Urodziny to bardzo szczególna uroczystość. Niby obchodzona co roku, ale jakże zmienia się jej znaczenie i wymowa, wraz z mijającymi latami. Przez pierwsze lata naszego życia, wszyscy się cieszą. Tort, świeczki prezenty. No chyba, że komuś, jak mojej córce, w dzień celebracji ogłoszą stan wojenny. Miały być drugie urodziny, ale goście z prezentami nie dotarli. Niektórych zatrzymano w miejscach odosobnienia, a inni nie mieli jak dotrzeć, zresztą nam też nie było do śmiechu. Telefony nie działały, a więc nie można się było nawet skomunikować. Na szczęście takie ogłoszenia zdarzają się rzadko. Urodziny są częściej.
No i tak, co roku, tych świeczek przybywa. Początkowo spotkanie dotyczy cioć i babć, ale organizowany jest kącik dziecięcy lub niezależna dziecięca impreza. Potem jest jeszcze fajniej, bo znikają stare ciotki, a impreza jest młodzieżowa i to wyłącznie. Pozostają natomiast prezenty, często co raz bardziej wytworne i prestiżowe. Ważna jest osiemnastka, dwudziestka, a potem robi się wesoło, jakby co raz mniej. Są nasze urodziny, ale pojawiają się kolejni chętni, czyli organizujemy też urodziny naszym rosnącym dzieciom. Wreszcie mały synek zapyta tatusia: dlaczego ty masz urodziny? Przecież to zwykły dzień starości. U nas tak się wydarzyło około 45 urodzin. No i wtedy już urodzin nie wypada obchodzić. Przynajmniej przez jakiś czas.
Do czasu, aż wynik jest tak poważny, że celebracja ma na celu podkreślenie właśnie sędziwego wieku i wspaniałego stanu jubilata. 60, 70, 80…… I jest tak co raz uroczyściej, chociaż niekoniecznie coraz weselej. Aż do śmierci. Od pewnego momentu jubilat staje się właściwie pretekstem dla spotkania, wydarzenia, popijawy, wyżerki i czego tam goście oczekują, bo jubilat to w zasadzie ani pić ani jeść już nie może. Z czasem bywa, że pozostaje już w innym wymiarze i co raz bardziej nie łapie kontaktu z rzeczywistością. Chyba, że komuś uda się odejść młodo, zanim to wszystko nastąpi.
Jest jeszcze jedna odsłona naszych urodzin. Jeżeli komuś uda się zostać w jakiś sposób wybitnym, to po jego śmierci urodziny są celebrowane niezwykle uroczyście i widowiskowo, szczególnie kiedy, w jakiś sposób są okrągłe, czyli liczba lat kończy się piątką lub zerem. Oczywiście dzieje się tak do czasu, kiedy ktokolwiek o człowieku pamięta. Wyjątkowe są rocznice bardzo okrągłe: 100, 150, 200, 500. Do setki, to niektórym nawet udaje się dożyć. Tylko po co.
Przypomniało mi się to wydarzenie, kiedy 12on14 Jazz Club ogłosił, że chwilowo zawiesza działalność. Jeszcze odbywają się jakieś koncerty. Wojciech Karolak i Stanisław Sojka, Krzysztof Popek, ale to na razie pożegnanie. Miejmy nadzieję, że tylko na jakiś czas. A teraz wspomnienie.
