Wspomnienia pionierów dźwięku przestrzennego w kinie

You are currently viewing Wspomnienia pionierów dźwięku przestrzennego w kinie
dav

Jesienią 2017 r. mój pobyt w Gdyni był wyjątkowo krótki. Trwał niecałą dobę. I po raz pierwszy wyjeżdżałam z pewnym niedosytem. Trochę było mi żal, chociaż główny cel pobytu został osiągnięty – odbyła się uroczysta promocja mojej książki Sztuka dźwięku. Organizatorzy zapraszali i tradycyjnie proponowali pozostanie przez trzy dni. To jest ten optymalny czas pobytu. Sprawdziłam to metodą prób i błędów. Teraz mogłam też sprawdzić, że skracanie go, chyba nie jest najlepszym pomysłem. 


Gdynia powitała mnie piękną, słoneczną pogodą, może nie upałem, ale temperaturą wystarczającą, aby zasiąść w smażalnianym ogródku. W biurze festiwalowym szybko załatwiłam formalności, przywitałam się z pracownikami, bo przecież znamy się i zawsze witamy z radością. Oczywiście jest to dobre miejsce, aby spotkać długo niewidzianych znajomych. Niektórych z przyjemnością. Innych… no trudno. Otwarcie drzwi do biura to jak przejście na druga stronę lustra. Krzyś Krauze mówił, że „Festiwal” to czarna dziura i jest w tym wiele prawdy. Tu jest jakiś międzyczas. Inny świat i życie układa się według innych, chyba własnych zasad. A więc znalazłam się w tej kosmicznej czasoprzestrzeni.


Nie było dla mnie miejsca w Hotelu Mercury (dawniej Gdynia) i wysłano mnie do Mariota. Mnie nadmierny prestiż nie jest potrzebny, nie szaleję, a właściwie nigdy nie szalałam w „Piekiełku”. Byłam kilka razy, bo kiedyś tam organizowano oficjalne bankiety, na których wypadało się chociaż pokazać. Oczywiście bardzo towarzysko jest na słynnych śniadaniach, ale trzeba przesiedzieć w restauracji od deski do deski i tego także nie umiem. Rano będę szybko zmykać. To nie próżność, ale moje chore nogi wymagają teraz miłosierdzia. Cóż, piechotą, ale trochę dalej i tyle. Przez kilka dni to byłby problem. Jedną dobę wytrzymam.


Zawód krótkim pobytem zrekompensował mi całkowicie widok z hotelowego okna, który przypominał oprawione w ramki perfekcyjne zdjęcie zatoki, portu, mola i Daru Młodzieży. Stałam w tym oknie oczarowana przez długą chwilę, a potem rozpakowując bagaż, łapałam się na ciągłym spoglądaniu w kierunku morza. Ja chyba jednak genetycznie to jestem stąd. W końcu urodziłam się w Elblągu. Ciągle wierzę, że wygram w totolotka i wtedy na pewno zamieszkam w domu z takim widokiem. Na razie widok dostałam na jedną hotelowa dobę.


Festiwal to miejsce specyficzne. Ktoś, kto wpada na chwilkę, jest jakby osobny, bo nie należy do żadnej grupy, koterii czy kategorii. Dłuższy pobyt sprzyja oderwaniu się od innych problemów i skupieniu na tym co tu i teraz, ale jest piekielnie męczący. Po premierowej wycieczce w 1991 r. przez kilka lat byłam pewna, że nie mam po co tu wracać, ale kiedy zaczęło pracować moje studio Sonoria, okazało się, że powinnam ze względów wizerunkowych jednak się pojawiać. Tak się stało w 1997 r. 


Na cały czas, na własny koszt i bez żadnej taryfy ulgowej, bez przywilejów. Z mocnym planem obejrzenia wszystkiego co zdążę i spędzania jak najwięcej czasu tam (ale nie po bankietach i knajpach), gdzie mogę kogoś ważnego spotkać. Pracowicie rozdawałam wizytówki i opowiadałam co robię. Zakwaterowano nas w Hotelu Posejdon, a więc codziennie rano trzeba było do Gdyni dojechać, a potem jakoś wrócić. Jeździłam samochodem, płaciłam za parkingi, woziłam zmiany ubrań i pantofli, bo na obcasach cały dzień się chodzić nie dawało. Kolacje jadałam w pokoju, zakupy robiłam na stacji benzynowej, bo kiedy kończyła się ostatnia projekcja wszystko było już zamknięte.


