Duży film fabularny, historyczny i kostiumowy to ogromne wyzwanie dla wszystkich, a dla początkujących szczególnie. Na planie filmu Gorgonowa byłam sama, bo mój szef wyrwał się z planu Kawalerowicza (Śmierć prezydenta) tylko raz. Razem zamówiliśmy sprzęt, a raczej Jerzy Blaszyński sprawdził, czy o niczym nie zapomniałam i zalecił konserwację wytwórnianej technice (szczegółowe przejrzenie wszystkich elementów i nastrojenie magnetofonu Nagra).
Miałam pracować z kwarcem, nową metodą synchronizacji. Nie mogliśmy jednak sprawdzić współpracy z wyposażoną także w kwarc, kamerą (ARRI BL), bo ta miała się pojawić za kilka dni, a naprawdę pojawiła się jeszcze później. Ja to bym się najchętniej chwilę nią pobawiła, tak jak pozwolił mi Kazimierz Karabasz przy swoim filmie zrobić z kamerą 16 mm, ale to było marzenie. Kamer było jak na lekarstwo, a dowiedziałam się od asystentów z techniki zdjęciowej, że „be-elki” oni też w większości z bliska nie widzieli. To wtedy był taki Rolls Royce.
Przeczytałam scenariusz, a raczej nauczyłam się go na pamięć. Zrobiłam szczegółowe notatki, a kolejne sceny zaznaczyłam wycinając w brzegu strony wzorki podobne do tych w notatniku telefonicznym. Pan Jerzy Blaszyński zaprowadził mnie i przedstawił w kierownictwie produkcji. Wszyscy byli mocno zafrasowani całą sytuacją: najwyżej będą post synchrony. Totalny brak entuzjazmu. Odbyliśmy też rozmowę z reżyserem.
Okazało się, że myśmy się już z Januszem Majewskim spotkali (no może widzieli). Przyszedł kiedyś do montażowni Ostatniego okrążenia (reż. Krzysztof Rogulski, 1977) w poszukiwaniu montażystki Eli Kurkowskiej i zastał mnie razem z dwoma asystentkami montażu (Ania Wilska i Kasia Maciejko), jak próbujemy otworzyć korkociągiem butelkę Tokaju. Otworzył nam wino, pośmiał się z nas i zabrał Elę na kawę do bufetu, a my zostałyśmy tak skonsternowane, że nawet nie zapytałam dziewczyn: kto to był? Poza mną wszyscy Pana Janusza znali. Ja nie znałam nikogo. Na swoje usprawiedliwienie miałyśmy dużo. Akcja rozegrała się w montażowni 508, ponurej norze na parterze, tuż koło toalet, w której zawsze śmierdziało i było zimno. Ja nadzorowałam montaż dźwięku i kolejny dzień spędzałyśmy na Pawiaku lub na Szucha, wśród tortur, wrzasków i trzaskania drzwiami, bo o tym w większości był film, który opowiadał ostatni okres z życia Janusza Kusocińskiego, słynnego przedwojennego biegacza.
Teraz mnie zamurowało, za to on (jako pierwszy z ekipy), na mój widok wykazał entuzjazm – Świetnie, że to ty. Ela zrobiła mi dobry PR, tylko, czy nie przesadziła z zachwytami?
Metodycznie zadawałam pytania o kolejne sceny i ich realizację, uzyskiwałam kompetentne odpowiedzi, pojawiły się pierwsze rysunki, dostałam kilka książek dotyczących filmu, a więc w pewien sposób historycznych, którymi w zasadzie od dzieciństwa się żywię, bo trudno powiedzieć, że czytam. Byłam kobietą przerażoną, ale szczęśliwą. Przestano też szeptać o nieuchronnych post synchronach, a po kilku dniach z dźwiękową kamerą (ARRI BL) było jasne, że nagrań studyjnych ubywa. Będą 100%.
Nie mogła z nami robić filmu wspomniana Ela Kurkowska, bo zaczynała właśnie Polskie drogi (reż. Kuba Morgenstern, 1976-77). Ktoś powiedział: – trudno, mamy za to Jankę Niedźwiedzką (tę od Nocy i dni reż. Jerzy Antczak, 1975 – 77). Jest świetna, ale niestety groźna i razem będziemy się jej bać. Skomentował reżyser. I to była prawda.
Ogromnie wspierał mnie operator Zygmunt Samosiuk, który zawsze przychodził zapytać, czy zdążyłam zrobić próby i czy coś ma poprawić, czy jakoś mi pomóc. Radziłam sobie, ale taka życzliwość bardzo była mi potrzebna. Razem siadaliśmy do obiadu i w ten sposób co raz więcej osób z ekipy mnie akceptowało jako swoją koleżankę. Oczywiście robił mi też różne psikusy. Po kilku dniach pracy z nową kamerą, w czasie przerwy przyszedł z maleńką śrubką i pytaniem, czy to nie moje, bo jego pion twierdzi, że nie ich.
Zamarłam. Zwieracz do kwarcu. Jeżeli nie był podłączony, to zdjęcia są niesynchroniczne. To był nowy element, więc w nerwach sprawdzałam, czy wszystko gra przed każdym dublem. Za chwilę rzecz się wyjaśnia. Przydreptał Todzia i tym swoim śpiewnym, wschodnim dialektem, zaczął rugać Zygę, żeby mu się przy sprzęcie nie kręcił, bo jeszcze coś zmaluje.
