Ja wiem, że to brzmi niepoważnie, ale to tytuł filmu. Polskiego, fabularnego, no i zapomnianego. Reżyser Jan Budkiewicz. Film jest oparty na powieści Wacława Bilińskiego Wróć do siebie i opowiada historię, która rozgrywa się w pierwszych latach po wojnie na Ziemiach Odzyskanych. Takie Prawo i pięść 2 i jeszcze wiele lat później (1985). Dla mnie i chyba dla całej ekipy był to film znamienny, bo jego tytuł okazał się samospełniającą się przepowiednią. Niedobrą.
Przede wszystkim, w czasie zdjęć zmarł operator Wacław Dybowski. No, ale zdjęcia dokończono, a nawet udało się film zmontować. Kataklizmy posypały się w czasie udźwiękowienia. Tylko zaczęto nagrywać postsynchrony dialogów, jak karetka zabrała z sali synchronizacyjnej operatora dźwięku (Jan Szmańda). Perforacja żołądka. Na sali pracują zastępstwa. Za chwilę w szpitalu z zawałem ląduje kierownik produkcji Dariusz Bielawski. Jego obowiązki przejmują Andrzej Gutowski i Tomek Orlikowski. Dla mnie to ważne, bo jestem w trakcie przygotowań do nagrania muzyki.
Duża orkiestra, dużo muzyki, a przede wszystkim reżyser chce wykorzystać piłę, która wydaje z siebie niecodzienne dźwięki, a można grać na niej jak na skrzypcach. Reżyser w czasie urlopu w Ciechocinku słyszał wirtuoza, którego między sobą nazywamy pilarzem, jest nim zachwycony i bardzo go chce usłyszeć w swoim filmie. Muzyk też chce zagrać, potwierdza, że czyta nuty, a zagrać z orkiestrą oczywiście może. Ustalamy z nim jakie dźwięki z tej piły można wydobyć, a kompozytor Andrzej Zarycki, dostosowuje partię solową do podanych przez pilarza możliwości. Wysyłamy mu dla pewności nuty, żeby sobie poćwiczył.
Oczywiście są to czasy zamierzchłe, a więc partyturę od kompozytora z Krakowa dostaję za pośrednictwem zaprzyjaźnionego konduktora pociągiem. Nuty dla muzyków przepisujemy ręcznie, nawet tzw. dublety, czyli identyczne partie dla kolejnych pulpitów skrzypiec, bo nie wynaleziono jeszcze kserokopiarki. Nuty dla pilarza przepisujemy dwa razy, bo nie mogę zostać bez swojej kopii, a jego partię wysyłamy pocztą. Wymaga to mnóstwa zachodu, bo telefony są tylko w biurach i w niektórych domach.
Wspomagamy się zapomnianą dziś formą: telegramem. Panie Pilarzu drogi proszę łaskawie podejść na pocztę i zadzwonić do naszego biura. Tak to mniej więcej wygląda. W końcu wszystko jest gotowe. Studio (M1 dziś im. Agnieszki Osieckiej), muzycy (Orkiestra PR w Warszawie), świetny dyrygent (Jan Pruszak). Zarezerwowane hotele, kupione bilety na pociągi dla naszych twórców, transport w Warszawie, umowy dla wszystkich i gotówka na wypłaty. Pan Darek Bielawski wydzwania do mnie po nocach z Anina, bo nerwy nie pozwalają mu spokojnie dochodzić do zdrowia. Nagranie muzyki z orkiestrą to dużo pieniędzy, a więc ryzyko i odpowiedzialność ogromna, a on zostawił do tej roboty trójkę trzydziestolatków (ja i dwóch jego zastępców).
Z kompozytorem sprawdzamy umiejętności pilarza. Gra, ale jak będzie z orkiestrą nie wiadomo. Jest mocno wystraszony. My również. Szczególnie, że nie mamy żadnych alternatywnych możliwości. Reżyser w zły scenariusz nie wierzy. A szkoda. Zaczynamy nagranie. Jest godzina 21.00. Tak mamy pracować przez kilka kolejnych nocy. Po godzinie sprawa jest jasna. Nasz dzielny pilarz nie da rady. Nie stroi z orkiestrą, gra nierówno, gubi się w nutach, jest pierwszy raz na profesjonalnym nagraniu i przeszło to jego najśmielsze wyobrażenie. Mamy kolejne pobojowisko.
