Już mogłam być tą „Głuchą”

You are currently viewing Już mogłam być tą „Głuchą”

Początek mojej pracy w WFDiF polegał głównie na zwiedzaniu bezdroży i budowli przemysłowych. W krótkim czasie poznałam np. technologię produkcji granulatu PCV we Włocławku. Chociaż zakład był jeszcze w budowie my już kręciliśmy film pt. PCV 5 w reż. Z. Raplewskiego, który w 1963 r. nakręcił film Araby i zdobył za niego kilka nagród – uczono o nim na reżyserii dźwięku. Teraz nagrywałam wywiady z dyrektorami, przodownikami pracy, łaziłam po płytszych lub głębszych wykopach, a wieczorem chodziliśmy (ekipa) do miejscowego kina, oczywiście bez reżysera.


Zobaczyłam, jak w powstaje polska taśma stereofonieczna (tak było na pudełku napisane) w firmie Stilon Gorzów. Był to czas słynnego hasła „Polak potrafi”, a więc postanowiono produkować nie tylko taśmę dla amatorów, ale także taśmę dla zawodowców. Nawet przez pewien czas przestano importować taśmę BASF. Potem się szczęśliwie z pomysłu wycofano, bo ta polska taśma była wprawdzie stereofoniczna, ale miała tysiące innych cech różniących ją od poziomu światowej produkcji. Niestety nie dowiedziałam się u źródeł, dlaczego podkład odkleja się od warstwy magnetycznej, bo w teorii nie powinien. W ogóle nie rozumiano mojego pytania w sytuacji tak ogromnego i spektakularnego sukcesu.


Obudzona w nocy mogłam wyrecytować komponenty do produkcji cegieł, wykorzystywane w małych białostockich cegielniach i w największej w Europie wytwórni cegły w Worku Turoszowskim. Tym razem naszym reżyserem był Józek Cyrus (znakomity film dokumentalny Wół) i film miał charakter interwencyjny. W Białostockiem była glina i odbiorcy, a do Worka Turoszowskiego trzeba było wszystko dowieźć z robotnikami włącznie, a potem kilometrami rozwozić ogromną produkcję, na którą w okolicy nie było zbytu. Nikomu nie życzę 16 godzinnej podróży Roburem do tego miejsca. Wracałam ze sprzętem pociągiem z przesiadkami we Wrocławiu i Poznaniu i było nie wiele krócej. Za to zobaczyłam mnóstwo poligonów radzieckich co wyjaśniało też sporo w sprawie braku zapotrzebowania na cegły w okolicy.

Wreszcie zobaczyłam jak naprawdę robi się słynne głośniki w Tonsilu we Wrześni i okazało się, że słynna babka, co to chochlą miała mieszać w kotle masę celulozową na głośnikowe membrany (taką mieliśmy na studiach teorię), już tam nie pracuje, co świetnie przekładało się na jakość produkcji, bez jej udziału. Ja dla pewności do dziś tłumaczę studentom, że jak babka nabrała więcej masy do chochli to powstawał głośnik nisko tonowy, a jak mniej, to wysoko tonowy i wszyscy od razu rozumieją o co chodzi. Miała kobieta wyczucie.


Zdarzały mi się jednak znacznie ciekawsze wydarzenia, a takim było testowanie nowego mikrofonu. Do dziś nie wiem, czy to była propozycja zawodowców, czy może raczej mikrofon z serii „Polak potrafi”. Faktem jest, że mikrofon nie został kupiony, ale zanim to się stało, przez tydzień pracowałam, jako druga ekipa, u boku Nikodema Wołk-Łaniewskiego na planie filmu Przenikanie (tytuł ekranowy Sam na sam, 1977). I to była super przygoda. Po pierwsze mogłam obserwować swojego mistrza i słuchać jego uwag już w prawdziwym filmie. Po drugie po raz pierwszy byłam na planie filmu fabularnego i to bezkarnie, bez stresu i obowiązku podejmowania jakichkolwiek decyzji. Po trzecie film był fantastyczny i wyjątkowy z powodu ekipy i obsady aktorskiej, czyli unikatowej atmosfery. 


