Festiwal Polskich Filmów Fabularnych odbywa się od tak dawna, że można sądzić iż wpisał się w polska tradycję. Ma zagorzałych fanów i przeciwników, bywalców i ignorantów, a nawet osoby uzależnione, według których bez festiwalu nie ma jak zacząć się jesień. Rzeczywiście festiwal odbywa się od dawna (1974), ale nie od zawsze. Był czas, kiedy festiwalu nie było, a jesień i tak nadchodziła. Były wtedy inne nagrody filmowe: np. Warszawska syrenka. Potem odbywało się (1969) regularnie Lubuskie Lato Filmowe. Festiwal ten odbywa się nadal, ale nie jest już jedynym, głównym, najważniejszym festiwalem. W Łagowie przyznano pierwszą w Polsce nagrodę za dźwięk i była to nagroda dla Wiesi Dębińskiej za Krajobraz po bitwie (reż. A.Wajda, 1971). Nagrodę niestety przyznano tylko raz.
Nie zawsze festiwal odbywał się w Gdyni. Do 1986 r., był to najpierw Sopot, a potem Gdańsk. Te przenosiny do Gdyni to była kara. Władza chciała oddzielić filmowców od Solidarności i Gdańska. Nie zawsze festiwal odbywał się, nawet wtedy, kiedy już istniał (1982, 1983) i powinien się odbyć. Po rewolucyjnym festiwalu w 1981 r. z Człowiekiem z żelaza (reż. A. Wajda) KC obleciał strach. Odważyli się ponownie zorganizować imprezę, dopiero w 1984 r. Zgłoszono 80 filmów i trzeba było zrobić preselekcję. Kolejna zmiana to rok 1989. Zamiast konkursu był przegląd. Przełom był wielkim szokiem i wydarzył się tuż przed Gdynią. Właściwie dopiero po roku można było zorganizować festiwal uwzględniający wszystkie filmy, którym cenzura przez lata nie dawała szansy. Pokazano Matkę Królów (reż. J. Zaorski) i okazało się, że istnieje taki aktor jak Bogusław Linda (jeszcze w inteligenckim wcieleniu).
Zmieniały się terminy festiwalu. Odbywał się tak między wrześniem a listopadem. Na takim listopadowym festiwalu kiedyś byłam i było to traumatyczne przeżycie. Na krótką trasę pomiędzy Hotelem Gdynia a Teatrem Muzycznym trzeba było się ubierać jak na wojnę. Festiwalowe szatnie pękały w szwach od płaszczów, kurtek i parasolek oraz kozaków, które elegantki na terenie obiektu zamieniały na pantofle. Nawet raz czy dwa odbył się w maju, ale termin tak bardzo pokrywał się z sesją w niektórych szkołach filmowych, że nie sprawdziłam, czy był to pomysł udany. Chyba nie, bo szybko z niego z rezygnowano. Jak by nie było, potem jednak nie było jesieni tylko normalnie lato, a po listopadzie zima.
Dlaczego najlepszy okazał się wrzesień? To wydłużenie sezonu turystycznego na wybrzeżu. Hotele i pensjonaty zatrzymują dłużej swoich sezonowych pracowników, jest jeszcze trochę wczasowiczów i turystów. Jeszcze bywa ciepło i słonecznie, co sprzyja spacerom i wycieczkom (gdyby ktoś chciał). Jeszcze nie zaczyna się rok akademicki, a więc w festiwalu mogą uczestniczyć studenci szkół filmowych i pokrewnych. Za to są już trójmiejscy uczniowie, którzy uczestniczą w filmowych porankach, prelekcjach i spotkaniach. Wszyscy mają więc z festiwalu wymierne korzyści. Odbywają się też przy okazji inne konkursy: Młodego kina, czy Kina niezależnego. Zawsze festiwalowi towarzyszyło mnóstwo dodatkowych imprez.
Najpierw było skromnie, potem co raz bardziej wystawnie. Pamiętam tłumy ludzi oczekujące przed wejściem do Teatru muzycznego, z nadzieją, że zobaczą którąś z gwiazd, a może zdobędą autograf. Początkowo festiwal odbywał się w Gdyni, ale nie był dla Gdyni. Było wiele dodatkowych projekcji w różnych miejscach trójmiasta, ale mimo, że całe ekipy jeździły, aby je uświetnić, brak było atmosfery festiwalu, bo do centrum festiwalowego było daleko, a wstęp kogoś spoza grupy wybrańców posiadających akredytacje, właściwie niemożliwy. Po całym trójmieście lokowano festiwalowych gości, bo Hotel Gdynia pękał w szwach. Był też co raz starszy i co raz bardziej obskurny.
