Dęta mapa Polski

You are currently viewing Dęta mapa Polski

Dopiero kiedy czymś się człowiek zawodowo interesuje, odkrywa że każda najdrobniejsza dziedzina działalności ma swoją specyfikę i np. jest to specyfika …geograficzna. Z mojego punktu widzenia oznacza to, że chórów chłopięcych należy poszukiwać w Poznaniu, Wrocławiu, lub Szczecinie (Tydzień z życia mężczyzny, reż. Jerzy Stuhr, 1999 – występuje chór chłopięcy i męski Poznańskie słowiki, pod dyr. Prof. Stefana Stuligrosza). 
 

Już w Warszawie jest to sztuka trudniejsza. Istnieje Chór chłopięcy i męski przy UMFC pod dyr. Krzysztofa Kusiel-Moroza, którego członkowie śpiewali playbacki do Małej matury, reż. Janusz Majewski, 2010; kiedyś istniał chór chłopięcy przy Arcydiecezji Warszawskiej, ale słuch po nim zaginął. Im dalej na wschód tym ta sztuka wydaje się bardziej niewykonalna. Nie ma takiej tradycji, która wywodzi się z protestanckich szkół chłopięcych i zwyczaju śpiewania psalmów w trakcie nabożeństw (piękna scena w kościele, na początku filmu Rydwany ognia reż. H. Hudson, 1981).
 

Za to od Warszawy na wschód można natrafić na chóry prawosławne, których w zachodniej Polsce nie ma, tylko że one są głównie męskie lub śpiewają w nich przyszli kandydaci na popów (Szatow i demony, czyli Zbrodnia i kara, reż. Andrzej Wajda, 1984 – występuje Zespół Muzyki Cerkiewnej pod dyr. Ks. Jerzego Szurbaka, ale zamiast chłopca, partię dyszkantu wykonuje śpiewaczka). Ten sam chór słyszymy jako rosyjskie wojsko w Lekcji martwego języka (reż. Janusz Majewski, 1979) i radzieckie w Bożej podszewce (reż. I.Cywińska, 1997).
 

Podobnie skomplikowana jest mapa występowania orkiestr dętych. W filmie Duże zwierzę (reż. Jerzy Stuhr, 2000), bez trudu znaleźliśmy w miejscowościach okalających Limanową muzyków z instrumentami. Chociaż ich poziom grania odbiegał od umiejętności warszawskiej zawodowej orkiestry dętej, nie był to problem, bo mieli przede wszystkim wyglądać i wyglądali. Naszych, warszawskich muzyków woziliśmy do Kielc (W ukryciu, reż. J. Kidawa-Błoński 2013) i  Lublina (Panie Dulskie, reż. F. Bajon, 2015), bo łatwiej było im wykonać to, co wcześniej już nagrali, niż próbować zestawić jakiś, czasami nawet kilkunastoosobowy, zespół na miejscu. Filmowe moskiewskie lodowisko (Wichry Kołymy reż. M. Gorris), na szczęście znajdowało się koło PIHM na warszawskich Bielanach, a więc nawet daleko jechać nie trzeba było. Największy problem stanowią jednak zdjęcia na północno-wschodnich rubieżach Polski, bo tam dęte orkiestry, nawet w wojsku są właściwie nieznane. 
 

W 2005 r. powstawał film Sylwestra Chęcińskiego, Przybyli Ułani, z cyklu Święta polskie. Tym razem obchodzono Święto Wojska Polskiego (15.08), zwane inaczej „Cudem nad Wisłą”, albo Matki Boskiej Zielnej, które miejscowym myliło się z 22 lipca (dawniej E. Wedel) i Manifestem PKWN. Zdjęcia kręcono na Mazurach, w okolicach Rynu i w tym miasteczku mieszkała ekipa. Natomiast akcja filmu rozgrywała się w podupadającym PGR. Znaleziony przez ekipę PGR oczywiście już nie istniał, ale ludzie nadal żyli w swoich mieszkaniach przypominających czworaki. Wszyscy są bezrobotni, niby mają dużo czasu, ale zamiast ogródków, czy warzywniaka, okolica to jedno wielkie klepisko. W koło walają się niepotrzebne sprzęty i śmiecie. Również w mieszkaniach jest bałagan i brak starania o jakąkolwiek estetykę. Natomiast mieszkańcy całe dnie siedzą przed domami, na zbitych prowizorycznie ławkach, rozglądają się i gadają. Ciekawe o czym?
 

