U Maxima w Gdyni

You are currently viewing U Maxima w Gdyni
fot. Maxim/M.Bayer

Ten tekst pamiętają wszyscy miłośnicy Lady Pank. Tańcz, głupia tańcz (Jan Borysewicz, Andrzej Mogielnicki), to był jeden z pierwszych przebojów nowo powstałej grupy (koniec 1981), a autorzy znani byli z wcześniejszych z dokonań w zespole Budka Suflera (np. Nie wierz nigdy kobiecie). Także nowe piosenki okazały się przebojami, a pierwszy z nich Mała Lady Pank dał nazwę grupie. Tańcz głupia tańcz, nagrano razem z Vademecum skauta w czerwcu 1982 r. w Studio Teatru STU już z Januszem Panasewiczem jako stałym wokalistą.

Maxim to nie fantazja tekściarza, ale realna knajpa w Gdyni Orłowie, której zła sława ciągnęła się od lat 70., aż do nowej rzeczywistości lat 90.. Dla wtajemniczonych informacja, że dziewczynę widuje się w Maksimie, oznaczała tylko jedno, że schodzi na złą drogę. Tam nie bywały grzeczne dziewczynki, za to sporo w drogich futrach, obwieszonych złotą biżuterią, często jeszcze nieletnich. Autor trafił do knajpy zaproszony przez kogoś z Trójmiasta, a skala procederu zafascynowała go i przeraziła. Piosenka, jak opowiadał, to opis spędzonego tam wieczoru.

Przypomniałam sobie o Maximie, czytając jakiś kryminał. Akcja toczyła się w Trójmieście, a sprytny prokurator połączył współczesne zabójstwo z podobną historią sprzed ponad 20 lat. I wtedy odżyły czasy trójmiejskiego półświatka, a więc i Maxima. Trudno powiedzieć, że byłam bywalcem, ale rzeczywiście byłam w tej knajpie kilka razy służbowo, a raz podejmowana z honorami przez samego Mecenasa obiadem.

Klub otwarto w Orłowie, tuż przy wejściu na molo, w latach 70. Ściana od strony morza była szklana, a więc z lokalu roztaczał się piękny widok na zatokę. W środku rosło drzewo, którego korona wystawała ponad dachem. Budynek jakby je obudowywał. To był ewenement. Zgód na takie budowanie w tym okresie nie dawano. Nie było też tak wielkich oficjalnych majątków, aby kupić nad samym Bałtykiem blisko hektarową działkę i na niej wybudować ponad 700 metrowy budynek o oryginalnej konstrukcji.

We wnętrzu była restauracja, kilka barów, scena i wspaniałe koło, które wraz z tancerkami podnosiło się wysoko ponad głowy gości. Robiło duże wrażenie, nawet na ekipie 07 zgłoś się, która realizując kolejne odcinki serialu często odwiedzała nocne bary i restauracje, bo to były najlepsze miejsca akcji dla kryminału. Na ścianach wisiały prawdziwe dzieła sztuki, a także meble były oryginalne i stylowe. Były też przytulne, choć nieoficjalne pokoje na górze.

Właścicielem biznesu był słynny na Pomorzu doktor nauk humanistycznych (!?), Michał Antoniszyn, znany pod pseudonimem Mecenas. Oficjalnie mówiło się, że zbił majątek na sprowadzaniu do Polski pierwszych maszyn grających, choć trudno sobie było wyobrazić w tamtych czasach interesy międzynarodowe na taką skalę. Wersja nieoficjalna była bardziej prawdopodobna. Był królem trójmiejskiego półświatka i największym na Wybrzeżu paserem.

Był też na usługach PRL-owskich tajnych służb. I podobno od nich wyszedł pomysł wybudowania lokalu, który pozwoliłby na kontrolę nad miastem oraz obserwację dyplomatów, obcokrajowców, biznesmenów, a także tzw. elit. Innymi słowy, za swobodę w prowadzeniu swoich szemranych interesów, zgodził się zostać słupem, jak ładnie mówi się w żargonie służb, znakomicie zalegendował miejsce obserwacyjne, czyli umożliwił inwigilację na szeroką skalę. Majstersztyk.