Był to debiut reżyserski Andrzeja Kostenki. Wprawdzie w 1972 r. reżyserował już film fabularny Rewizja osobista, ale na spółkę z Witoldem Leszczyńskim i na spółkę byli w tym filmie operatorami. Wcześniej Andrzej współpracował przy Nożu w wodzie (1961), Rozwodów nie będzie (1963), Barierze (1966), Wszystko na sprzedaż (1968) – gdzie nawet zagrał, Piratach (1986). Był szwenkierem w Gangsterach i filantropach (1962), Zbrodniarzu i pannie (1963) i Popiołach (1965) oraz prowadził drugą ekipę jako operator w Sherlocku Holmesie (1980). Pisał scenariusze, okresowo mieszkał i pracował za granicą, głównie we Francji. Do Sam na sam napisał scenariusz z Maćkiem Zembatym, synem mojej nauczycielki od historii, jeszcze z podstawówki.


Ekipa operatorska składała się z: Witolda Sobocińskiego, Grzegorza Kędzierskiego i Piotrków Jaszczuka oraz Obłozy. Ostatnio zdałam sobie sprawę, że z całej gromadki żyje tylko Grześ i na szczęście cieszy się dobrym zdrowiem. Widujemy się często i razem pracujemy przy rekonstrukcjach polskich filmów. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam słynne zdanie Sobocińskiego: operatorzy biorą się za reżyserię jak zaczynają ślepnąć. To było do Andrzeja, ale podobno powtórzył je Markowi Nowickiemu, kiedy ten dostał pieniądze na debiut (Widziadło, 1983). Obu panom, przy ich debiutach za to rzetelnie pomagał. 


O panu Witoldzie Sobocińskim wiele wiedziałam. Był znanym polskim operatorem (Wszystko na sprzedażDancing w kwaterze HitleraTrzecia część nocyŻycie rodzinneWeseleSanatorium pod klepsydrąZiemia obiecanaSmuga cieniaŚmierć prezydenta, tak z grubsza). Krążyła też taka opowieść (na zajęciach opowiedział ją nam Andrzej Ańcuta), że jak jego materiały znalazły się w niemieckim laboratorium, to sam szef przyjechał na plan zobaczyć tego operatorskiego geniusza. Kopia robocza, od razu mogła by być kopią wzorcową. Po zakończonym filmie laboratorium ufundowało znakomitemu operatorowi prezent – komplet podstawowych obiektywów Zeissa. W tym czasie w Polsce już jeden taki obiektyw mógł przyprawić o ból głowy, bo o zakupie nie można było nawet marzyć przy naszych pensjach.


Nie wiedziałam o jego muzycznej przeszłości (jazzowy zespół Melomani w składzie: Jerzy Duduś Matuszkiewicz, Andrzej Idon Wojciechowski, Witold Dentox Sobociński, Andrzej Trzaskowski i In.), dlatego bardzo zaciekawiona słuchałam, jak czekając no kolejne zadania operatorskie grywał na gitarze, która stanowiła niezwykle ważny dla filmu rekwizyt. Byłam dociekliwa, a więc i wiedza, na temat muzycznej przeszłości mistrza kamery za chwilę się pojawiła. Był dowcipny i lekko zgryźliwy oraz kpiący. Dlatego ja, nowicjuszka, natychmiast dostałam się mu pod rękę. – O Nikodem, znowu jakąś głuchą przyprowadziłeś? No i zostałam „Głuchą”, jak się miało okazać na wiele lat, a nawet dłużej. Na razie rzecz nie wyglądała przyszłościowo, a znowu oznaczało, że Głuchą nr 1, jest Ewa Sztompke (od lat współpracująca z Francisem Coppolą, laureatka Złotych Globów), wtedy asystentka Nikodema, u progu kariery, tak jak ja, a więc byłam w dobrym towarzystwie. Po tygodniu zniknęłam, czyli sprawa się rozmyła, szczególnie, że chwilowo wróciłam do studiowania i miałam nadzieję, że na dłużej. 


Ale kilka dni później, na usilne prośby Andrzeja Kostenki, który przysłał po mnie na zajęcia do szkoły właśnie Ewę. Wróciłam na plan jako gwiazda po prostu (jak mawiał klasyk w Kilerze, reż. J. Machulski) i zagrałam u boku Piotra Fronczewskiego, z którym znaliśmy się jeszcze z praktyk w telewizji, a dokładnie z jubileuszowego Gallux show w reż. Olgi Lipińskiej, gdzie pomagałam mu w nauce playbacków, których jedyny egzemplarz istniał na zawodowym magnetofonie w kabinie dźwięku (mało kto był w tym czasie posiadaczem kasetowca, albo kasety magnetofonowej). 