Oczywiście wszyscy w filmie statystowali, bo nie sposób było odróżnić statystów od nie statystów. Kostiumy niewiele miały pracy, a ja z rozrzewnieniem patrzyłam na bistorowe spodenki dla dzieci, które były moją zmorą stanu wojennego. Miejscowi aktorzy najbardziej byli zadowoleni nie z pieniędzy, ale z obiadu jaki przygotował catering, oraz kawy, herbaty i ciasta. Mieli też kilkudniowe zajęcie inne, niż przez pozostałe dni roku. My czuliśmy się jak w skansenie. Bo to było jakby plemię zagubione w amazońskiej dżungli. Oni pewnie na nas patrzyli jak na kosmitów, bo też byliśmy z innej bajki. Na pewno poruszaliśmy się zbyt szybko i byliśmy ogólnie zbyt aktywni.


Atrakcją byli też znani z telewizyjnych filmów aktorzy (kina na miejscu nie ma, więc nie potrzebna jest taka rozrywka): Kinga Preis, Krystyna Feldman, Zbigniew Zamachowski, Joanna Kurowska, Tomasz Sapryk, Artur Barciś. Lista znakomitości jest długa. Można prosić o autografy, aktorzy nie potrzebni na planie spacerują po okolicy, bądź się opalają. Kto raz przyjechał na taki koniec świata, nie wyjeżdża z powodu jedno lub nawet dwudniowej przerwy w zdjęciach. Części towarzyszą rodziny, które spędzają gdzieś w bliskiej okolicy wakacje. To w końcu przecież Mazury: żagle, kajaki, rowery. Dla naszych gospodarzy te wszystkie rewelacje także brzmią jak opowiadanie o żelaznym wilku.


To, co dla większości ekipy było znakomitym udogodnieniem, czyli praktycznie gotowa dekoracja i niespożyty rezerwuar dobrze ubranych statystów, dla mnie okazało się problemem nie lada. W obchodach święta z udziałem wysokiej rangi przedstawicieli wojska i biskupa, musiała wziąć udział miejscowa orkiestra dęta. Tak sobie to wyobrażano, bo wygospodarowano z zabudowań PGR schludny budynek gminy i takie niby centrum. Mogła gdzieś być w domyśle np. ochotnicza straż pożarna, no i orkiestra. Tylko, że nie było. Nigdzie w promieniu wielu kilometrów, żadnej mundurowej orkiestry nie znaleźliśmy (teraz podobno jest już orkiestra wojskowa w Giżycku).
 

Internet nie był wtedy jeszcze tak bogatym źródłem wiedzy jak obecnie, ale razem z przydzielonym mi przedstawicielem kierownictwa produkcji, obdzwaniałam różne urzędy centralne i wojewódzkie, aż wreszcie w Komendzie Głównej Straży Pożarnej (za ich pośrednictwem poszukiwaliśmy członków orkiestry do filmu Duże zwierzę) natrafiłam na prawdziwą perełkę: Orkiestrę dętą ochotniczej straży pożarnej w Raczkach, miejscowości położonej na Suwalszczyźnie. To rzeczywiście wyjątek i to nawet z tradycją. Przed wojną w Raczkach były bowiem aż dwie orkiestry: jedną wyposażył i prowadził miejscowy ksiądz, drugą założyła gmina, przy kole tzw. strzelców, i prowadził ją kapelmistrz o imieniu Mojżesz. Do tradycji powrócono w latach 70. wydobywając instrumenty pochowane w schowkach od wojny. Można mówić nawet o wielopokoleniowej tradycji, bo pierwszym kapelmistrzem, tej nowej orkiestry był Stanisław Jegliński, a od 1994 r. kapelmistrzem jest jego syn Sylwester i z nim orkiestra zdobywa liczne nagrody i wyróżnienia.
 

