Jak porządnie popsuć samochód to najlepiej wtedy, kiedy ma się nawał roboty. Tak właśnie zrobiłam. Projekcja prawie gotowego obrazu do nowego filmu Julka Machulskiego czyli Volty na Grochowie. Ulica Mińska, tzw. Soho. O godzinie 10:15 mamy gości z Lublina, czyli projekcja jest dopasowana do rozkładu jazdy pociągów. Na całe szczęście, przyjeżdżam z zapasem blisko pół godzinnym. W tym miejscu, trudno znaleźć właściwą bramę i dlatego trochę ją mijam, a więc dzielnie nawracam, bo akurat jest odnoga w prawo. Na całe życie zapamiętam ulicę Głucha. Jechałam wolniutko, bo kocie łby, i nagle, metaliczny stuk. Koło się na takim kocim łbie obślizgnęło i w rezultacie uderzyłam miską olejową w rant kanalizacyjnej studzienki. Dziura jak w banku. Całe szczęście do parkingu docelowego zostało mi około 50 m. Jadąc, znaczę za sobą piękny olejowy ślad. I wiadomo, że już dalej moim samochodem stąd się nie ruszę. A w bagażniku i na tylnym siedzeniu mam porządne zakupy przedświąteczne do firmy i domu.
Tuż przed projekcją zawiadamiam jeszcze serwis, że za jakieś 3 – 4 h przywiozą zwłoki small but fast’a i umawiam assistance za 2,5 h. Projekcja wychodzi super, ale szczegóły za kilka miesięcy. Dyskusja oczywiście burzliwa. W którymś momencie uaktywnia się mój telefon. Laweta zajechała. Jest 12.30. Z pomocą kolegów opróżniam samochód z papieru toaletowego, ręczników, środków czyszczących, kawy, herbaty w tysiącu smaków, a nawet dużego kartonu herbatniczków i ciasteczek. Zdobią hall instytucji. Volvo znika za horyzontem. Dyskutujemy dalej, a kiedy wszystko już jest omówione zamawiam taksówkę na ten koniec świata. Znowu przepakowanie bagaży. Kierunek biuro i studio.
Teraz dopiero mam czas myśleć. W ciągu pracowitego tygodnia zużywam bak benzyny. Można łatwo przeliczyć, ile to jest przejechanych kilometrów. Może nie duża ta dziura i jakoś zalepią. Już raz tak się udało. A jak nie, to sama nie wiem. Przyjdzie pożyczać jakieś pojazdy po sąsiadach, bo na taksówki raczej nie zarobię. A zakupy? W takim niewesołym nastroju dojeżdżam na Mokotów. A tu dwie wiadomości. Jedna zła, ale druga znacznie lepsza.
Otóż dziura jest średnicy niedużego kartofla. Reperacja potrwa ze dwa, trzy tygodnie. Już zamówiono miskę, bo akurat do tego typu samochodu nie ma, a to jeszcze okres świąteczny. Super, że od razu się zatrzymałam i nie ma żadnych zniszczeń. Po 16.00 mogę zgłosić się po wóz serwisowy, bo wiadomo ile jeżdżę, więc panowie coś mi sami z siebie przygotowali. Dobrze jest mieć nieposzlakowaną opinię. Jestem uratowana, chociaż cały dzień z robotą już właściwie w plecy.
Moje auto okazuje się tym razem lepszego sortu. Nigdy tak ekskluzywnego nie miałam. Cielęca, jasno beżowa skóra na siedzeniach, czujniki parkowania i tysiące różnych światełek i przycisków. Z trudem opanowuję te podstawowe. Samochód jest dłuższy od mojego o metr albo i lepiej. Największe produkowane Volvo ever. Oczywiście płynie po jezdni, ale też żłopie benzynę jaka opętany. No cóż darowanemu koniowi… Pławię się w luksusie, ale też zostaję uprzedzona, że jak tylko pojawi się małe Volvo (mój ulubiony zielony samochodek) to mam oddać potwora, bo obiecali któremuś klientowi od takich wielkoludów, że mu pożyczą na długą trasę. W cztery dni zużywam 25 litrów benzyny, ale na szczęście mogę się przesiąść do tańszej opcji (znowu z przepakowaniem całego bagażnika świątecznych zakupów, bo choinkę zdążyłam dowieźć do domu) i teraz już spokojnie czekam, aż samochód docelowy będzie sprawny użyteczny.
Oczywiście każde auto da się zepsuć, nawet samochód serwisowy. Raz mi się już udało. Przywiozłam swój na rutynowy przegląd, tylko klientka, która miała oddać wóz serwisowy poprzedniego dnia, zadzwoniła, że przyjedzie raniutko. Nie tylko się nie pojawiła, ale i przestała odbierać telefony. Ja siedzę jak na szpilkach, bo dzień pełen spotkań i terminów, ale wtacza się jakieś wielkie volvo combi, raczej stuletnie. Oddaje je inny klient i jak chcę mogę to na razie wziąć, a potem się zamieni. Taka ostatnia deska ratunku. Oczywiście biorę. Wskaźnik benzyny nie działa, ale pan zapewnia, że jest z 10 litrów na bank. Na bank to przejechałam 10 kilometrów i zupełnie nieużyteczny, czyli popsuty samochód musiałam zostawić na ulicy i na razie przemieścić się taksówką. Zadzwoniłam do warsztatu podając namiary, a kluczyki i dokumenty wrzuciłam pod umówiona wycieraczkę.
Tym razem, moje kochane małe zielone volvo odmówiło współpracy z powodu mrozu, czyli rano nawet nie zaburczało. Oczywiście ja mam wykłady, a więc zabieram ratunkowy samochód mojego męża, z tylnym napędem. Akurat na śnieg i ślizgawicę. Potem pracowicie wymontowujemy akumulator i po dobie ładowania znowu mogę przesiąść się do należnego mi pojazdu. Na szczęście awaria pod domem, a zresztą już mam z powrotem własny samochód. Przy okazji przeszedł rutynowy przegląd i mam nawet nowe wycieraczki do przedniej szyby. Mam zamiar na ulice Głuchą już w życiu nie jeździć.