Duże zwierzę – bliskie spotkania trzeciego stopnia

You are currently viewing Duże zwierzę – bliskie spotkania trzeciego stopnia

Duże zwierzę Jerzego Stuhra to film z bogatą kombatancką przeszłością. Opowiadanie Wielbłąd napisał Kazimierz Orłoś, a scenariusz miał być fabularnym debiutem (1973) Krzysztofa Kieślowskiego. Ale nie był. Bo nie był to dobry temat dla władz PRL. Teraz znowu chyba jest niedobry, bo mówi o braku akceptacji innych, nietolerancji, napiętnowaniu, zazdrości. Tylko w tym przypadku obcym nie jest inny człowiek, a dość egzotyczne dla mieszkańców wioski zwierzę – wielbłąd. 


Wydawało się, że scenariusz przepadł w mrokach dziejów, ale odnalazł go przypadkiem w Wiesbaden w 1997 r. Kuba (Janusz) Morgenstern. Tak trafił do Jerzego Stuhra, ulubionego aktora i wieloletniego przyjaciela scenarzysty. Temat bardzo Kieślowski, przedstawiony w stylu polskiego kina moralnego niepokoju. Stuhr nadał mu ciekawą formę ballady, przypowieści, ale i przenośni. Oszczędny w formie i bardzo dopracowany artystycznie. Należy do moich ulubionych, filmowych wspomnień. 


Na zdjęcia jadę z Elą Radkę samochodem i nasza wyprawa przypomina wycieczkę. Wiemy, że tak będzie, gdy na horyzoncie pojawiają się góry. Mieszkamy w dawnym ośrodku Funduszu Wczasów Pracowniczych, który wygląda jak filmowa dekoracja z lat 70. XX w. i nastrój zamierzchłych czasów udziela się wszystkim. Wieczorem tańczymy do upadłego w dyskotece. Ja mam super partnera do szaleństw Krzysia Wellmana – fotosistę (Jezu wy znowu razem. Ja się zabiję – cytat z reżysera, powtarzany zawsze, gdy nas widzi razem, czyli często). Przyjaźnimy się od lat, także z Dorotą, i mieszkamy koło siebie. 


Zdjęcia są po południu, a właściwie w nocy, bo rynek przecina trasa tirów, a więc musimy poczekać, aż będzie ich trochę mniej, bo właśnie tam jest świetne miejsce na kamerową jazdę. Poza tym rano budynek jest szkołą, a bieganie pomiędzy tirami, naszym filmowym campusem i obiektem musi się skończyć tragedią, a więc lepiej unikać takich pomysłów. Scena próby może być wieczorna (wszyscy przyszli po pracy).


Rano ma pojawić się wielbłąd, na którego czeka ekipa, a dźwięk pod dowództwem Andrzeja Żabickiego umawia sobie z nim audiencję. Mamy taki plan, żeby ponagrywać różne odgłosy zwierza, bo nawet jak się nie przydadzą oryginały, to będziemy mieli próbki w jakim kierunku podążać z dźwiękiem. Zresztą na planie przez tyle dni na pewno uda się nagrać jeszcze dużo wielbłądzich dźwięków. Tak sobie marzymy. Spotkanie z wielbłądem – wspaniałe. To naprawdę duże zwierzę. Większe niż przypuszczałam. Ale …. my od dźwięku. 


Prosimy o odgłosy, paszczowe i kopyt. Tu gorzej. Wielbłąd nie jest towarzyski. Stoi jak mimoza, pysk przypomina sfinksa. Wcale nas nie zauważa. Porusza paszczą tylko wtedy, gdy coś żuje. Całe zdjęcia będą go karmić (pięknie to widać na ekranie, a kto wie o co chodzi ma dobra zabawę). Odzywa się niechętnie i nie jest to dźwięk kojarzący się ze źródłem. Przypomina puszczanie bąków i nie wiadomo, czy wydaje go przodem, czy tyłem. Właściwie nie odzywa się wcale. Ci co byli na pustyni, znają takie powoływania, które wydają z siebie wielbłądy nocą, ale musi być stado i chyba muszą się bać. Nasz wielbłąd jest zluzowany jak kaczka. Niczego się nie boi. W końcu to on jest duży, a my… każdy widzi. 


 To może pójdzie kawałek, a my posłuchamy kroków? Kolejna klęska. Dźwięk przypomina wyżymanie szmaty, pełnej wody. – Nie tupie? Pytamy z nadzieją. – Ano nie. Po pierwsze nie jest podkuty, po drugie, jego łapa ma wokół kopyta nadmiar skóry. Jakby oponę, która powoduje, że ma większą powierzchnię. Wielbłąd się nie zapada, a my myślimy co zrobić z tym stworem przy udźwiękowieniu. Już wiadomo, że będzie to dźwięk artystyczny typu fantasy lub science fiction.


