Mój pobyt we Włoszech na wiosnę 1989 r. miał cały szereg pozytywnych aspektów. Jednym z nich była włoska telewizja. Poza polską, siermiężną ofertą programową, znałam tylko dokonania państwowej telewizji szweckiej z lat 70. i był to program, jeszcze od polskiego skromniejszy, chociaż oglądałam Benny Hilla, Monty Pythona oraz widziałam wiele interesujących filmów, których w Polsce nie pokazywano. Słuchałam też wyborczych, bardzo merytorycznych i kulturalnych debat. Tego poziomu, nigdy nie osiągnęliśmy.
We Włoszech w 1989 r. były dwa programy państwowe i kilka prywatnych. Państwowe, wyróżniały się bezstronnością programów informacyjnych oraz wysokim poziomem filmów, teatrów i rozrywki. Stacje prywatne emitowały głównie programy rozrywkowe, o różnym poziomie, mnóstwo, często starych i słabych filmów, jakieś tasiemcowe seriale i tony reklam.
W Polsce reklamy dopiero się pojawiały, we Włoszech nie tyle miały ugruntowny byt, że bardzo silna konkurencja wymuszała na realizatorach kreacyjność i inwencję. W porównaniu z naszymi, były lekkie, dowcipne i nawet w oglądaniu przyjemne (no chyba że było ich strasznie dużo, lub się często powtarzały). W programach rozrywkowych śmiano się z reklam bezlitośnie, ale to tylko i reklamom i reklamowanym przez nie produktom przysparzało popularności.
Moją ulubioną stała się reklama płynu do prania Perwool. W oryginale koleżanka zauważa ładny sweterek bohaterki. Pyta: kupiłas sobie nowy? Odpowiedź brzmi: nie, ale wyprałam w perwoolu. Oczywiście na tak postawione pytanie w telewizyjnym show, odpowiedź brzmiała: a wiesz kupiłam, w zeszłym tygodniu. W Polsce ta reklama pojawiła się kilka lat później i nikt się z niej (poza mną) nie śmiał.
Ja nie miałam z produkcją reklam nic wspólnego, ale z ciekawością przyglądałam się tej nowej, kompletnie mi nieznanej formie. Wcześniej za czasów PRL, właściwie emitowano tylko ogłoszenia reklamowe. Bank był jeden, podobnie jak sieć sklepów, a ceny ustalano urzędowo. Niebawem miało się okazać, że reklamy przez wiele lat będą mnie dotyczyć, i to bardzo, a więc włoski kurs początkowy niezwykle się przydał. Telefon w tej sprawie odebrałam już w czasie wakacji.
Dzwoniła moja koleżanka, kierowniczka produkcji filmów fabularnych, która podjęła pracę w ITI jako szef produkcji filmowej, bo firma, która zaczynała od importu sprzętu elektronicznego (Hitachi), rozpoczęła właśnie produkcję reklam i potrzebuje fachowców. W między czasie produkowano też chipsy, uruchomiono sieć piekarń (Jan Piekarz), robiono opracowania różnojęzyczne polskich filmów na zachód i USA oraz filmów zagranicznych do sieci polskich wypożyczalni (ITI Home Video).
Od razu zaczęły się też problemy, bo wiele z tych działań było na granicy prawa, a nawet poza jego granicami. Ustawa o prawie autorskim (z 1952 r.) była sformułowana niezbyt przyjaźnie dla twórców, a z państwem totalitarnym walka nie miała sensu. Teraz pojawił się jednak nowy przeciwnik. Firmy prywatne. Poza tym po czerwcu 1989 r. nasz kraj zaczynał się zmieniać, a więc i odwagi do walki o swoje przybyło. Kilka lat później pojawiła się też obecna ustawa.
Konkurencja w produkcji reklam, była niewielka. Istniała firma Odeon (nazwę odkupił potem Leszek Rybarczyk), którą założył pewien Hiszpan i kiedy zorganizował całą produkcję okazało się, że filmów pornograficznych robić w Polsce nie wolno, a więc zaczął robić to co wolno oraz pracownicy TVP, którzy nocami, na służbowym sprzęcie, korzystając z zasobów swojej instytucji, próbowali sił w nowej dyscyplinie.