25 kwietnia, co roku, wypadają urodziny Elli Fitzgerald. W tym roku wypadły setne. Artystka zmarła 21 lat temu, nie dożywszy osiemdziesiątki. First Lady of Song. W Polsce była tylko raz 1965 r. i tego pobytu nie pamiętam. Moi rodzice jazzem interesowali się umiarkowanie. Nie mieli jazzowych płyt w swoich zbiorach, zresztą pewnie jazz jamboure, kupić było je trudno. Chociaż pamiętam płytę Modern jazz quartet, której słuchałam z tatą, jako całkiem mała dziewczynka. Nie umiałam jeszcze grać. Na starym fortepianie grywał, improwizując tata. Nie znał nut. Nie były mu potrzebne. Nie była też to muzyka jazzowa. Ale najpierw sama musiałam nauczyć się nut, żeby to stwierdzić. Słuchaliśmy Trójki, Głosu Ameryki i Wolnej Europy. Tata jakoś zdobył super niemieckie radio. Takie z zielonym okiem. Mam je do dzisiaj, chociaż spełnia już funkcję mebla. Na pewno słuchaliśmy muzyki tamecznej, big bandów i wokalistów, także jazzowych i także amerykańskich. Pamiętam z tych czasów Ellę Fitzgerald i jej Yellow basket (A Tisket – A Tasket). Improwizowali, jazzowo moi koledzy ze szkoły muzycznej (Janek Raczkowski, Sławek Kulpowicz), chociaż w szkołach muzycznych o muzyce innej niż klasyczna mówiono niechętnie. Jazz i jego bogactwo odkryłam na studiach i od tamtej pory wiem, że to jest muzyka, która podoba mi się najbardziej. Bardzo wiele w tej dziedzinie zrobił dla wszystkich studentów reżyserii dźwięku Mateusz Święcicki. On nas uczył aranżacji jazzowej, ale przede wszystkim historii jazzu. Wtedy miałam już magnetofon i mogłam sobie nagrywać to co podobało mi się w radio, lub było w szkolnych zbiorach. Namiętnie uczestniczyliśmy w corocznym Jazz Jamborre.
Ella debiutowała, jako wokalistka, mając 17 lat. Wcześniej zarabiała tańcząc na dancingach, ale była zdolna, a więc, radziła sobie równolegle z nauką. Była chuda, duża, nieforemna, brzydka. Tak o niej piszą. Piszą też, że była niezwykle pogodna i wesoła, wiecznie w ruchu. Praktycznie nie mogła ustać w miejscu. Zawsze śpiewała, albo słuchała muzyki. Była pierwszym pokoleniem, które korzystało od dziecka z radia i gramofonu. Ojciec odszedł, gdy była mała. Matka i ojczym zmarli, gdy miała 12 czy 13 lat. Wtedy naukę przerwała. Wychowywała ja ciotka w Harlemie. Lądowała w kolejnych sierocińcach i szkołach dla dziewcząt z których uciekała. Mieszkała praktycznie na ulicy.
Ella chciała zrobić karierę, mówiła o tym swoim kolegom, jeszcze w szkole. Chciała występować. Startowała w licznych konkursach tańca i śpiewu. Jej niewątpliwy talent, był zauważalny, ale odstraszał ewentualnych pracodawców jej wygląd. Już wtedy była gruba, niezgrabna, brudna, źle ubrana i zabiedzona. Nigdy nie wpadła w alkohol czy narkotyki. Miała za to w sobie ogromną siłę i ambicję. Potrafiła być miła, ale i wyjątkowo nieprzyjemna w scysjach. Wreszcie trafiła do zespołu Chicka Webba. Zadbano o nią. Miała gdzie mieszkać, co jeść, była czysta, porządnie ubrana i uczesana. Szybko się tego nauczyła, a kiedy zaczynała śpiewać, jej uroda, tusza czy figura przestawały być ważne. Od razu stała się wielka i tak było przez kolejnych 60 lat. Rzadko zdarza się tak wspaniała i długa kariera i powszechna, bezdyskusyjna akceptacja. Pozostawała skromna. Muzycy mówili, że nie czuła się wybitną chociaż obsypano ją gradem nagród, a o spotkania zabiegali najwięksi tego świata.
Pierwsza dama jazzowej pieśni. Początkowo śpiewała swing, ale świetnie znalazła się też w bebopie. Co więcej oswoiła bebop tak, że polubili go słuchacze (występowała z Dizzy Gillespie). Chyba nigdy nie śpiewała tylko prawdziwego bluesa. Bo blues jest naprawdę smutny. Chociaż leży przede mną winylowe wydanie Basin Street Blues i jest to coś na kształt, choć mimo tytułów piosenek, nie do końca. Ale słucha się tego z zapartym tchem. I jeszcze te kaskady odśpiewywane scatem. Z chirurgiczną precyzją. W między czasie zgodnie z kontraktami nagrywała niezliczone ilości lepszych i gorszych piosenek. Znała nuty i przegrywając na fortepianie piosenkę błyskawicznie się jej uczyła. Zapamiętywała też szybko teksty. Miała niespotykane poczucie rytmu i nikt nie pamięta, aby zaśpiewała cokolwiek nieczysto. Pierwsza zaczęła operować głosem tak, jak muzycy grali na instrumentach. Jako pierwszą wokalistkę przyjęto ją do związku muzyków. Improwizowała brawurowo i nie miała sobie równych. Uważana jest za największą wokalistkę jazzową wszech czasów.