Przerywam nagranie, orkiestra idzie na papierosa. Panu dziękujemy. Taksówka odwozi go do hotelu, dostaje jakieś honorarium za fatygę. My próbujemy się naradzać. Reżyser nie może pogodzić się z porażką (tak ładnie grał w tym Ciechocinku). Z kompozytorem próbujemy wymyśleć jakiś alternatywny instrument. Nie mamy na razie pomysłu. Samplerów jeszcze nie wynaleziono. Nie zrobimy takiego dźwięku na syntezatorze. Oczywiście nerwy i …… decyzja. Nagrywamy bez solisty, bo i tak orkiestrze za te noce musimy zapłacić, a ja próbuję znaleźć mistrza rzadkiego instrumentu. Dostaniemy dodatkowy czas w studio (za dodatkowe pieniądze). Mam jeden albo dwa dni.
Na razie nigdzie nie mogę dzwonić (jest noc, a zresztą telefon w radio nie ma tzw. wyjścia na miasto). Orkiestra siada do pracy, a ja ogłaszam: ratujcie może ktoś/coś? W następnej przerwie zaczynają pojawiać się propozycję. Najbardziej racjonalna: w szkole muzycznej na Krasińskiego, był taki nauczyciel skrzypiec. Grywał z jakimiś kapelami ulicznymi na pile, a normalnie jako skrzypek w orkiestrze. Rano jestem w szkole. Znam tylko nazwisko – „Szok”. Miejmy nadzieję, że to nie ksywa, on może już nie pracować, być na rocznym urlopie zdrowotnym, zagranicznym kontrakcie…. ale mam szczęście.
Człowiek tak się nazywa, jest w szkole i właśnie ma lekcje ze swoimi uczniami. Oczywiście mam piłę, oczywiście zagram, oczywiście nie ma najmniejszego problemu. Nuty? nie, po co, zagram a’vista. Stoję i słucham jak bajki o żelaznym wilku. To nie może być takie proste. Uprzedzano mnie, że oryginał. No, chyba, że sama ta piła to już czad. Tej nocy kończymy podkłady orkiestrowe, a więc umawiamy się na następny wieczór, mam po niego przyjechać taksówką do domu na Nowotki o 20:30.
Otwiera mi drzwi i wszystko jest jasne. Kaszkiet, apaszka, kraciasta marynarka. Cwaniak warszawki we własnej osobie. Rozumie pani, na pile to ja nie mogę tak po cywilnemu, bez charakteryzacji. No teraz to już stoję jak żona Lota zamieniona w słup soli. Ciekawe co mnie jeszcze czeka? Okazało się, że nic nadzwyczajnego. Pan wszedł do studia założył słuchawki. Dostroił się do orkiestry i prawie bez powtórzeń nagrał wszystko co było do zagrania. Nawet dodatkowe studio nie było potrzebna. Chyba sukces. Umawiam się, z kompozytorem i reżyserem, na następny dzień na montaż muzyki.
Ale pobojowisko to pobojowisko. Nad ranem karetka zabiera mnie z krwotokiem do szpitala. Poleżę dobry tydzień, a potem jeszcze dwa w domu. Mąż odwozi dziecko do przedszkola, spóźnia się do pracy, ale do WFDiF dociera taśma z nagraniem i moje notatki. Może muzykę z kompozytorem zmontuje Zbyszek Nawrocki – montażysta obrazu. Nic z tego, on jest w szpitalu już kilka dni. Ma zapalenie ucha i jakieś powikłania. Tego dnia nie udaje się nic. Jest jeszcze nadzieja, ze mnie wypuszcza i jakoś się pozbieram, ale po południu już wiadomo, że nie tak prędko. Chłopcy szukają za mnie zastępstwa i ostatecznie muzykę z kompozytorem montuje szefowa fonoteki Janeczka Kurec.
I jeszcze formalności. Raporty z nagrań, podpisy, pieczątki. Nagranie trzeba formalnie rozliczyć. Piękny musiał to być widok. Oddział ginekologii. Kobiety przykute do łóżek. Ja też. A nade mną rozłożone prowizoryczne biuro i Andrzej Gutowski, któremu dyktuję formułki, tłumaczę co z czym dodawać, podpisuję. Siedział tak kilka godzin, a w szpitalu nabrano przekonania, że muszę być kimś niezwykle ważnym.
Kiedy wracam do pracy, okazuje się, że to już nie pobojowisko, a prawdziwy kataklizm. Rozpoczęto zgranie (mieszanie dźwięku) filmu, ale któregoś dnia rano okazało się, że część podłogi w studio filmowym, jest o dobry metr niżej niż w reszcie sali. Podskórna woda podmyła fundamenty i w każdej chwili grozi katastrofa budowlana w całym budynku dźwięku. Nic dziwnego, że był to ostatni film tego reżysera. Każdy by się zniechęcił. A może wystarczyło zmienić tytuł?