Pamiątka z wakacji

You are currently viewing Pamiątka z wakacji

Nigdy nie miałam urody Mona Lizy, ani figury modelki. Po urodzeniu drugiego dziecka, przybyło mi jeszcze 30 kg, których zrzucić nie sposób. Dlatego niechętnie chodzę po sklepach z odzieżą. Zaglądam do wybranych sklepów (XXL, puszysta itp.) i tylko wtedy, gdy muszę koniecznie uzupełnić garderobę. Nie wiem co jest aktualnie modne. Raczej interesuje mnie właściwy rozmiar. Nie tylko ja tak mam i to mnie pociesza. 


Ale każdy ma dla siebie jakiś temat zastępczy. Nagrodę pocieszenia, sposób na rozładowanie nadmiaru stresów, czy odreagowanie ogólnie trudnego dnia. Jedni piją, inni ćpają. Jeszcze inni zajadają smakołyki, aż po odruch wymiotny. Można też szaleć w wesołym miasteczku, biegać, jeździć do upadłego na rowerze. Kobiety zestresowane często popadają w skrajny zakupoholizm. Większość kupuje ciuchy, albo buty. Dla mnie od wczesnej młodości takim tematem ratunkowym była damska torebka. Te sklepy odwiedzam często i zawsze z sukcesem, a przez lata mój unikatowy zbiór mógłby zapełnić niewielki sklep z galanterią skórzaną i nie tylko. 


To jeszcze jeden powód, dla którego pod koniec sierpnia odwiedzam Wenecję. Nie wiem na której wyspie się tym zajmują, ale ten region Włoch słynie ze znakomitej wyprawy skór do różnych celów i nawet jeżeli torebka nie powstaje we Włoszech, to podstawą jej jakości jest znakomicie wyprawiona skóra, co gwarantuje włoska garbarnia. Natomiast koniec sierpnia to czas wielkich wyprzedaży i nawet w najbardziej turystycznej części Wenecji w witrynach sklepowych pysznią się niesłychane cacka w cenach na poziomie 50 – 100 euro. Ile naprawdę kosztuje taka torebka wiadomo już od rana 01.09, kiedy wyprzedaż się kończy.

Mnie nie brakuje już żadnej torebki. Mam małe i duże. Czarne, jasne brązowe i kolorowe. Codzienne i eleganckie bankietowe. Torebki, szczególnie, gdy zbiór jest niemały niszczą się wolno, chociaż oczywiście nie wszystkie jednocześnie. Na szczęście. Co jakiś czas opuszcza nasze towarzystwo jakaś koleżanka, a więc jest to wystarczający powód, aby systematycznie zbiór uzupełniać, np. o jedna torebkę w roku, no może dwie. Bardzo kultywuję tę tradycję, a wenecka wyprzedaż torebek, to atrakcja na miarę Krzywej wieży w Pizie czy nawet Bazyliki św. Marka. W Wenecji torebki tylko oglądam. Moim miejscem docelowym jest przepiękny Triest, a tu wystawy sklepów z torebkami są tak samo piękne i pełne wytwornych eksponatów, za to ceny jeszcze bardziej litościwe, co daje szanse na super lody, czy kawę w jednym z naszych ulubionych miejsc.


Z Wenecji do Triestu (i z powrotem) jest zresztą niedaleko. Jedzie się klimatyzowanym pociągiem, a więc można rozważyć kolejne wizyty w pięknym mieście. Szczególnie, że jednego dnia nie dajemy rady wszystkiego dokładnie obejrzeć, a więc plan generalny zwiedzania Wenecji i okolic rozpisałyśmy na kilka lat. Prowadzimy też torebkowe śledztwo i nie wiemy ciągle gdzie jest wyspa garbarska, a gdzie kaletnicza. Może nawet jest jeszcze jakaś skórzana, barania, albo cielęca, nie mówiąc już o wyspie okuć, zapięć i zamków błyskawicznych. Roboty mamy na lata. Natomiast wyprzedaż torebek jest w planie co roku. Bo co roku torebki są inne i przede wszystkim zmienia się ich kolorystyka.