Muzykę do filmu pisze Abel Korzeniowski, a jego pierwszym zadaniem jest przygotowanie play backów. Nasz bohater, grany przez reżysera, jest muzykiem amatorem i klarnecistą w miejscowej orkiestrze dętej. Kompozytor jest młody i ambitny. Nagrywamy utwór z Orkiestrą Koncertową Wojska Polskiego im. Stanisława Moniuszki. Z Poznania pozyskujemy niezbędną do wykonania utworu odmianę tuby: suzafon – helikon o dużej czarze, który muzyk zakłada na siebie, tak aby czara znajdowała się nad jego głową. 


Brzmi to fantastycznie, jak z filmów Felliniego. Natomiast ja już myślami jestem na zdjęciach i szansach, jakie mają scalone siły wszystkich orkiestr dętych z okolicy Limanowej, aby taki utwór wykonać, lub chociaż wyglądać przekonująco. Reżyser pobiera lekcje gry na klarnecie i powstaje specjalny utwór na klarnet – temat główny filmu, a także melodia, którą bohater gra wielbłądowi. Ćwiczy patrząc na zarejestrowane na video wykonania klarnecisty.

Z orkiestrą spotykam się w Limanowej, po południu, przed zdjęciami. Wygląda fajnie, ludzie są w różnym wieku, od dzieci, po zażywnych starszych panów. W ten skład wkomponujemy reżysera i jego nauczyciela, czyli klarnecistów. Przerażenie jest pełne. Dostali nuty i nagranie, ale mogą zagrać utwór tylko dużo wolniej, bo jest za trudny. Zaczynam pracę po swojemu. Przecież nie muszą grać, wystarczy tylko wiarygodnie udawać (- jak to?). Mnie interesują oddechy w odpowiednich miejscach i właściwe, lub prawdopodobne przebieranie palcami. Mogą fałszować ile wlezie, w filmie i tak usłyszymy Orkiestrę Wojska Polskiego. Całość trwa dobrą chwilę. Pokazuję, jak ja gram utwór z play backiem. Wspomaga mnie dyrygent i już ćwiczymy. 


Z instrumentów wydobywają się nieludzkie dźwięki. Bawimy się znakomicie, zespół zrozumiał o co chodzi i ogromne napięcie jest już za nami. Po dwóch godzinach mogę pokazać orkiestrę reżyserowi. On sam siada koło zawodowego klarnecisty, a ja na wszelki wypadek, jego ręce zasłaniam pulpitem. Teraz następne utrudnienie. Dyrygent znika. Będzie aktor (Andrzej Kozak), który o dyrygowaniu nie ma pojęcia. Ku przerażeniu prawdziwego dyrygenta uczą go metodą na artystę, czyli dobrze wygląda, zespołowi nie pomaga, ale też nie przeszkadza. 


Na szczęście dopiero wtedy pojawia się kompozytor i widzi, że idzie nam łatwo, lekko i przyjemnie. Rozmawiamy z reżyserem, w których miejscach warto pokazać różne instrumenty, gdzie przebitki powinny pokazać klarnety. Jest super, tylko robi się wieczór i dzieci zaczynają nam przysypiać. Chwila przerwy, kanapki, herbata i zaczynamy. Całe zdjęcia stoję gdzieś schowana przed kamerą (różne miejsca), a aktor kopiuje moje ruchy. Bardzo dokładnie i z sensem. Dużo mniejsze emocje towarzyszą kameralnym scenom z klarnetem. Reżyser umie perfekcyjnie play back, a wielbłąd wspomagany liśćmi kapusty, inteligentnie i ze zrozumieniem reaguje na jego grę. Magia kina.


Muzyka ilustracyjna to już czysta przyjemność. Nagrywamy w Krakowie, w studio Polskiego Radia. To nowy budynek i z racji wyglądu nazywany jest WIADREM. Wieczory spędzamy w meksykańskiej knajpie, niedaleko rynku. Wtedy poznaję sympatyczną koleżankę mojego realizatora i jego dziewczyny. Małgosię Szumowską.


Duże zwierzę to jeden z polskich filmów, które dotarły na festiwal w Wenecji. Nie dostał nagrody, ale jest często i ciepło wspominany. Film skromny i kameralny, w założeniu telewizyjny. Jego kinową wersję zawdzięczamy determinacji producenta (Perspektywa) i pieniądzom, które wyłożył, aby film zgrać w formacie Dolby Stereo (telewizji wystarczyła stereofonia dwukanałowa). Zrobiony jest na taśmie filmowej i dzięki temu, uwypukla efekt, jaki dają czarno białe zdjęcia Pawła Edelmana.  Dla dźwięku taki film, to wyzwanie nie lada, a więc mogę być tylko szczęśliwa, że Nikodem Wołk-Łaniewski pracował w moim studio i mogłam mieć w tym swój udział. 


