Pomysły na galowe premiery są różne. Czasem na scenę wychodzi reżyser i producent lub odwrotnie. Czasem ukłony uświetniają aktorzy i wybrani (z reguły główni) realizatorzy, szczególnie, gdy aktorów na premierze jest niewielu. Jest też wariant na bogato, czyli ogólnopolska łapanka na ekipę. Łapanka lub zaszczyt, zależy, jak udał się film. Od kilku lat takie bogate reprezentacje, kłaniają się na Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni.
Dla wielu członków ekipy realizatorskiej to jedyna taka okazja i wielkie emocje, ale też ogromny zawód jeżeli film nie zostanie przyjęty entuzjastycznie przez widownię. W przypadku premiery Pana Tadeusza było to wyróżnienie szczególne i także szczególnym wyróżnieniem była premiera w Teatrze Wielkim (18.10.1999), chyba jedna z pierwszych w tym (a raczej w tych, bo przecież była jeszcze Sala Kongresowa) obiekcie.
Długie suknie, wytworne czarne garnitury, a nawet smokingi. Sprawy naszych strojów galowych, omawiano już kilka tygodni wcześniej. Większość musiała dokonać specjalnych zakupów odzieżowych, szczególnie, że akcja promocyjna w moim przypadku, obejmowała i inne występy: pokazy przedpremierowe, konferencje prasowe, koncerty muzyki Wojciecha Kilara, prezentacje fotosów i stosownego albumu, spotkania z publicznością i młodzieżą szkolną, a potem występy na Festiwalu w Gdyni na pokazie specjalnym i całej jego prasowej oprawie, a nawet paryską premierę Dziewiątych wrót oraz przygotowanie specjalnej Oskarowej kopii filmu w laboratoriach w Pradze i kilka wytwornych kolacji.
Zawsze z podobnym zestawem oglądających i tymi samymi fotoreporterami, których zdjęcia powtarzają się w tych samych pismach. Fotoreporterzy i dziennikarze odwiedzali nas zresztą już wcześniej w studiach dźwiękowych i muzycznych. Sensacją było nagranie poloneza, wyjazd na zgranie do Paryża z walizkami zawierającymi dyski, które to dyski sprawdzały specjalne lotniskowe psy, triumfalny przyjazd z ważącą ponad 30 kg kopią filmu w bagażu podręcznym, więc ja garderobę szykowałam z dużym wyprzedzeniem, bo udzielam wywiadów, wyjaśniałam, oprowadzałam i musiało to jakoś wyglądać.
Postawiłam na granat i chociaż to mój ulubiony kolor bazowy, a więc zawsze mam pewną ilość granatowej garderoby lub w kolorach do granatu pasujących, musiałam jednak trochę elementów dokupić, aby przygotować kombinowane zestawy, bo na co dzień to ja raczej chodzę ubrana bardziej zwyczajnie, wygodnie i sportowo, a tu co chwilę coś. Poza tym czasem trzeba było kilka razy zmieniać odzienie, a więc najlepiej sposobem, przez wymianę dodatków. Cały dobytek wyglądał następująco:
- Trzyczęściowa, wąska suknia koktajlowa, do połowy łydek z granatowego jedwabiu w drobniutkie białe kropki. Bluzka bez rękawów, cienki żakiet z żorżety wełnianej w kolorze écrie, do połowy uda, z krótkim rękawem, zapinany na ozdobny guzik pod szyją;
- Długa, gładka suknia o kroju podkoszulka, z granatowego weluru, z bocznym rozcięciem do pół uda i kloszowa, welurowa narzutka z rękawem ¾;
- Granatowa plisowana, jedwabna spódnica i krótka wąska spódnica z granatowej żorżety, której główny walor stanowił ciekawy wytłaczany wzór; czarne, jedwabne, luźne spodnie;
- Biała gładka, dość długa i luźna bluzka koszulowa z krótkim rękawem, z lekko mieniącego się jedwabiu i identyczna, tylko bez kołnierza w stonowane niebiesko – granatowo – czarne wzorki (także narzutka); kilka bluzek jedwabnych (topów), gładkich oraz w drobne wzorki (w tym w kropki); dżersejowe bluzki, jedna we wzory turkusowo – granatowe, druga wrzosowa;
- klasyczne żakiety z cienkiej wełny, jeden gładki czerwony, drugi w drobną kratkę granatowo – niebiesko – czarno – popielatą oba z długim rękawem oraz luźna (z tyłu z kontrafałdą) granatowa narzutka/żakiet do pół uda, z grubszego jedwabiu w drobne, stonowane, wrzosowo – białe kwiaty i z szerokim rękawem 3/4;
- apaszki i jedwabne szaliczki w różnych kombinacjach kolorystycznych, szale wieczorowe biały i granatowy;
- kilka zestawów butów, torebek i rękawiczek, w tym koniecznie buty na niskich stabilnych obcasach (miałam takie z granatowego gortexu, ozdobione lakierem i wygodne jak skarpetki);
- jasny, turkusowy, rozkloszowany płaszcz 7/8 z cienkiej wełny.