W zeszłym roku Wenecja powitała mnie ciemnym pomarańczem, elegancko nazywanym flame. Zwał jak zwał, to nie jest mój kolor. Dlatego jako pamiątkę z wakacji przywiozłam komplet syfonów i skomplikowanych rurek do włoskiego pralnika, który z powodu swojej wyjątkowości odstał bezczynny kilka lat. Cena podobna, a radość chyba nawet większa. W tym roku powinno być znacznie lepiej. Primrose Yellowpink yarrowpale digwood, czyli róż pudrowy i hazelnut czyli nude, albo rodzaju beżu, kolor laskowego orzecha. Jak zwykle są moje niebieskości Niagara, zwykły niebieski, lapis blue czyli chaber i island paradise inaczej lazur. Oczywiście pomarańcz taki ciemny, bliski czerwonego ciągle się pojawia, ale nie jest już jak rok temu dominujący. Ja wolę czerwony po prostu. Zważywszy, że obecnie dodatki można dobierać swobodniej, ulica ma szansę wyglądać kolorowo.


Ale chyba nie polska. Polki nie podzielają mojego torebkowego zapału i generalnie mają tego typu dodatków mniej. Jak mniej, to bardziej klasycznie. A wiec większość Polek ma torebkę czarną lub brązową, a w lecie czasem jasną, białą, szarą, gołębią, ecru, lub beżową. Mam nadzieję, że polska moda pod tym względem się zmieni, bo przecież, nawet mając bardzo proste i nie rzucające się w oczy ubranie bez trudu możemy je zmienić dodatkami i wygląda, jak całkiem nowa kreacja. Nie rzucanie się w oczy jest czasem wygodne, wręcz warto chodzić w pokrowcu, jak ten facet ze starego kawału co kupił trabanta i wstydził się nim jeździć, więc pokrowca nie zdejmował. W pewnym wieku kobiety wręcz robią się naturalnie niewidzialne lub przezroczyste i ja teraz tak chyba już mam. Dlatego chętnie noszę czerwone dodatki. No, bo kto nie zauważy czerwonego? Żeby mnie chociaż na przejściach na pieszych nie rozjeżdżali.


Torebkę, zegarek z czerwonym paskiem, sznurek korali i koralowe klipsy. Mam apaszki z elementami czerwieni. Oczywiście nie wszystko musi być używane na raz, ale znakomicie takie barwne akcenty urozmaicają ubrania we wszystkich odcieniach niebieskości i granatu, szarość, a nawet brąz. Do czerwonego pasują takie dodatki, z natury rzeczy, ale wtedy najchętniej zmieniam je na granatowe. Mam także dwie pary czerwonych sandałów, ale buty to temat drażliwy, bo moje chore nogi odmówiły noszenia szpilek i wysokich obcasów w ogóle. Na obcasie płaskim czuję się źle i nic na to nie mogę poradzić, bo zakupy butów, po latach cudownej prosperity zamieniły się w podobne polowania, jak zakupy odzieży. W tym przypadku, z rozpaczy, udało mi się zrobić pewien wynalazek. Jeżeli to tylko możliwe na nogach noszę saszki, proste buty z krótką cholewką. Robi je dla mnie szewc na zamówienie. Fason jest niezmienny, ja dostarczam kolorowe materiały na lato (w tym roku mam dżinsowe buty z kieszonkami, bo przerobione ze starej spódnicy), a w zimie czarny jest moim przymusowym butowym kolorem.

W tak skomplikowanej sytuacji ubraniowej, rzeczywiście mogą mnie ratować tylko dodatki. Pierwsze miejsce zajmuje torebka, ale są przecież także (w zimie) rękawiczki i fikuśne czapki oraz szaliki i szale. Dlatego teraz niezwykle radosna i zrelaksowana spaceruję urlopowo po zabytkowym Trieście. To miasto ma szczególna specyfikę. Kiedyś ruchliwe i gwarne,  z portem, przeładunkami, jakimś przemysłem i oczywiście solidną bankowością, dziś jest miastem emerytów. Mało jest dzieci, młodzieży, a coś takiego jak godziny szczytu praktycznie nie istnieje. W całej gminie mieszka 200 tys. osób, ludności nie przybywa. Przyrost naturalny jest właściwie ujemny. 