Większość tych, którzy pracowali w ITI i Odeonie wywodziła się z TVP, a więc na nowy grunt zaczęto przenosić telewizyjne zwyczaje. Muzykę do filmów i reklam pozyskiwano z domowych zbiorów pracowników. Filmy miały mały zasięg, a więc nie wiedzieli o tym twórcy, natomiast reklamy emitował program ogólnopolski, czyli łatwo było usłyszeć własną muzykę, lub zdziwić się skąd w polskiej reklamie The Beatles, czy inne gwiazdy.
Reklamy oznaczano nazwą producenta (zanim się zorientowano, że najbardziej on jest reklamowany i to za darmo), a więc pojawili się pierwsi autorzy z roszczeniami. Za chwilę zaczęły się też pytania scenarzystów i kompozytorów o ich prawa do filmów (producenci praw nie mieli, podobnie jak inni współtwórcy filmowi i wykonawcy), które w wersjach językowych rozchodzą się po całym świecie.
Mnie poproszono, na początek, aby jakoś ten bałagan ogarnąć. Znaleźć alternatywne źródła muzyki, dogadać się z niektórymi autorami interesujących nas utworów i sprowadzić kilku zręcznych kompozytorów, żeby nam pisali muzykę. Mój zakres obowiązków stopniowo się powiększał, przepracowałam w ITI dziewięć lat, a po kilku miałam nawet identyfikator z napisem sound supervisor, co miało oznaczać osobę odpowiedzialną za wszystko co działo się w dźwięku, wtedy już w ITI Film Studio.
Rzeczywiście zajmowałam się zakupami, wygłuszaniem lektorek, akustyką studiów, organizacją nagrań, castingami lektorów, porządkowaniem zbiorów, tworzeniem fonoteki i opracowaniami muzycznymi, czyli wszystkim. Nauczyłam się montować na SVHS, Umatic, trochę na Becie. Przeszłam nawet początkowy kurs Avida, bo musiałam się orientować o co w tym wszystkim chodzi. Pan Mariusz Walter chciał mnie zabrać do tworzonej telewizji TVN, ale wolałam założy własne studio dźwiękowe.
W ITI właściwie minęliśmy się z Julkiem Machulskim. On w czasie, gdy byłam na urlopie we Włoszech nakręcił serię reklam dla Baltony z okazji Mistrzostw świata w piłce nożnej i pojechał do ZSRR realizować swój następny film fabularny. My z Baltoną borykaliśmy się jeszcze jakiś czas, bo reklam zamawiano dużo, ale nie płacono za nie w terminie.
Julek wymyślił słynnego marynarza, który na końcu każdego spotu maszeruje ze skrzynką pomarańczy i zastyga dokładnie tak, jak w logo firmy oraz głos Wojciecha Manna jako lektora. Pomysły wszystkich spotów były świetne, aż dziw, że zostały wymyślone właściwie z piątku na poniedziałek (pisze o tym w książce Hitman, 2012), ale najbardziej bawiła widzów reklama nakręcona jako bonus: sonda uliczna w której osoby pytane o Baltonę, nie wiedzą o co chodzi, a zadowolony ankieter kończy całość sentencją Jak Państwo widzą, popularność Baltony w naszym kraju ciągle wzrasta.
Były też odrzuty i nieudane duble, a wśród nich marynarz, który schodząc po krętych schodkach na statku spada razem ze skrzynką, z której wysypują się pomarańcze. Z tych ścinków, ze złości, kiedy znowu Baltona zalegała z naszymi honorariami, zmontowaliśmy specjalny clip. A kiedy w Dzienniku Telewizyjnym, podano wiadomości o różnych innych grzeszkach tej firmy, ze zdziwieniem zobaczyłam, że nasz clip ilustruje tę degrengolandę szacownej kiedyś marki.
Czytając Hitmana z rozrzewnieniem przypomniałam sobie tamte czasy, a szczególnie Marka Janickiego, który był moim szefem przez kilka lat. Zmarł niedawno nagle, nie dożywając 70. Był fajnym, życzliwym i pogodnym człowiekiem. To on toczył te boje z Baltoną, a potem szefował przez lata McCann Ericson.
Firma ITI (no wtedy firemka), mieściła się w pomieszczeniach gospodarczych przy basenach na ul. Namysłowskiej, gdzieś na Pradze, koło ulicy Darwina. Było obskurnie i zimno, śmierdziało chlorem, ale my byliśmy pełni zapału. Muzykę odtwarzaliśmy z dwóch magnetofonów Hitachi, które Marcin Piątkowski rozmontował tak, żeby był dobry dostęp do głowic. Taśmę przewijaliśmy w kasetach na ołówku. Ja miałam jeszcze swoją pracę w WFDiF, a Marcin montował obraz.