Suknia na TEN wieczór, była z granatowej żorżety, o fasonie flakonu perfum, z dekoltem właściwie bardziej z tyłu niż z przodu, wykończonym tiulem, a z tyłu dwoma szarfami. Taka do stania i nie wykonywania gwałtownych ruchów. Na to narzutka z granatowego jedwabiu lub jasnej żorżety, jeśli mistrzowie ceremonii tak wybiorą. Pantofle i torebka z mieniącej się lakierowanej na granatowo wężowej skóry, a do podróży płaszcz.
Buzując adrenaliną po przygodach związanych z przygotowaniem projekcji w dwóch wyjątkowych salach (Teatr Wielki, Sala Kongresowa), pomknęłam pod prysznic i do fryzjera. Powrót do domu, makijaż, suknia, dodatki na podróż w płaszczu (na szczęście własnym samochodem z zapewnionym parkingiem) i torba z akcesoriami na wieczór: pantofle na nieprzytomnie wysokim obcasie i torebka.
I jeszcze w ostatniej chwili, widomość o chorobie Pana Andrzeja, czyli najwyższa mobilizacja. Wszyscy wyglądaliśmy tak odświętnie, że trudno było nas poznać. Zbiórka dwie godziny przed rozpoczęciem uroczystości. Premiera była najważniejszą imprezą, w którą była zamieszana szeroko pojęta ekipa. Było nas dużo, ale i scena Teatru Wielkiego jest wielka, a trzeba ją było zapełnić od końca do końca.
Zebranie tak dużej grupy ludzi i sprawdzenie wszelkich szczegółów ubioru, makijażu, fryzur i ewentualne poprawki pod okiem fachowców, to spore zamieszanie. Wreszcie odprawa, czyli scenariusz uroczystości i co my mamy w nim robić. Nie przewidziano dla nas miejsc na sali (może i lepiej, po tym co działo się jeszcze rano), gdyż cały czas będziemy zajęci. Najważniejsze jest zapamiętanie kto za kim wchodzi i schodzi, bo tak będziemy przedstawiani. Jesteśmy tłem dla aktorów, ale nie może być bałaganu. Wszyscy, z aktorami włącznie karnie ćwiczyliśmy tę musztrę.
Początek uroczystości w Teatrze Wielkim. Grażyna Torbicka i nie pamiętam kto (chyba Maciej Orłoś) zapowiadają premierę, witają gości, przedstawiają najważniejsze osoby, a potem szybko resztę, a my sprawnie uzupełniamy długi szereg, który zajmuje całą scenę. Musi to pięknie wyglądać z widowni. Jakieś przemówienia, podziękowania, życzenia powrotu do zdrowia dla reżysera.
Na dany znak kłaniamy się. Oczywiście ekstremalnie nierówno. Pierwszy sukces. Publiczność klaszcze, a my majestatycznie schodzimy ze sceny. Najważniejsze, to nie zlecieć ze schodów i pamiętać o gustownej dziurze, w której znajdują się liny ściągające i rozciągające kurtynę. W wąskich długich sukienkach i na obcasach najtrudniejsze, ale z pomocą panów, udało się.