Wybrzeże w latach 70. było specyficznym miejscem. Bez problemu (jak na komunistyczne warunki) można było się przemieszczać do krajów skandynawskich, bo regularnie pływały promy do Stockholmu, Helsinek, Nynäshamn, Karlskrony itp. Potrzebny był paszport, o który za każdym razem prosiło się biuro paszportowe, które mogło go wydać lub nie, ale jak się miało znajomości… Po powrocie trzeba było paszport oddać. Ale nie była potrzebna wiza, ani zaproszenie.

Skandynawowie nie mieli żadnych ograniczeń, za to duże zachęty, bo wszystko było prawie za darmo: dziewczyny, hotele, knajpy i wódka. Do dziś pamiętam spitych do nieprzytomności Szwedów, bo część docierała i do Warszawy. Trójmiejscy cinkciarze zarabiali krocie. Kwitł nielegalny handel bursztynem i srebrem. Na promach, prawie oficjalnie, pracowały panienki pod opieką swoich alfonsów. Światek przestępczy miał całkiem sporo źródeł i możliwości pozyskiwania nielegalnych przychodów, a za opiekę nad interesami musiał służbom płacić.

Podobno w 1974 r., jako 19 letni ochroniarz, rozpoczął w Maximie pracę Nikodem Stokarczyk. Według Mecenasa Nikoś był zbyt wątłej postury, aby stać na bramce tak renomowanego klubu. Zresztą jeżeli nawet, to był zdolny i szybko zajął się poważniejszymi interesami. W latach 90. był szefem trójmiejskiej mafii samochodowej. Zginął zastrzelony w porachunkach gangsterskich w Niemczech.

Na spędzanie czasu i zabawę w Maximie stać było nielicznych. Bywała tu Violetta Villas i Bohdan Łazuka, Roman Polański, Günter Grass , a także zachodnie gwiazdy festiwalu w Sopocie. Przesiadywali tu pracownicy służby bezpieczeństwa i miejscowi przestępcy. Drink w Maximie mógł kosztować równowartość miesięcznej pensji. Z naszej ekipy, prywatnie, zdarzało się tu bywać Bronisławowi Cieślakowi (por. Borewicz), najczęściej z Tadziem Tarnasem (II reżyser). Nie wiem ile razy byli w knajpie, ale na pewno o jeden raz za dużo.

Mecenas wszystkich nas zapraszał i obiecywał zniżki. Ale jakoś reszcie się nie składało. Natomiast w knajpie i jej okolicy kręciliśmy zdjęcia. Według Wikipedii to był odcinek pt. Dlaczego pan zabił moją mamę, z którego ja najbardziej lubiłam tekst jak może być prawdziwa miłość z człowiekiem, który na co dzień pije mleko. To było o Szwedach, a ja właśnie wróciłam po kilku miesiącach i wiedziałam ile mleka taki Szwed jest w stanie wypić i do jakich egzotycznych potraw to robi.

Realnie kręconych zdjęć do tego odcinka w Maximie nie pamiętam. O knajpie się mówi, nazywając ją Kaskada (taki lokal o złej reputacji był wtedy w Szczecinie), ale scena, która odbywa się w nocnym barze (występuje zespół muzyczny, a piosenkarka śpiewa ówczesny przebój Sing, sing) to Piekiełko hotelu Posejdon. To pamiętam, bo byłam II operatorem dźwięku i musiałam nagrać rozmowy przy barze, a więc co chwila paraliżowałam hotel wyłączając lodówki i centralną klimatyzację. Zawsze umiałam spowodować, żeby mój portret miał powód zawisnąć przy wejściu z adnotacją: Tej pani nie obsługujemy. No, ale nagrania się udały.

A nasi imprezowicze? Bronisław kończył zdjęcia na Wybrzeżu i następnego dnia raniutko odlatywał do Krakowa na kilka dni. Panowie udali się więc do Maxima na pożegnalną kolację. Zabawa była świetna, obsługa znakomita. Kiedy postanowili wracać już dniało. Kelner zorganizował transport do hoteli (nie było radio taxi i Ubera), dostał sowity napiwek. Nie zgadzała się tylko jedna rzecz. Rachunek skasował najpierw od jednego, a potem od drugiego gościa (oczywiście z dwoma napiwkami).

