Debiut w Teatrze czyli Pan Tadeusz

You are currently viewing Debiut w Teatrze czyli Pan Tadeusz

Czarny sen każdego operatora dźwięku, to premiera w Teatrze Wielkim w Warszawie. Sytuacja nieustabilizowana, miejsce do projekcji filmowych ekstremalnie niewłaściwe, ale eleganckie i obszerne. Można zaprosić 1800 osób i jeszcze zrobić bankiet. Szykując taką premierę można usłyszeć, że te nasze kłopoty są nieważne, bo wszyscy będą oglądać kreacje dam, długość dekoltów z przodu i z tyłu, nieskazitelność białych koszul, wypastowanie butów i jakość garniturów oraz krawaty. Tak albo i nie. 


Dziennikarze mogą np. wyrobić sobie pogląd o filmie i żadne zapewnienia, że obraz jest ostry i nie za ciemny, a dźwięk zrozumiały i synchroniczny, a nawet zaproszenia na projekcje w normalnych miejscach nic już nie pomogą. Life is brutal and full of zasadzkas. I to właśnie jedna z nich. 


Kilka razy miałam możliwość walczyć z takimi projekcjami, ale oczywiście najważniejszy był debiut, czyli premiera Pana Tadeusza (reż. Andrzej Wajda, 1999). Doświadczeń było wtedy niewiele, ale już na wstępie dowiedzieliśmy się, że film będzie wyświetlany w systemie Dolby SR, chociaż jest zrealizowany w systemie Dolby Digital.              

– Dlaczego? 
– Nie mamy takiego projektora. 

 Teraz pytania Pawła Edelmana: 
–  Gdzie wisi ten projektor?  
–  Sześć pięter nad sceną. Próba projektora. Jest wystarczająco daleko, a obraz wystarczająco powiększony, żeby ostrość był dyskusyjna. 
–  a dlaczego obraz ma kształt trapezu? 
– Bo wisi pod kątem. Prosto krótko i na temat. 
– Obraz jest za ciemny. Czy można zgasić te tysiące lampek nad drzwiami i na każdym schodku? 
– Nie, nie można, bo to dla bezpieczeństwa.

Krótkie spojrzenie na widownię wystarcza, żeby się zorientować, że kształt obrazu z wielu miejsc, będzie jeszcze bardziej frymuśny, a z takiego trzeciego balkonu to niewiele będzie widać. Rzeczywiście ci, którzy dostaną takie miejsca, przyjdą tylko się pokazać, zostać zauważonymi i zjeść kolację, jeżeli dopchną się do stołów. Powód bankietu – nieistotny. Paweł trafiony, zatopiony.
 

Teraz my. Pozbieraliśmy się po informacji, że system wyświetlania będzie inny niż ten w którym planowaliśmy, więc: 
– Gdzie będą nasze głośniki? (Teatr ma swój system nagłośnienia i głośniki są ukryte w obudowie sceny. Na nich słyszymy to co mówią ludzie do mikrofonów, ale to nie jest odsłuch dla filmu)
– No, trzy pod ekranem na estradzie, dwa surroundy na bokach w kulisie

– A subwoofer? 
– A po co? W tej sytuacji trudno powiedzieć w jakim formacie odtwarzany jest dźwięk, a próba dźwięku przypomina jakością próbę obrazu.

Dołączamy nastrojem do Pawła. Ale wszyscy razem postanawiamy się nie poddawać.


Komunikacja z obsługą i przedstawicielami firmy ustawiającej projekcję jest upiorna. Nie działają komórki, walkie-talkie są dla nas niedostępne. Odległości do przemierzania upiorne i słabo znamy budynek. Bierzemy za zakładnika dystrybutora Włodka Otulaka, bo jest wszystkim najbardziej potrzebny. Teraz siedzi z nami na środku widowni Teatru i to jego szukają, a przy okazji meldują się u nas. Przede wszystkim pojawia się szef wszystkich szefów z magicznym intercomem. Paweł próbuje uprostokątnić obraz i zgasić trochę upiornych lampeczek. Sukces częściowy. My pytamy: –  czy może przypadkiem głośniki nie powinny być za obrazem, a nie pod, a surroundy na balkonach z tyłu, no i dlaczego subwoofer, po co?