Za to od wczesnych godzin porannych otwarte są kafejki, potem pojawiają się restauracyjki i barki. Gwarno w nich cały dzień, bo to są zamożni emeryci, a główny deptak miasta, to jedna nie kończąca się kawiarnia. Są oczywiście także turyści, ale nie w tych rejonach miasta. Tu czuje się, że całe towarzystwo zna się i właściwie panuje domowa atmosfera. Wygląda to, jakby czas się zatrzymał na początku XX w, wśród secesji, spotkań intelektualistów i finansjery. Secesyjny charakter ma także większość sklepów w centrum i ten nastrój udziela się wszystkiemu w około. Szczególnie, że ja nie potrzebuje nowej torebki, czy rękawiczek, ale bardzo potrzebuję to wszystko sobie pooglądać. A jak będzie szczególna okazja to oczywiście kupić.


Triest jest bardzo starym miastem. Prawa miejskie nadał mu osobiście Juliusz Cezar. Z tego okresu pochodzą ruiny amfiteatru. Nie jest to budowla ogromna, na pewno nie tak jak rzymskie Colloseum czy nawet amfiteatr w pobliskie Puli na półwyspie Istria, ale jest. Mieszkali tu iliryjscy Wenedowie (ci od Słowackiego – Llila Weneda). Bywał pod panowaniem Rzymu i Konstantynopola. Nad miastem góruje zamek z XV w, ale na tym samym wzgórzu są ruiny wczesnochrześcijańskiej katedry z V w. i oczywiście całkiem nowa XV wieczna katedra S.Giusto. W zamku mieści się muzeum miejskie, ale mnie na całym wzgórzu podoba się najbardziej pewien pomnik zwycięstwa. Współczesny i dotyczy ostatnich wojen, ale obrońcy Triestu wyglądają całkiem jak starożytni Rzymianie.  


Triest zdobyli nawet kiedyś (w 788) Frankowie i wtedy go podporządkowano Aquilei, tylko, że po potędze Aquilei nie ma śladu, a Triest istnieje i ma się dobrze. Chyba nie podobał się Hunom i Wandalom, co akurat dla miasta lepiej. A może nie zorientowali się, że miasto ukryło się przed nimi nad malowniczą zatoką. Bywał też wolnym miastem, podobnie jak Wenecja i to już w XII w. miasto było bogate. Zajmowano się handlem. To była kość niezgody z republiką wenecką. Gdy bracia Włosi za bardzo miastu doskwierali, dogadało się z Austriakami i tak Austria już w 1380 r. miała dostęp do morza, a miasto święty spokój. Za ich czasów tętniła życiem stocznia. Budowano statki wojenne. Działało towarzystwo żeglugowe Lloyd. Przełom XIX i XX w, to czas największej prosperity miasta. Wolne cesarskie miasto Triest istniało od 1867 – 1918 r., a potem od 1947 – 1954 Wolne terytorium Triestu. 


Po Austriakach pozostał przepiękny podmiejski pałacyk Miramar, który wybudowano dla cesarza Maksymiliana, w okresie romantyzmu. Ja też go lubię, bo wiele lat temu w czasie spaceru po okalającym go parku mój syn znalazł w piasku złotą bransoletkę. Wżyła 22 g. To dopiero była pamiątka z wakacji. Nosiłam ją, póki nie przetarły się łączenia fikuśnego łańcuszka, a teraz nie rozstaję się z jej następczynią, którą kupiłam za oddany złoty złom i zawsze wtedy myślę o cudnym Miramarze z daleka widocznym z drogi, bo wybudowany jest na wystającym cyplu.


Istnieje coś takiego jak dialekt triesteński i normalny Włoch kompletnie go nie rozumie. Może prędzej Słoweniec lub Chorwat, bo towarzystwo tu wymieszane, a Jugosławia przez długi czas toczyła z Włochami boje o prawa do miasta. Ostatecznie Triest przyłączono do republiki włoskiej, ale ruch przygraniczny przypomina Marszałkowską w godzinach szczytu.


Miasto położone jest bajecznie, nad zatoką. Wygląda jak wielki amfiteatr, dla którego sceną jest port. Jego zaplecze stanowią góry. Klimat jest łagodny, ciepły, lato trwa przez większość roku. Jedyna nieprzyjemność to Bora (niestety nie Volkswagen) zimny wiatr, który objawia się szumem i stukotem trzaskających okiennic. Na szczęście pojawia się i znika, a nie trwa wiecznie.

PS Skoro mowa o torebkach, chętnie zareklamuje polską markę, która szyje piękne i unikatowe torebki z naturalnej skóry licowej – MELIKA FASHION.

Kilka mam już w swojej szafie 🙂