Na początku nasz wielbłąd był niemy i poruszał się jak duch, a przedmiotem licznych dyskusji było opracowanie sposobu, aby stał się na ekranie widoczny i był partnerem znakomitych aktorów (Anna Dymna i Jerzy Stuhr), z którymi miał zaszczyt wystąpić. Uznaliśmy, że mało kto w naszej szerokości geograficznej jest specjalistą od wielbłądów, a więc jego ruchy i kroki, muszą być prawdopodobne, ale też charakterystyczne tylko dla niego i zwracać uwagę, że się pojawia. 


To było zadanie Henia Zastróżnego (specjalisty od efektów synchronicznych, czyli folley – w wolnym tłumaczeniu – zastróżniaczki, bo John Folley to pierwszy znany nam z nazwiska specjalista w tej dziedzinie). Chyba się udało, bo jeszcze nikt nie zwrócił uwagi, że wielbłąd chodzi inaczej. Miał też wielbłąd wydawać odgłosy paszczowe i w tym celu pasiono go całe zdjęcia. Zresztą wielbłąd sam z siebie je na zapas, jak tylko zobaczy coś jadalnego w okolicy i to niezwykle wypas zwierza ułatwiało. 


W rolę głosu wielbłąda wcielił się Jerzy Stuhr, tylko do jedzenia dostarczaliśmy mu bagietki (potem była dieta Cambridge), a nie kapustę. Nasz wielbłąd wydaje z siebie dwa rodzaje dźwięków: głośno żuje, a nawet chrupie i pomrukuje, co udało się pięknie dopasować do żującej mordy zwierza. Do dziś śmiejemy się, że były to wprawki, przed rolą osła w Shreku, a może tym próbom zawdzięczamy obsadzenie Pana Jerzego w kultowym dubbingu i wybitną w nim kreację.

Zwracają uwagę sceny pomiędzy trójką naszych bohaterów. Państwo Sawiccy siedzą po dwóch stronach stołu, a w oknie towarzyszy im głowa wielbłąda, który je z nimi, bo dostaje swoje przysmaki, także kładzione na stole. Sceny są nierealne, surrealistyczne, a więc nasi bohaterowie nagrali do nich post synchrony, blisko ujęte mikrofonem i pozbawione planów dźwiękowych. 


Uwielbiam tę, w której Sawicki gra na klarnecie, a wielbłąd zaczyna z nim pomrukiwać, podśpiewywać. Muzyka kontynuuje się na spacerze z wielbłądem i nie wiem dlaczego, ale to co mówi Sawicki, zawsze przywodzi mi na myśl opisanie świata z Konopielki (reż. Witold Leszczyński). Muzyka Abla Korzeniowskiego, ma w sobie lirykę i balladowość, ale też jarmarczny charakter i groteskę filmów Felliniego, ale w dobrym, szlachetnym guście.


Ostatni akt to zgranie filmu. W studio w Łodzi. Na prośbę reżysera towarzyszę kolegom, przez całe dwa tygodnie wspólnych zmagań. Był to czas konsolet analogowych, a więc praca była dość dynamiczna. Nie mniej my z reżyserem byliśmy zajęci od czasu do czasu, kiedy realizatorzy przedstawiali nam propozycję zgrania sceny, albo omawialiśmy to co ma nastąpić w kolejnej, a więc wolne chwile przeznaczaliśmy na czytanie…. plotkarskich czasopism. 
– Co my tu dzisiaj mamy? Pytał Pan Jerzy. 
– No jeszcze czytamy Cosmopolitan i dowiedzieliśmy się już, że Maciek ma garb, córka anoreksję, żonie ucięło palec, a Pan waży 176 kg. 
– No świetne te wiadomości. Polecono nam też czytanie CKM, więc przyniosłam. 


Tak upłynęły dwa tygodnie, przy czym prasę dostarczaliśmy solidarnie i z różnych dziedzin, a więc było co czytać. Mieszkaliśmy w zaśnieżonym ośrodku wczasowym pod Łodzią. Chodziliśmy kolektywnie do kina i w ten sposób kilka razy obejrzałam Blair Witch Project, aby dojść jakimi środkami próbowano nas przestraszyć. Zgranie zakończyło się kolacją w chińskiej knajpie na Piotrkowskiej, gdzie zrobiono nam na zamówienie kaczkę po seczuańsku. Do dziś przechowuję pałeczki, na których podpisaliśmy się wszyscy.


Świetna atmosfera przełożyła się na uznanie i nagrody. Film zdobył w nagrody w Karlowych Varach i gdzieś w Rosji nagrody specjalne, a w Kazimierzu Dolnym nagrodę publiczności. Były też nominacje do Orłów za: najlepszy film, reżyserię, scenariusz, zdjęcia, kostiumy, montaż, produkcję i wspaniałe role Anny Dymnej i Jerzego Stuhra.