Teraz tuż przy molo powstał ogromny kombinat i rzeczywiście można przez tydzień nie oddalać się od gdyńskiego mola i we wszystkich imprezach uczestniczyć. Jest piękny odnowiony Teatr Muzyczny a w nim dwie sale projekcyjne. Nieopodal multipleks i tam dla festiwalu pracuje chyba z osiem sal. Tuż obok centrum festiwalowe z podziemnym parkingiem, kilkoma salami, księgarnią. We wszystkich tych miejscach są kawiarnie i restauracje. Hotel Mercure (dawna Gdynia) jest pięknie odnowiony, a tuż przy multipleksie, powstał Marriott, a więc większość gości mieszka blisko i wygodnie. Oczywiście odpowiednio drogo, ale miejsca w Hotelach Gdańska i Sopotu także nie były za darmo, a trzeba było co dzień dojechać i na projekcje i na nocleg. Imprez i możliwości jest tak wiele, że co raz trudniej w tym wszystkim uczestniczyć, a zresztą może nie dla licznych projekcji filmowych potrzebny jest ten festiwal?
Często mówi się o nim, że to święto polskiego kina. Chyba bardziej święto filmowców. Przyjeżdżają tu tłumy ludzi. Gadają, kłócą się, kochają, piją, biesiadują. Oczywiście oglądają też filmy, ale bardziej przyjeżdżają, żeby się pochwalić, poszpanować. Jest zazdrość, nieszczere gratulacje, demonstracyjna przyjaźń, ale i emocjonalna radość, bezinteresowne pochwały i może nieostentacyjny, ale prawdziwy podziw. Mnie przypomina to rozmowy wędkarzy i opowieści o przewagach, których ani udowodnić, ani zdyskredytować nie sposób. To festiwal ciuchów, samochodów, nowych narzeczonych płci obojga. Pod dywanem trwa walka o zaproszenia na bankiety, czy możliwość pokazania się u boku lub z kimś ważnym, prestiżowym. To nadzieja na jakiś przypadkowy super interes, angaż, szczęśliwy zbieg okoliczności, albo tygodniowa balanga.
Każdy ma inny wytyczony cel i inaczej go realizuje. Znamienne są odpowiedzi różnych znanych ludzi, których udzielili na pytanie: co lubię, a czego nie lubię w Gdyni? Znalazłam je w jubileuszowym albumie, wydanym z okazji 30-lecia festiwalu. Kiedy to było? Dawne dzieje, ale odpowiedzi pozostają równie różnorodne i wciąż aktualne. Najbardziej podoba mi się wysnuta przez Krzysia Krauze teoria czarnej dziury, czyli tygodniowej przerwy w życiorysie. Ja też tak się czułam zawsze, kiedy spędzałam na festiwalu więcej dni.
Czym dla mnie jest ta mityczna Gdynia? Na początku była pustym słowem, terminem z czasopism, czy gazet. Festiwal był daleko, a ja mały trybik, asystent operatora dźwięku, w filmowej machinie nie miałam szans tam się dostać, ale też czasu i możliwości, żeby na festiwal pojechać. Zaczynałam swoją filmową przygodę, kiedy powstawały Barwy ochronne (reż. K. Zanussi, 1977), roboczo nazywane Wstęgą Möbiusa i Człowiek z marmuru (reż. A. Wajda). Za film Sprawa Gorgonowej (reż. J. Majewski), przy którym pracowałam jako studentka, Zygmunt Samosiuk dostał nagrodę za zdjęcia. Mój szef Jerzy Blaszyński dostał nagrodę za dźwięk, ale za Śmierć prezydenta (reż. J. Kawalerowicz). Człowiek z marmuru nagród nie dostał. Nagrodę dostały Barwy ochronne, ale na znak solidarności Pan Krzysztof nagrody nie odebrał. Tyle było mi wiadomo.
Przez następne kilka lat nawet nie śledziłam werdyktów festiwalowego jury, chociaż zdziwiła mnie nagroda za muzykę dla Andrzeja Kurylewicza za film Lekcja martwego języka (re. J. Majewski, 1979), przy którym pracowałam. Tę nagrodę powinna dostać Ania Iżykowska-Mironowicz, bo gdyby nie jej złote ręce, to tej muzyki by nie było. Ile filmów w ciągu roku mógł zrobić asystent operatora dźwięku? Jeden, no może dwa czy trzy. Zresztą pracowałam wtedy głównie przy serialach (Zielona miłość, 07 zgłoś się, Dom), których festiwal nie dotyczył, urodziłam dziecko, byłam na urlopie macierzyńskim, straciłam męża i wróciłam zupełnie inna i do innej pracy.