Najważniejszym, polskim, źródłem informacji o życiu Elli Fitzgerald jest przełożona przez Andrzeja Schmidta książka Stuarta Nicholsona Ella Fitzgerald (Amber Sp. Z o.o., 1995; Prószyński i S-ka, 2008). Mój egzemplarz, to starsze wydanie, jest mocno zaczytany. Papier gazetowy, drobny druk, czarno-białe, niewyraźne zdjęcia. Ewidentnie był ofiarą jakiejś powodzi, a może tylko deszcz zalał półkę z książkami, które upchnęłam pod parapetem. Cena 9,80 zł. Na stare pieniądze 98 000,00. Treść dalej jest fascynująca.
Życie poświęciła muzyce, jej związki z mężczyznami nie były udane, nie miała własnych dzieci. Często była samotna, ale też tej samotności szukała. Była bajecznie bogata, ale wychowana w nędzy, do końca życia pozostała skromna. I dopóki pozwalało jej zdrowie koncertowała, nagrywała płyty. Przeszła kilka ataków serca, wszczepiono jej by-pass-y. Walczyła z cukrzycą, traciła wzrok. Wreszcie amputowano jej obie nogi. Ale nic nie mogło jej powstrzymać. Uwielbiała występować. Muzyka i publiczność napędzały jej życie. Sprzedała 40 milionów płyt, a każda piosenka, którą zdecydowała się zaśpiewać stawała się wiecznie zielonym przebojem. Chcieli z nią pracować wszyscy i pracowała ze wszystkimi największymi. Oh, Lady be Good, Cheek to Cheek, songi z opery Gershwina Porgy and Bess. A Tisket – A Tasket, Begin the Beguine, Love for Sale, Blue Moon, All of You, Satin Doll, Sing Song Swing. Trudno zapomnieć jej duety z Louisem Armstrongiem. Kiedy słucham kolejnych piosenek nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Ona dosłownie ślizga się podźwiękach. Wszystko jest bajecznie proste i w ogóle inaczej nawet być nie powinno.
W setną rocznicę jej urodzin, brytyjskie radio BBC 2 nadało, w ramach obchodów Ella at 100, aż trzy specjalne programy: Noc z Ellą Fitzgerald poprowadzony przez Jamiego Culluma, Remembering Ella autorstwa Leo Green i Ella Fitzgerald – First Lady of Song poprowadzony przez Petulę Clark. Nie wiem jak inni, ale ja obchodziłam tę rocznicę z dużym zaangażowaniem. Audycje radiowe zorganizowałam sobie sama, na podstawie posiadanej płytoteki. Poprzedniego dnia odnalazłam sfatygowaną książkę. Wieczór spędziłam w klubie jazzowym 12/14, czyli 12on14 Jazz Club w najlepszym możliwym towarzystwie: NIKA LUBOWICZ & FORTUN ALL STARS – NIKA SINGS ELLA z towarzyszeniem: Wojciecha Karolaka (fort., organy Hammonda), Piotra Barona (saxofon tenorowy), Henryka Miśkiewicza (saxofon altowy), Roberta Murakowskiego (trąbka), Jacka Namysłowskiego (puzon), Gabriela Czopka (waltornia), Wojciecha Pulcyna (kontrabas), Kazimierza Jonkisza (perkusja), z gościnnym udziałem Stanisława Sojki (vocal). Kierownictwo muzyczne Wiesław Pieregorólka.
Klub działa od maja 2015 r. Sama nie mogę się nadziwić, że tam wcześniej nie dotarłam. Może się zestarzałam i chodzę dawno utartymi drogami, a może bardziej śledzę trasy moich ulubionych muzyków, a wtedy mogę jechać nawet do Łomianek, ba zdarza się że do Łodzi. Oczywiście w klubie jest sklep, a głupieję na widok płyt. Mam więc swojego białego kruka. Nigdy wcześniej niewydawane piosenki Elli Fitzgerald. Rozpakowałam już na parkingu, zanim ruszyłam w podróż przez cudną muzykę do domu. No takie urodziny to ja rozumiem.