Oczywiście na żadnym bankiecie, ani finałowej gali nie byłam, ale za to w konkursie było siedem filmów przy których pracowałam ja lub przy których moja firma świadczyła usługi (Kiler reż. J. Machulski, Musisz żyć reż. K. Szołajski, Nocne graffiti reż. M. Dutkiewicz, Sara reż. M. Ślesicki, Słoneczny zegar reż. A. Kondratiuk, Szczęśliwego Nowego Jorku reż. J. Zaorski, Sztos reż. O. Lubaszenko), a więc pracowicie chodziłam się kłaniać (w szpilkach) i za każdym razem przedstawiano mnie i firmę. Praktycznie każdego dnia byłam chociaż raz na estradzie, tak że zapamiętali mnie wszyscy i to był ten plan minimum na festiwalowy debiut. Opłacało się. Po Festiwalu rozdzwoniły się telefony. Niektórzy tylko pytali i prosili o kosztorysy, ale były też nowe zamówienia. Tak zaczęliśmy udźwiękawiać Złotopolskich, poprawialiśmy także (razem Z Nikodemem Wołk-Łaniewskim i J. Fredą) dźwięk do pokazywanego w Gdyni Gniewu (reż. M. Ziębiński).


W 1997 r., po raz pierwszy pokazano na festiwalu, zauważalną ilość filmów w nowym systemie dźwiękowym Dolby Stereo. Jeszcze ważniejsze było to, że większość tych filmów powstała w prowadzonym przeze mnie studio oraz, że napisaliśmy 15 stronicową informację o tym, co to za system i dlaczego lepiej robić filmy w Dolby Stereo niż w mono. Było to zresztą świetnie słychać. I to także był nasz ogromny sukces. Elaborat dostali wszyscy uczestnicy festiwalu. Były tam nazwiska i telefony wszystkich autorów (5 czy 6 osób) i informacje czy i w jakich terminach jesteśmy w Gdyni. Oczywiście wszyscy autorzy postarali się stawić. Pomogli pracodawcy i producenci filmów. Dzwoniono, pytano, rozmawialiśmy, tłumaczyliśmy. Nagle dźwięk się zrobił ważniejszy, a każdy pojawiający się na festiwalu reżyser dźwięku cenny. Nigdy dotąd tak nie było.


Za naszą zgodą przedrukowano referat, w dodatku do miesięcznika Kino, czyli Reżyserze. Jego redaktorem był wtedy Piotr Łazarkiewicz i chwała mu za to. Jeżeli coś się chce w filmie usprawnić czy zmienić, trzeba przekonać o tym reżyserów. Wiedzą o tym dobrze operatorzy obrazu. Nam w ten sam sposób się wtedy udało. Potem już większość pokazywanych w Gdyni filmów miała dźwięk stereofoniczny, najpierw analogowy, a po 2000 r. cyfrowy. Powtórzyła się historia z Hoolywood. Pierwszą część Gwiezdnych wojen (reż. G. Lucas, 1976) zrealizowano jeszcze (nie wierząc w powodzenie nowej technologii) w dwóch wersjach: Dolby A i TODD-AO. Natomiast od 1977 r. wszystkie filmy, które zdobyły Oskara zrobiono już w Dolby Stereo.

Byliśmy w tym momencie spóźnieni o 20 lat, chociaż pierwsze polskie filmy w Dolby Stereo (min. Wszystko co najważniejsze reż. R. Gliński) pojawiały się już od 1992 r. W 1997 r. było 80 kin w systemie Dolby A lub SR i 12 w Dolby Digital. Przy Dolby Digital nadgoniliśmy. W tym formacie zrealizowano m.in. The Doors (reż. O. Stone, 1991), Terminator 2 (reż. J. Cameron, 1991), Dick Tracy (reż. W. Beatty, 1990), a u nas (Bandytę reż. M. Dejczer, 1997; Ogniem i mieczem reż. J. Hoffman i Pana Tadeusza reż. A. Wajda, oba 2000) W 2001 r. były już dwa działające studia dźwiękowe w tym systemie i odpowiedni sprzęt miało warszawskie laboratorium.


To był mój (m.in.) namacalny wkład w rozwój dźwięku w filmie polskim. Oczywiście była to też świetna promocja mojej młodej firmy, ale też mordercza praca, którą przyszło nam wykonać, zważywszy, że kolportowaliśmy też katalog Sonoria (roznosząc go po wszystkich hotelach w których mieszkali festiwalowi goście), który wtedy był bardzo popularny i zawierał mnóstwo wiadomości o firmach działających w przestrzeni usług filmowych, nie tylko muzycznych i dźwiękowych, ale wszelkich. Był rozdawany za darmo (płacono za ogłoszenia), ale i tak co chwilę dowiadywałam się, że ktoś ma jego wersję ksero. Ten katalog wydawaliśmy do 2010 r., potem bazy internetowe znakomicie go zastąpiły.