Pan Piotr miał nawet śmiały pomysł, żeby mnie zaangażować do kolejnych scen, czyli według niego to ja miałam niby wygrać konkurs na modelkę, który on w filmie prowadzi (fotosy do wglądu na stronach Filmoteki Narodowej). Na pewno byłam szczuplejsza niż teraz, ale wyższa nie byłam już nigdy (160 cm). Wtórował mu pan Witold:  – tak, tak Głucha się świetnie nadaje. No bardzo śmieszne, doprawdy. Roli nie dostałam, ale ksywka się utrwaliła i odtąd tak byłam zawsze przez niego witana, a z Panem Witoldem spotykaliśmy się często w WFDiF, a także przy kilku wspólnych filmach, tyle że ja pracowałam już jako konsultant muzyczny. Znałam też ze studiów jego syna Piotra, który u boku ojca stawiał swoje pierwsze kroki jako szwenkier (Był jazz, wspólnie z Grzegorzem Kędzierskim i już samodzielnie Widziadło). Do Widziadła ćwiczył pracę na stedicamie (całe godziny krążył po placyku Wytwórni ubrany w super ciężką uprząż) i wtedy sławny tata kilkakrotnie przyłapywał nas na wytwórnianych pogaduszkach. Oczywiście nie omieszkał powiadomić Piotra, że na mnie mówi się (czyli on mówi) „Głucha”.


W 1982 r. wspólnie pracowaliśmy przy filmie Zbigniewa Kamińskiego W obronie własnej (Pierwsze godziny po północy). Zdjęcia odbywały się na hali, a więc operator pojawiał się w biurze często, a ja miałam problemy, bo stan wojenny zastał mojego kompozytora (Czesław Niemen) w USA. Niemen wprawdzie wrócił, ale rozbity psychicznie i niezdolny do pracy, czyli trwały debaty, zakończone zatrudnieniem Zygmunta Koniecznego, który chwilę wcześniej ratował nas w Golemie (reż. P. Szulkin, 1979). W 1983 r. było Widziadło (reż. Marek Nowicki), w którym wyłączono nam telefony, bo gadaliśmy o muzyce ilustracyjnej, niezrozumiałym dla obsługi szyfrem (hasło – Szymanowski). Za chwilę O-bi O-ba, koniec cywilizacji (reż. P. Szulkin, 1984). W 2000 r. razem pracowaliśmy przy pierwszej próbie rekonstrukcji Ziemi obiecanej (reż. A. Wajda). Rok później zmarł Piotr i pan Witold właściwie już jako operator nie pracował. Jeździł jednak na zajęcia do Łodzi, bo postanowił, że w zastępstwie ojca musi obu chłopców wykształcić na operatorów filmowych i jak wiadomo bardzo mu się to udało.


No i nadszedł rok 2004 i ja po raz pierwszy przyjechałam w niedzielny poranek do łódzkiej Filmówki, na zajęcia. Po nieznanym terenie poruszałam się z trudem, ale wiedziałam, gdzie jest bufet. Stanęłam w drzwiach, rozglądam się niepewnie, bo strasznie tu tłumno, ale zanim zdążyłam cokolwiek, słyszę znajomy głos: O! Głucha, z kawą chodź tu do nas do stolika. A przy stoliku Witold Sobociński i Jerzy Wójcik. Już nawet po kawę stać nie musiałam. Ktoś mi wcisnął w rękę porcelanową filiżankę (wiadomo dla wybranych, reszta pija kawę w tekturze), a cały bufet zainteresował się, cóż to za indywiduum, które ma prawo a nawet obowiązek pić kawę z dwoma największym mistrzami ever? Jeszcze nie wszystko dawało się sprawdzić w telefonie, ale pewnie przed wykładami z nieznanym człowiekiem przeszukano Internet, więc szybko zostałam rozpoznana. Ale nigdzie nie stało zapisane: koleżanka Wielkich Mistrzów, i to stało się sensacją.


I to był właśnie ten moment, w którym opłaciło się być „Głuchą” przez lata. Po chwili wchodzę do sali wykładowej, a tam oczywiście klientela szkolnego bufetu i w sumie, nic już nie musiałam. Oni wiedzieli, że to zrządzenie losu, że to z nimi zajęcia będzie miała ta wyjątkowa osoba, która jest tak zakumulowana z oboma panami, że nawet ma swoje przezwisko.