Mimozami jesień się zaczyna i zawsze niesie ze sobą przygnębienie i smutek szykującej się do zimowego snu przyrody. W tym roku w listopadzie mija pięć lat odkąd odszedł Jan Szmańda. Reżyser dźwięku, wychowawca młodzieży, społecznik. Mój Profesor. Z Nim związane jest moje całe życie zawodowe, czyli ponad 40 lat, licząc od momentu, w którym przekroczyłam próg Wydziału Reżyserii Dźwięku UMCF jako jeden z bardzo wielu marzycieli. To szmat czasu. Janek był człowiekiem bez wieku, a wiec wiadomość, że dożył 81 lat można traktować jedynie jako fakt metrykalny. Zawsze energiczny, pogodny, życzliwy ludziom, bezproblemowy, łatwy w kontakcie. Powszechnie znany i lubiany. Gdy zamknę oczy widzę jak szybkim krokiem oddala się nieistniejącym wytwórnianym korytarzem „w kierunku dźwięku”. Mówił krótkimi konkretnymi zdaniami i taki był w pracy. Wielokrotnie jako montażystka dźwięku siadałam koło niego przy konsolecie, żeby pomagać w rozczytaniu przygotowanych przez siebie partytur. Często była to PKF, gdzie sprawność była jednym z warunków wykonywanej pracy. Jego zgrania miały zdecydowany, zawsze dobrze rozpoznawalny charakter pisma. Taki … zamaszysty.
Był zapalonym brydżystą i mogłam się o tym przekonać w czasie pierwszych studenckich wakacji, które spędzałyśmy z Małgosią Lewandowską nad jeziorem koronowskim. Pewnego dnia do sąsiedniego domku wprowadził się, wraz z rodziną, profesor. Znałyśmy go tylko z wykładów i budził nasz niekłamany respekt, nawet w krótkich spodenkach, z córeczką na barana. Brydża zorganizował już pierwszego wieczoru i rytuał powtarzał się do końca urlopu. Grał dobrze, ryzykował z umiarem, sprawnie oceniał sytuację. Wtedy też po raz pierwszy usłyszałam legendarne zdanie: decyzja może być zła, albo dobra, ale musi być szybka, bo tylko wtedy mamy 50% szans na sukces. To zdanie przyszło mi do głowy, kiedy usłyszałam o Jego śmierci. Widocznie zanalizował swoją sytuację po ciężkim wylewie i zdecydował, że życie inne niż dotychczas, jego nie interesuje. W niebiańskiej wytwórni filmowej „dźwięk” zyskał znaczące wsparcie. Ja liczę na prężnie działający klub brydżowy.
Uczył nas szybkich, zdecydowanych posunięć, odwagi, ale i odpowiedzialności za swoje decyzje. Rozwagi, ale nie asekuranctwa, klarowności wypowiedzi i brydżowej analizy sytuacji, kalkulacji i wyciągania wniosków. Krzysztof Jastrząb przypomniał słynną kartkę, która zasłaniała w studio filmowym mierniki.
Naucz się kontrolować swoją pracę słuchem. To nie punkt pomiarowy. Wybierz poziom odsłuchu, który ci odpowiada. Nigdy go nie zmieniaj. Naucz się go, a wtedy nawet bez miernika będziesz czuł właściwe proporcje.
Ile razy przez zbyt głośny odsłuch udało się nagrać materiały zbyt niskim poziomem? Czy nie to samo chciał powiedzieć światu Ray Dolby, kiedy znormalizował odsłuch we wszystkich salach zgrywających i odtwarzających filmy w jego systemie?
Wypuszczał na głęboką wodę, ale życzliwie nam sekundował. Jestem pewna, że gdyby się waliło wyrósł by jak spod ziemi, ale nigdy nie odważyłam się tego sprawdzić. Nie ja jedna. Dobrze umiał wybrać tych, których wprowadzał do zawodu. Wiedział o nas więcej niż my sami. Lista jego znakomitych następców jest bardzo długa. Od Kazimierza Karabasza, dowiedziałam się, jak mnie promował. Ona jest zdolna, dużo potrafi, świetnie da sobie radę. Ja tam taka pewna nie byłam. Raczej byłam śmiertelnie przerażona, ale zadanie wykonałam. Profesora zawieść nie można. Byłam jego asystentką. Nie wtrącał się w moje decyzje, chronił je, nawet jeżeli nie do końca były po jego myśli. Był lojalny. I ten jeden raz, kiedy producent próbował obarczyć mnie winą za nie moje grzechy zareagował natychmiast, bezwzględnie i skutecznie. Zawsze wiedziałam, że jest ze mną i po mojej stronie. Dzięki temu już po dwóch latach byłam samodzielnym operatorem dźwięku. Debiutowałam także pod jego opieką, a potem przez wiele lat, już jako autor opracowań dźwiękowych, jeżeli było to możliwe, Jego wybierałam na swojego partnera w pracy. Zrobiliśmy razem wiele filmów dokumentalnych, animowanych i spektakli teatru telewizji.
Pracował naukowo. Pamiętam badania nad pogłosem i swój skromny w nich udział. Montowałam taśmy testowe, na których prowadzono eksperymenty. Andrzej Łapicki deklamował monolog Don Juana, a Tadeusz Łomnicki mowę na pogrzebie pułkownika Wołodyjowskiego. Do dziś umiem znaczne fragmenty tych wspaniałych wystąpień. No i zamiłowanie do montażu mi zostało. Mało kto pamięta, że Reżyseria Dźwięku to drugi zawód Profesora. Najpierw był Uniwersytet Poznański, wydział chemii i praca w Polskich Nagraniach. Tam zakiełkował pomysł, że płyty można nie tylko produkować, ale także nagrywać. Na szczęście na studiach okazało się, że poza muzyką jest jeszcze wiele innych dźwięków do nagrania. Na pewno zyskał polski film, a polska fonografia musiała sobie jakoś poradzić.
Zdecydowanie i odwaga. Legendą obrośnięta jest historia z planu filmu Wiano (Jana Łomnickiego,1963). Nie bacząc na trudny charakter reżysera, młody operator dźwięku tak długo ćwiczył z aktorką przekładanie kartek, aż opanowała mówienie tekstu naturalnie, ale pomiędzy szelestami. Do dziś reżyseria kartek to znak firmowy Jego klasy. Ostatni na długiej liście tytułów dzieł, do których realizował dźwięk, jest spektakl teatralny Jerzego Antczaka Ścieżki chwały. Pracowaliśmy przy nim razem. Był ze mną, kiedy uruchamialiśmy w AFiT wydział dźwięku i najstarsi absolwenci, których często spotykam w telewizjach i na filmowych planach, dobrze pamiętają ciekawe zajęcia, które z nimi prowadził. Pośrednio Jemu zawdzięczamy to, że wreszcie mamy pod dostatkiem pracowników pomocniczo twórczych i szkolimy ich nadal a moja książka Dźwięk w filmie nosi tytuł wykładu, który prowadził na I roku ze studentami Reżyserii Dźwięku.