W kolejnych latach wiodło mi się co raz lepiej. Przyjazdy były krótsze, zaproszeń na bankiety przybywało, zapraszano mnie też na finałową Galę i to nie tylko wtedy, kiedy zajmowałam się muzyką na tę okoliczność. Od wielu lat bywam gościem festiwalu jeżeli tylko mam siłę i czas pojechać. Oczywiście odbywam spotkania z młodzieżą, zapowiadam filmy, prowadzę prelekcję. Przez kilka lat uczestniczyłam przy przygotowaniach do Gali PISF. Odbieram też różne nominacje i nagrody, jeżeli takie się przydarzą mnie lub firmie. Zdecydowanie lubię przyjazdy do Gdyni. Ale właśnie. Wrażenia trzeba sobie umiejętnie dawkować i nie przesadzić. Wtedy jest na prawdę przyjemnie.


Z tego powodu po rozpakowaniu walizeczki postanowiłam zacząć pobyt od ulubionej smażalni. Już pod hotelem spotkałam dwóch młodocianych morderców (Jakub Więcławek – Jacek, Jakub Zając – Norbert), którzy zaczęli mnie namawiać na wspólne kłanianie przed projekcją Czuwaj (reż. R. Gliński). Uściskaliśmy się serdecznie. W końcu byliśmy w zeszłym roku na tym samym obozie harcerskim. Na obozie była cała ekipa i to przez kilka tygodni, w lesie, na półwyspie, gdzieś koło Kartuz. Ja dojeżdżałam, ale i tak czuliśmy się wszyscy wakacyjnie, chociaż pracowano rzetelnie i ciężko. Dla chłopaków to pierwsza Gdynia. Nie są rozpoznawani na ulicy i pewnie po tym filmie jeszcze nie będą. Ale życzę im kariery, a wtedy stanie się to prędko.


– A was się ludzie nie boją? Zaczęłam zaczepnie i okazało się, że niby nieznani, a już wystraszyli pewną dziennikarkę. Pewnie z prasy kobiecej, bo trudno ich się wystraszyć. Pożegnaliśmy się serdecznie, a może ja jak Stefek Burczymucha niczego (nikogo) się nie boję, no chyba, że Andrzeja Chyry w Długu (reż. K. Krauze 1999). Program festiwalu miałam, jeszcze nieczytany, w torebce. Teraz miałam plan przynajmniej na dwie, no trzy następne godziny.

„Czuwaja”, jak pieszczotliwie mówiliśmy o filmie, na festiwalu nie zauważono. Bywa. Może teraz Polskie Orły znajdą dla filmu godne miejsce? Film łatwy nie jest i mało, jak na harcerskie wakacje, rozrywkowy o czym świadczy obecność dwóch młodocianych. Ja pracowałam przy nim z zainteresowaniem i już scenariusz bardzo mi się podobał. Robert wrócił do swojej starej tematyki. Trudnego dojrzewania, braku dystansu do świata, opacznego rozumienia cnót, braku empatii, okrucieństwa. Mam przyjemność często z nim pracować, a więc świetnie pamiętam Dziecięce igraszki (1983/1988), czy Cześć Tereska (2001), w których nastrój jest podobny. Znakomicie poprowadzone są dzieci i młodzież, a także młodzi aktorzy, którzy pierwszy raz musieli się zmierzyć z dużymi pierwszoplanowymi rolami. Jest to obóz bliżej nieokreślonej formacji harcerskiej, ale o nastawieniu patriotyczno-katolickim. Mogło by się wydawać, że jest to miejsce spokojne, pogodne i pozbawione agresji. Jako jej katalizator występuje grupa chłopców z sierocińca. Jest ich tylko kilku, ale wystarcza aby stanowiska się spolaryzowały, a nieudolne i czasem nieumyślne działania doprowadziły do tragedii.


Co robił tak intensywnie wizytując plan konsultant muzyczny? Nagraliśmy sporo play backów: gitary, śpiewanie, sygnały na trąbkę i odtwarzaliśmy je na planie. Jednocześnie ambitnie staraliśmy się o to co się dało wykonać na 100%. Już w ramach przygotowań odbywały się próby, chłopcy byli na nagraniach w studio. To dało efekty. Wykonania z planu, czasem wspomagane play backiem, udały się znakomicie. Krzysztof Jastrząb pięknie je zarejestrował, wykorzystując naturalne wspomaganie lasu i odbić które się tworzyły. 


Muzyki ilustracyjnej, jest w filmie niewiele i jest wyjątkowo oszczędna. Wbrew pozorom nie jest to łatwe zadanie kompozytorskie, ale Łukasz Targosz, znakomicie sobie z tym poradził. Naszym zamierzeniem było wyrobienie w widzu przekonania o pewnej dokumentalności pokazywanej akcji. W takiej sytuacji muzyka musi być prawie niezauważalna, jedynie podkreślać i dobarwiać. Chyba to się udało