Znowu sukces niewielki. Surroundy lądują na tych małych balkonikach z przodu widowni, żeby nikomu nie zasłaniały i nie zabierały cennych miejsc. Zresztą wszystkie zaproszenia są rozdane (pewnie nawet z nadmiarem).

 
Co 14,2 m opóźnienie dźwięku w stosunku do obrazu powiększa się o 1 klatkę. Nasza kopia jest dostosowana synchronem do wielkości kin, czyli synchron na środku sali i niezauważalna 1 klatka przyspieszenia z przodu, a opóźnienia z tyłu. Opóźnienie dźwięku w różnych miejscach Teatru jest różne, ale ogólnie dobrze widoczne. Sala przystosowana do współpracy ze śpiewakami i orkiestrą dzielnie odbija dźwięk, według własnego pomysłu. Kina są prostokątne i wytłumione, a kierunkowość dźwięku uzyskujemy dzięki dobrze rozwieszonym głośnikom. Walczymy już tylko o czytelność dialogów. 


Jest ogólnie trochę lepiej i wtedy dowiadujemy się, że obraz do projekcji jest przygotowany na ogromnej palecie, o ponad metrowej średnicy, ale nie bardzo są metody żeby go cofnąć, czyli nie możemy sprawdzić go jeszcze raz od początku, a po naszych próbach ustawienia sali, muszą zawieźć go do kina, które ma przewijarkę i może byśmy tak skończyli te amatorskie występy. Mają szczęście, bo z Sali Kongresowej, gdzie też ma być premiera, w chwilach gdy działają komórki, dochodzą wiadomości jeszcze bardziej niepokojące. Wsiadamy do samochodów i rzucamy się w tym kierunku.


Sala Kongresowa, jak sama nazwa wskazuje miała być miejscem, gdzie słuszni przywódcy przemawiali do słusznych przedstawicieli obywateli. Głośno i wyraźnie. W tym celu przy każdym siedzeniu (z pulpitem, żeby wszystko zanotować) umieszczono głośniczek, czyli prywatne „nagłośnionko”. Nie planowano innych imprez, a więc sala np. nie ma zaplecza, a raczej jego symboliczną namiastkę. Wiedzą to wszyscy, którzy organizują tu imprezy i koncerty. Jest raczej staroświecka i w wystroju i w brzmieniu. Teraz ma się to zmienić. Kiedy? W jakiejś mglistej przyszłości, bo trwa remont przedłużany bez końca.


Sala jest półkolista i nie przeznaczona do odsłuchu bez mikrofonów, ale nie znaczy, że ma wytłumienie kinowe. W końcu każdy wielki przywódca musiał słyszeć dobrze aplauz i owacje tłumów. Nie ma też kształtu właściwego dla kina. Ma za to cenne premierowe miejsca, których nie można oddać dla surroundów, zresztą zaproszenia są rozdane, podobnie jak w Teatrze, w nadmiarze. 


Po przygodach w Teatrze jesteśmy mniej waleczni, ale i możliwości są bez porównania mniejsze. Mobilizuje nas wiadomość, że Andrzej Wajda wylądował w szpitalu i właśnie przechodzi operację serca. Na szczęście operacja kończy się dobrze, ale i tak zostaliśmy sami. Musimy go bronić i dobrze reprezentować. 