Dostarczałam też zapasy muzyki na kasetach Hitachi, których dostałam do dyspozycji całe pudła i opisywałam wstępnie. Nagrania kupowaliśmy w fonotece WFDiF. Kontaktowałam się z autorami i z nimi rozliczaliśmy się osobno. Podobnie robiliśmy z ich muzyką z płyt. Chyba, że potrzebna była muzyka klasyczna. Za nią się nie płaciło. Co raz więcej muzyki dostarczali nam sami kompozytorzy, którzy właśnie zaczynali swoja przygodę z Home studio. Do konkretnych reklam i do fonoteki. Muzykę kompozytorów zagranicznych, przestaliśmy używać. Przez chwilę koledzy z telewizji mieli nad nami przewagę. Ale do czasu.
Robiliśmy także reklamy dla naszych firm. Szczególnie pamiętam reklamę magnetowidu, którą przygotowałam razem z Basią Okoń-Makowską w studio eksperymentalnym. Zaczynała się pociągiem wyjeżdżającym z tunelu, potem było zbliżenie kół, a te zamieniały się w wirujące głowice VHS. Nasz pociąg sapał i dudnił, a z tego dudnienia wyłaniało się co raz wyraźniejsze Hitach, Hitachi, Hitachi……..
Każde z nas opracowywało 5 reklam w tygodniu. Dalej stawialiśmy opór, żeby nie zgłupieć. Sądząc po logach, jakie pojawiały się w blokach reklamowych, w szybkim czasie mieliśmy 70% rynku. Kolegów z telewizji zniszczyły problemy, jakie zaczęli mieć zlecający im pracę producenci, z prawami do muzyki. My byliśmy już wtedy kuci na cztery nogi i mieliśmy spore zbiory.
Jakie były te reklamy? Trwały 1 min. i miały dużo elementów fabularnych. Koszta, produkcji i emisji były wtedy niewielkie, a więc zgłaszali się do nas nawet lokalni producenci: szklanych stolików na aluminiowych nóżkach, konwektorów, kasetonów drewnopodobnych do przyklejania na sufitach, a także sprzedawcy anten satelitarnych, przedstawiciele firmy Gerda, Yale i in. Pracowali z nami reżyserzy filmów fabularnych i wszyscy razem się uczyli. Ja dostałam sporo nagrań poglądowych, które pracowicie i wielokrotnie oglądałam. Miałam od kilku lat magnetowid i kolorowy telewizor, ale zaoferowano mi dodatkowo sprzęt Hitachi, żebym mogła pracować w domu. W pewnym momencie miałam nawet do dyspozycji DAT tej marki i z ogromnymi problemami zdobywałam transformator ze 120 na 220 Volt.
Czego nie mieliśmy? Polskich znaków. Umieliśmy napisać Pabianice, ale Łódź już nie. W tym celu przyjeżdżał do nas, któryś z grafików (Leszek Rybarczyk, Grześ Rogala) z Amigą 900, a potem 1000 i nam te znaki produkował. Unikatem były elektroniczne pogłosy. W tej dziedzinie obsługiwał nas Andrzej Puczyński, później jeden z szefów firmy Universal (ten od Kilera). Jego pogłos miał zaledwie kilka funkcji, ale i tak był lepszy od braku pogłosu.
U-matic miał dwa ślady dźwięku (niezależne od obrazu), więc za każdym razem opracowywaliśmy jakąś pokrętną strategię. Mieliśmy trzy maszyny podające, a więc śladów mogło być sześć. Bardzo źle zapisywał kolor czerwony i pokrewne, a więc w montażowni wisiała kartka nie cierpię czerwonego, a w realizacjach próbowaliśmy go nie używać.
Wiele spraw załatwialiśmy własnymi samochodami i rozliczano się z nami oddając z naddatkiem benzynę. Jeżeli do reklamy klient dostarczył jakieś dobra, dzieliliśmy je solidarnie pomiędzy sobą (Penaten, Melisana, Johnson&Johnson, Sofix). Szczególnie zapamiętałam Sofixy, czyli polskie Adidasy. Dostaliśmy dużo małych numerów, a więc moja rodzina była zaopatrzona na kilka lat. Pracowaliśmy też dla firmy Bumar, robiąc reklamy czołgów i uzbrojenia, także na rosyjski rynek. Ale niczego nam nie podarowali.