– Już zmalował, zobacz co nam ukradł. – No właśnie, był przed chwilą u mnie skomentował Todzia i wiedzieliśmy, że wszystko jest w porządku.
Za kilka dni zrobiło się jednak groźnie. Wezwała mnie na dywanik pani Niedźwiedzka. Pojechałam po zdjęciach do montażowni i co widzę? Wszystkie długie ujęcia są synchroniczne przez jakąś minutę, a potem dźwięku jest więcej, a obrazu mniej i asynchron powiększa się z każdą chwilą. Wyrok brzmi: – To twoja wina, nie uważasz, nie przykładasz się, po co takie młode siksy w ogóle wpuszczają do sprzętu.
Panika. Inżynier na zdjęciach. W wydziale dźwięku nikogo nie ma, a ja nie wiem co zrobiłam źle. Zaaferowana zderzam się na korytarzu z szefem techniki zdjęciowej, który zapamiętał mnie jak uczyłam się kamery z Karabaszem. Muszę nieźle wyglądać, bo od razu pyta co się stało. Referuję. W emocjach. Nie licząc na jakąkolwiek pomoc. I tu nagle cud. Okazuje się, że mówię do najwłaściwszego człowieka na ziemi. – To nie twoja wina, tylko kamery. Jeżeli dźwięku jest więcej, to znaczy, że kamerze wyładowuje się akumulator. Asystentów kamery trzeba wziąć za głowę, a to akurat moja działka. Powinna to też wiedzieć doświadczona montażystka. Idzie ze mną do produkcji, gdzie już panuje panika i rysuje.
Pilnujcie akumulatorów, a wszystko będzie dobrze, a Małą zostawcie w spokoju. Dobrze, że szybko przepisała dźwięk do montażu i wiedziała gdzie szukać pomocy. Wiemy o błędzie i od jutra zaczynamy się poprawiać.
Przy okazji wychodzę na osobę wszystko wiedzącą. Rano w „dźwięku”, aż huczy. Dostaję sympatyczne przezwisko „Morderczyni Gorgonowa”. Na szczęście przy kolejnych filmach ksywki się zmieniają. Wieczorem dzwoni do mnie Jurek Blaszyński i mówi, że jest ze mnie dumny. Śmieje się z montażystki, bo chciała zwalić winę na mnie, nie rozpoznając problemu.
– Ona mi jeszcze da popalić komentuję filozoficznie. Co prawda to prawda.
Problem synchronu znika. Asystenci zmotywowani do szaleństwa (ekipa Piotrka Jaszczuka) pilnują akumulatorów. Jesteśmy na zdjęciach w sądzie. Bardzo skomplikowany plan, bo kręcimy jednocześnie kilka scen, a wyznacznikiem są kolejne fragmenty sali sądowej, które widzi kamera. Nie ma możliwości, aby byli jednocześnie wszyscy potrzebni aktorzy, czyli dostosowujemy się do nich, przebierając i przesadzając statystów, zmieniając foliami pory dnia. Ja pilnuję, aby każdy aktor mówił zawsze do tego samego mikrofonu. Mam jednocześnie włączone trzy (tylko tyle mam wejść mikrofonowych i sprzętu).
Kolejnego dnia po przerwie obiadowej siadam przy magnetofonie, otwieram pokrowiec i nagle spod przykrywki wydobywają się zwoje poplątanej taśmy tzw. sałata. Jak ja powiem ekipie, że nic nie nagrałam mądrego od rana? To niemożliwe, żebym nagrywała tak długo i nie zauważyła, że taśma zamiast na szpulkę wydostaje się na zewnątrz. To w ogóle nie jest możliwe, bo zawsze nagrywam z otwartym pokrowcem, czyli widzę obie pracujące szpulki. Ale panika to panika.
Na szczęście kątem oka widzę Zygę Samosiuka. Kręci się zbyt blisko, żeby był to przypadek. Okazuje się, że od kilku dni szykował tę sztuczkę i nosił w torbie osobiście zrobiony taśmowy bałagan. Udało się tylko na chwilę mnie przestraszyć, ale i tak śmiejemy się wszyscy radośnie. Całe szczęście, że to na mnie trafiło. Todzia, to by chyba na zawał umarł.
Zygmunt Samosiuk był fantastycznym człowiekiem i serdecznym kolegą. Spotkaliśmy się jeszcze w pracy kilka razy (Lekcja martwego języka reż. Janusz Majewski, Godzina W reż. Kuba Morgenstern, Golem, Wojna Światów reż. Piotr Szulkin). Bawił się z nami na oblewaniu dyplomu mojej przyjaciółki Małgosi Lewandowskiej, bo spotkałyśmy go tuż pod uczelnią (mieszkał na Tamce) i dał się zabrać razem z całym rozdokazywanym korowodem. Za zdjęcia do Sprawy Gorgonowej dostał w Gdyni nagrodę. Bardzo lubiłam jego sposób oświetlania planu. To światło było takie ciepłe i serdeczne jak on.