Kiedy dodzwoniłam się do Pana Sylwestra, moje życie stało się piękne. Zawodowy muzyk, zorientowany w repertuarze i możliwościach swojego zespołu. Muzycy zdyscyplinowani jak wojsko i przywykli do wszelkich trudów. Orkiestra jest niewielka, liczy 25 osób, ale świetnie zgrana i brzmiąca znakomicie. To orkiestra marszowa, bo przecież uświetnia różne gminne obchody, defilady i pochody. Miałam wszystko, co było potrzebne, poza nagraniem. 
 

Na szczęście kręciliśmy scenę plenerową, a orkiestra nie pełniła funkcji muzyki ilustracyjnej (tę napisał Andrzej Korzyński), tylko była elementem wewnątrz kadrowym. Dlatego nagranie zrobił na stereofonicznym mikrofonie operator dźwięku Marek Wronko. Panowie przyjechali dwoma własnymi mikrobusikami w pełnej gali mundurowej. Najpierw stojąc w szyku nagrali playbacki, potem do playbacku odmaszerowali całą scenę grając. Na zakończenie ustawili się ponownie, żeby zagrać dla mnie 100 lat. Ktoś życzliwy zdradził, że są to moje urodziny. No i zaprzyjaźniliśmy się z orkiestrą na długie lata.


Inny spektakularny występ Orkiestry dętej pamiętam z Raczek, to finał filmu Ryś (reż. S. Tym, 2007). Tym razem naszą ekipę pognało aż do Stańczyków, na sam skraj Polski, w okolice widowiskowego wiaduktu. Z Kasią Zielińską jechałyśmy samochodem z Warszawy wiele godzin. Zdjęcia miały się odbyć dnia następnego: dwa helikoptery, ok. 20 znanych aktorów, tłum statystów. Występy i przemówienia na żywo, śpiewanie do pół playbacku (Kasia, przebrana tak przez Dorotę Roqueplo, że jej nikt nie poznawał – Małgosiu, chociaż ty mnie poznaj. Fakt dostałyśmy wspólny apartament), no i defilująca orkiestra dęta, oczywiście do wcześniejszego nagrania na playback i to tak bardziej fonograficznie, bo nikt nie był w stanie określić, jak ostatecznie będzie nasze scena wyglądała. 


Orkiestra, podobnie jak my z Kasią, dojechała późnym popołudniem i wspólnymi siłami znaleźliśmy miejsce planowanych zdjęć. Ekipa kręciła w innej lokacji, a zasięg telefonów był raczej iluzoryczny. Umówiłam się, więc z operatorem Nikodemem Wołk-Łaniewskim (do którego najpierw pojechałam na plan, gdzie dzielnie jeżdżono drezyną), że mam nagranie przygotować na świt przed zdjęciami (koło 4.00, zanim pojawi się ktokolwiek z ekipy), a niezbędne decyzje podjąć samodzielnie. Szczególnie, że nieznana nam firma z Suwałk miała dostarczyć sprzęt do nagrania orkiestry i opanować solidne nagłośnienie.

Teraz jeszcze trwały prace scenograficzne, czyli mocno stukając i machając młotkami budowano scenę, spod której (dodatkowo padało) nagle wyłoniła się znajoma sylwetka: 
– Dzień dobry pani profesor. Jak się dowiedziałem, że pani tu przyjeżdża, to wybłagałem u szefa dyżuru, żeby niczego nie zabrakło. Jest nas trzech, wszystko przygotowaliśmy: tu możemy ustawić i nagrać orkiestrę, mam do takie mikrofony do wyboru. Do nagłośnienia to…. Do wokalu tamto…. To był pokaz siły. Jak się dobrze kształci studentów, to niespodziewanie potrafią się pięknie zrewanżować. 
 

Zrobiliśmy próbę z orkiestrą, wszystko brzmiało i nagrywało się znakomicie. Sprawdziliśmy, że wszystko działa i jesteśmy przygotowani jak na wojnę. Podziękowałam całej załodze, umówiliśmy się na ten świt i wieczorem stojąc na środku jakiegoś pola i łapiąc zasięg, mogłam się odmeldować Nikodemowi telefonicznie (nocowaliśmy w innych lokalizacjach). A rano mogłam być tylko dumna, bo przygotowanie nagrania i nagłośnienia planu zostało ocenione jako perfekcyjne. 
 

A orkiestra? Można ją oglądać do woli w filmie, bo przez całą sekwencję finałową wędruje po okolicy fotografowana z ziemi i powietrza.