Nikt nas nie widzi. Koniec z majestatem. Biegiem do szatni (w miarę możliwości stwarzanych przez odzież i obuwie). Zabieramy płaszcze i tak otuleni, jak najszybciej pakujemy się do autokarów. Jest nas bardzo dużo, a więc nasz transport to cała autokarowa kawalkada. Szybki przejazd przez Warszawę i już pojazdy parkują pod zapleczem Sali Kongresowej. Tu projekcja zaczyna się godzinę później, żeby nie pozbawiać gości takiej atrakcji, jak nasz występ.
Zostawiamy płaszcze w autokarach, bo w Kongresowej nie ma gdzie i przebiegamy w samych kostiumach estradowych, do cieplejszego nieco zaplecza. Oczywiście jest cieplej, ale bez szału. Pomieszczenie jest tak miniaturowe, że stoimy wszyscy stłoczeni, jak konserwowe ogórki. Ktoś próbuje ogarnąć nasz wygląd, poprawki makijażu i włosów. Krążą hostessy, serwują procentowe napoje rozgrzewające i każdy jakoś próbuje opanować dygot zębów. Mamy być radośni, swobodni i uśmiechnięci. Sukces (planowany) zobowiązuje.
Powtórka z uroczystości w Teatrze Wielkim. Uspakajamy oddechy i emocje. Oczywiście na zapleczu jest wesoło. Aktorzy (Marek Kondrat, ale nie tylko) sypią dowcipami, napoje rozluźniają atmosferę. Znowu majestatyczne wyjście, nierówny ukłon, za to ze trzy razy i zejście oraz zupełnie nie dystyngowany bieg do autokarów i płaszczy. Piski, plączące się długie suknie i nogi w butach na strasznych obcasach. Autokary zakręcają i w drogę. Docieramy przed czasem, projekcja trwa. Płaszcze lądują w szatni, a my w Muzeum Teatralnym.
Są krzesła, kanapki, gorąca kawa i herbata oraz chłodne napoje, także alkoholowe. Większość zapomniała o obiedzie, a więc dobrze, że ktoś o nas pomyślał. Rzucamy się na jedzenie. Największym popytem cieszy się herbata. Nogi w wysokich, nieprzystosowanych do spacerów butach bolą niemożebnie. Jesteśmy przemarznięci, bo niektóre suknie są bardzo lekkie, a październik w Polsce bywa częściej chłodny niż gorący i rzadko paraduje się wtedy nawet w samych garniturach. Na szczęście grzeją nas też emocje, bo jeszcze czeka nas jeden występ, po projekcji, a więc oklaski nie będą na kredyt.
Jednocześnie robi się co raz weselej. Ludzie w niedoli bardzo się zżywają. Projekcja dobiega końca. Słyszymy napisy końcowe najpierw liryczne zakończenie, a potem rozbrzmiewa polonez, który stanie się na lata hitem balów maturalnych jak Polska długa i szeroka. To był świetny pomysł z takimi napisami. Długo namawiałam Andrzeja Wajdę, że trzeba dać ludziom najpierw trochę zadumy, a potem radość i świadomość święta oraz sukcesu. W szyku bojowym stoimy się w kulisach i słyszymy, jak robi się co raz gwarniej. Wreszcie na sali wybucha entuzjazm i wtedy długi, niezmiennie wytworny korowód zapełnia scenę.
Smak sukcesu. Tym razem występ jest dłuższy. Ukłony nie mają końca, ale mimo cichych, dyscyplinujących komend, konsekwentnie kłaniamy się koślawo. Wreszcie publiczność się poddaje, ale jeszcze trzeba z godnością opuścić scenę. Jestem już blisko kulis, kiedy dopada mnie szept Pawła Poppe.
– Szkoda, że nie dali nam się ukłonić jeszcze jeden raz. Na pewno było by już równo.
Ciąg dalszy przypomina finał wiersza o dziadku co zasadził rzepkę w ogrodzie. Śmiejemy się tak bardzo, że każdy jak najszybciej chce znaleźć się poza sceną. Potykamy się na schodach, ktoś wpada nogą w dziurę, piski, krzyki i ogólny galimatias. Na szczęście publiczność już nam podziękowała i rzuciła do zastawionych jedzeniem stołów. My na ogarnięcie się mamy sporo czasu. Dobrze też, że były wcześniej dla nas kanapki. Do bogato zastawionych stołów nie sposób się dopchać. Chyba goście nie jedli od tygodnia.