Od tego momentu pracowałam jako montażystka dźwięku w filmie dokumentalnym i konsultant muzyczny w filmie fabularnym. Pracowałam dużo (były lata w których konsultowałam ponad 20 filmów fabularnych, teraz to 6 – 7 tytułów), a więc na każdym festiwalu (jeżeli się odbywał) było wiele filmów z moim nazwiskiem w napisach. Festiwal od 1981 r. stał się dla mnie ważniejszy, ale równie odległy i niedosięgły jak dawniej, szczególnie, że przedtem było Cannes i Złota palma dla Człowieka z żelaza (reż. A. Wajda) oraz świetne przyjęcie Rąk do góry (reż. J. Skolimowski), a za chwilę wojna.
Były też inne zwyczaje, co trochę tłumaczyła skromność miejsca i niemożliwość przyjęcia na festiwalu zbyt wielu gości. Festiwal był miejscem spotkań reżyserów, aktorów, czasem, ale mniej kierowników produkcji, operatorów. Operatorzy dźwięku tam nie bywali, chyba żeby odebrać nagrodę, podobnie kompozytorzy. Dla konsultantów muzycznych (autorów opracowań i montażystów dźwięku) nigdy nie było i nadal nie ma żadnych nagród na polskich festiwalach, chociaż są takie Oskary. Cieszyły mnie nagrody filmów przy których pracowałam, szczególnie te za muzykę, ale bez przesady.
Na festiwalu filmowym w Gdyni byłam po raz pierwszy w 1991 r.. Andrzej Kotkowski i Jurek Sztwiertnia reżyserowali koncert galowy, czyli rozdanie nagród, a ja zostałam kierownikiem muzycznym przedsięwzięcia. Oczywiście nie umiałam się po festiwalu poruszać. Próbowałam się dostosować, a na moje szczęście głównie rezydowałam na zapleczu i całkiem niezależnie od odbywających się projekcji. Żadnego filmu nie widziałam. Kilka razy spotkałam, jakichś członków jury (Wojciech Trzciński, Daniel Szczechura, Zbigniew Zapasiewicz). Oni podobnie jak my wstawali rano. Kilka razy piłam kawę w hallu przy sali projekcyjnej. Rozmowy kolegów o innych kolegach i ich dokonaniach raczej mnie przeraziły. W konkursie było siedem filmów przy których pracowałam. Małgosia Stefaniak dostała nagrodę za kostiumy do Feminy (reż. P. Szulkin), pozostałych nie zauważono. Wyśmiano Panny i wdowy (reż. J. Zaorski). Reżyser pośpiesznie wyjechał z festiwalu. Było mi go szkoda, chociaż filmu ani nie widziałam, ani nie robiłam, ale tak po ludzku.
Mieszkałam w Hotelu Gdynia i dopiero od kogoś dowiedziałam się, że to taki nieprzytomny prestiż. Znałam bardzo niewiele osób i sama też byłam jakby incognito, zresztą szybko zjadałam śniadanie i biegłam na próby. Pilnowałam się moich reżyserów, a mnie z kolei pilnowali się muzycy (Walk Away z Lorą Szafran), którzy także uczyli się nowych sytuacji. Dostawałam zaproszenia na wszystkie bankiety i dodatkowe uroczystości, ale ani ja, ani inni wykonawcy nie mieli siły, żeby na nich bywać. Nawet, żeby zjeść bankietową kolację nie chciało nam się iść. Woleliśmy pójść na spacer nad morze, bo przecież całe dnie spędzaliśmy w zamknięciu, odcięci od świata. Tak było po zakończeniu Gali, którą przeżyłam na dużym koniaku, który zastąpił mi wystawną kolację.
Wyjechaliśmy z Wojtkiem Przybylskim w niedzielę raniutko. Na śniadaniu były tradycyjnie pustki. Ja wiedziałam, że chyba mi się nie podoba. Myślałam, że nigdy nie wrócę. Wracam. W sumie byłam już na festiwalu około 20 razy i naprawdę nikt mnie nie zmuszał. Może się uzależniłam, a może w co bardziej wierzę nauczyłam się korzystać z tego co dobre, a poza tym wychodzić bez szwanku.