Ten drobiazg, wydał się dopiero po pewnym czasie, przy jakiejś przekomarzance i oczywiście w całkiem innym miejscu, a dokładnie na promie do Helsinek, gdy pod dowództwem Bronisława Cieślaka, usiłowaliśmy wymusić od przebranego za kapitana promu Kazia Tarnasa, kapitańskie drinki. A więc, nawet nie było jak interweniować i dopominać się o swoje. Solidarnie postanowili za to, że więcej do Maxima nie chodzą.

Po wakacjach, kiedy film był zmontowany i nawet częściowo udźwiękowiony, zarządzono dokrętki. Nie było już ani dekoracji na hali zdjęciowej, ani naszych obiektów. Większość stanowiły jakieś neutralne przebitki, plany ogólne i panoramy ulicy oraz bliskie plany por. Borewicza, czasem dopowiadającego jakieś zdanie lub patrzącego znacząco w jakimś kierunku. Oczywiście potrzebne były także dokrętki z Trójmiasta, czyli widoczki na morze, molo itp. Było też kilka brakujących scen, w tym rozmowa porucznika Borewicza z policjantem z komisariatu Gdynia Orłowo, a więc najlepszym miejscem do takiego spotkania było orłowskie molo.

Nasza ekipa liczyła w sumie kilkanaście osób. Akurat dzień był pochmurny, a nawet dżdżysty. Szło nam kiepsko. W ostatniej chwili zatrudniony aktor, ledwo co przygotowane i nienauczone dobrze, teksty. Marzniemy, kręcimy. Nieodległy Maxim jeszcze pogrążony we śnie po nocnych swawolach. Nagle jak gdyby nigdy nic pojawia się Mecenas we własnej osobie:

zróbcie sobie przerwy z pół godzinki. Zapraszam na kawę, herbatę, zaraz umyślnego wyślę po świeże bułki, to może coś zjemy?

– a potem skasujecie od nas należność najlepiej z napiwkiem i to dwa razy!

Błyskotliwie odparował Bronisław i się zaczęło…. Dostaliśmy nie tylko śniadanie, ale i wystawny obiad po zdjęciach. Nie był to już czas pełnych półek, a raczej sklepów komercyjnych z żywnością dwa razy droższą, ale impreza była na 14 fajerek. Mecenas nie opuszczał nas nawet na chwilę, żebyśmy się nie wymknęli. Ściągnięto całą załogę wcześniej, bo przecież Maxim zaczynał swoje działanie dopiero w okolicach kolacji i nie z powodu schabowych i ziemniaczków tu przychodzono.

Nasze samochody (mieliśmy trzy osobówki) odstawiono pod hotel i dalej obsługiwał nas transport miejscowy. Alkohole dla chętnych lały się szerokim strumieniem. Na wynos dostaliśmy po butelce wybranego trunku. Ja pracowałam z moim mężem, więc mieliśmy dwie flaszki wina i trzecią, bo się okazało, że jesteśmy miesiąc po ślubie. Kelner został dyskretnie zidentyfikowany i z roboty wyleciał z hukiem (była pokazówka).

Natomiast z pamiętną kwietniową nocą (tą od podwójnego rachunku) i powrotem o brzasku, związana jest jeszcze jedna historia. Bronisław wrócił lekko zanietrzeźwiony do Grand Hotelu w Sopocie, odebrał klucze do pokoju i rzucił do recepcjonisty:

proszę mnie obudzić o 5.30, bo ja mam zaraz potem taksówkę na lotnisko – tak wiem i dlatego mam propozycję, żeby pan się na chwilę zdrzemnął tu w hallu, w fotelu, a portier przyniesie na dół pana bagaże, bo w tym stanie, to pan na to budzenie do pokoju nie zdąży.

W Maximie służbowo byłam jeszcze kilka razy. Tu powstawały zdjęcia do następnej serii 07 zgłoś się, Smażalni story Sylwestra Szyszki, Sztosu Olafa Lubaszenki czy Czterdziestolatka 20 lat później Jerzego Gruzy. W 2004 r. lokal zamknięto. Nie poradził sobie w nowych czasach.