Rzutnik z widowni, oczywiście pod kątem. Na sali jasno jak w Las Vegas, bo lampeczek w przejściach i nad drzwiami nie da się wyłączyć, a zresztą w zjazdach, czy koncertach to nie przeszkadza. Nam trochę. Głośniki tylko na estradzie, pod ekranem, surround-ów i subwoofera brak. Odtwarzanie analogowe, czyli teoretycznie Dolby SR. Nie za dużą mocą, bo… instalacja elektryczna, stropy i inne fanaberie. Problemy z duża rolką taśmy identyczne.
 

Doprowadzamy wszystko do jakiego takiego porządku i rozjeżdżamy do domów. To jeszcze nie wieczór. Czeka nas właściwa premiera i właściwe występy. Pozostaje dziękować decydentom, że premiery w Sali Kongresowej szybko wyszły z mody i po kilku klęskach przeniesiono się do Multikin i podobnych obiektów, ale to już inna historia.


Mnie przypominają się inne walki z Salą Kongresową, a szczególnie uroczyste spotkanie Amway’a sprzed blisko trzydziestu lat. Styl amerykański i bardzo pompatyczny. Taki wystrój, taka oprawa, także muzyczna. Występy artystyczne i gwiazda wieczoru Czerwone Gitary w szczytowej formie. Kabina dźwięku pęka w szwach, a więc częściowo wyprowadzamy się na salę. 


Na środku króluje wielka konsoleta nagłośnieniowa Czerwonych Gitar. Trwa rozstawianie na scenie ogromnej ilości głośników i przepychanki, bo sceny za głośnikami prawie nie widać, a zanim dojdzie do występu gwiazdy wieczoru, są przemówienia, laudacje, kilku ważnych prezesów i nagrodzeni akwizytorzy, czy jak to się tam w Amway’u nazywa (może reprezentanci?), no i liczne występy, w tym balet. Na razie ćwiczymy na sucho. Mikrofony i nagłośnienie obsługuje kabina. Ja z Iwonką Szałwińską-Klimek mam na dwóch maleńkich (wielkości dłoni) magnetofonach DAT playbacki i pół playbacki dla wokalistów, a przede wszystkim nieprzytomną ilość fanfar i marszy triumfalnych na wejścia, zejścia, przejścia i wyjścia. Zgodnie ze scenariuszem. 


Docelowo cała impreza ma być nadawana z nagłośnienia Czerwonych Gitar, ale na razie podłączono nas do kabiny, żeby cokolwiek było słychać, bo oni walczą z głośnikami. Oszołom w zielonych butach, jak zgodnie nazwaliśmy akustyka zespołu, podśmiewa się z nas ile wlezie, szczególnie, że pierwszy raz widzi taki cud techniki i twierdzi, że nasze urządzenia są niepoważne. Do tego dwie dziewczyny do obsługi i to coś mądrzące się o kablach, poziomach, a nawet z własnymi zawodowymi kablami. Wydziela nam dwa tłumiki z informacją, to se będziecie same miksować. Dobrze. 


Łatwo nie jest. Scenariusz najeżony trudnościami, ale wszystko przebiega planowo. Koniec próby. Wszyscy do domu, przebrać się stosownie do sytuacji. Ale najpierw przełączenie na docelowe nagłośnienie, próba czy się udało i wtedy (już bez nas) zacznie się próba Czerwonych gitar. Niech i oszołom ma swoją solówkę, skoro od rana jest taki najmądrzejszy. Solówkę ma, ale chyba nie o to mu chodziło. 


Po włączeniu jego aparatury w całej Kongresowej i okolicach zapadają piekielne ciemności. Nie wytrzymała instalacja elektryczna i teraz w popłochu odpowiednie służby muszą ratować nie tylko nas, ale cały Pałac Kultury i Nauki. Nie pytajcie w jakich kreacjach wystąpiła obsługa imprezy widoczna na Sali. Czerwone Gitary zagrały bez próby. Jak? Nie wiem. Uciekłam na spóźniony obiad. Nam poszło dobrze i przez kilka lat wspomagałam imprezy Amway’a swoim bezprzykładnym talentem.