę, a dzięki temu miałyśmy transport, opiekę i zapewnione wszelkie niezbędne do życia informacje. W trakcie podróży z Triestu, pilot rozdał nam plany Verony, a następnie szczegółowo omówił historię i zabytki miasta. Całość zakończył efektownym: no i ja, jak dotrzemy na miejsce, mam zamiar się tą trasą przespacerować. Można spacerować ze mną. Okazało się, że związek zawodowy przewodników po Veronie nie pozwala na oprowadzanie wycieczek, ale maszerować grupowo nie zabrania. Na zwiedzanie mieliśmy tylko kilka godzin, bo po 19.00 trzeba było zacząć polować na miejsca w amfiteatrze.

Już w Trieście było gorąco (32˚C), ale Verona ma bardziej lądowy klimat, a więc napadło nas 36˚C, niewyobrażalna wilgotność i kompletny brak cienia. W tych warunkach przywieziona przez nas woda nadawała się do parzenia herbaty, ale nie bacząc na upał zwiedzałyśmy dzielnie miasto, tylko że swoją własną, indywidualna trasą, bez pilota, który zamilkł, aby go nie zlinczowali miejscowi koledzy po fachu. Miałyśmy za to z mapę i analogowy przewodnik pochodzącym z początku lat 90. XX w. Teraz przewodników już się nie wydaje, ale na szczęście im starsze fakty, tym mniej zachodzi w nich zmian.

Verończycy są wdzięczni angielskiemu pisarzowi za nadanie miastu takiego rozgłosu i bardzo jego twórczość szanują. Ma u nich miejsce równe narodowemu wieszczowi Carlo Goldoniemu (1707 – 1793 r.), także co do ilości sztuk prezentowanych w ramach corocznego festiwalu teatralnego. Goldoni urodził się wprawdzie w Wenecji i z nią był związany, ale przecież to ten sam region. Dla pisarstwa zrezygnował nawet z kariery adwokackiej. Część życia spędził zresztą w Paryżu, gdzie zmarł w nędzy w czasie Rewolucji Francuskiej. Napisał ponad 200 komedii, ale też zasłynął jako librecista Antonio Vivaldiego, Josepha Haydna, Antonio Salieriego i Wolfganga Amadeusza Mozarta, który do jego tekstu skomponował operę komiczną La finta semplice. Mozart chętnie pisał do włoskich tekstów, bo jak wiadomo, po włosku łatwiej śpiewać niż po niemiecku. Odwiedził także Veronę.

Z miastem związane są też w różny sposób nazwiska wielu innych wybitnych pisarzy i poetów. Przed wszystkim bywał tu Dante Aligeri, twórca Boskiej komedii i jego duchowy mistrz Congrande. W XVIII i XIX w. zwiedzenie Verony było modne i stanowiło stały element większych wycieczek po Europie. Tak trafił tu Goethe, Byron, Dickens, Stendhal, Heine. Obecnie mieszka tu Tim Parks, pisarz brytyjski, któremu przyznano honorowe obywatelstwo miasta.