Co raz więcej osób zna się na wszystkim i upublicznia bez skrępowania swoje niesprawdzone teorie jako prawdy objawione. Nie ponoszą za to żadnej odpowiedzialności, a przy okazji często mylą przyczynę ze skutkiem. Jedną z takich opinii jest twierdzenie, że: w polskich filmach dźwięk jest zły. Gdy zapytamy w których, okazuje się, że jest długa lista polskich filmów z dźwiękiem dobrym, a nawet wybitnym (Europejska Nagroda Filmowa 2016, za najlepszy dźwięk, film 11 minut, reż. J. Skolimowski, dla Radka Ochnio). Są to filmy polskie i przez Polaków, najczęściej w Polsce, udźwiękowione. Może kategoria złego lub dobrego dźwięku nie ma przynależności narodowej i terytorialnej?
Dlatego teraz pytamy: co w tym dźwięku jest złego? Dlaczego tak się może dziać? Na jakim etapie pracy nad filmem? A może z powodów od filmu niezależnych? Zacznę od końca, bo trudno ocenić cokolwiek, nie mając pewności, że oceniamy w warunkach właściwych. W naszej dziedzinie takim sprawdzianem jest wyświetlenie, bądź odtworzenie utworu audiowizualnego. Zakłada się, że widz będzie film odbierał w takich warunkach do jakich dany utwór zaplanowano i wykonano. Jeżeli nasze dzieło to film kinowy, musimy udać się do kina. I tam wszystko powinno być w jak najlepszym porządku. A jak jest naprawdę?
Dawno temu, kiedy filmy były mono i wyświetlano je z taśmy światłoczułej byłam na premierze filmu …I zdrada (M. Drążewski, 1991). Szef Wydziału obróbki taśmy WFDiF, o mało nie zamordował panów obsługujących kabinę, bardzo eleganckiego wtedy Kina Skarpa. Czarno-biała kopia złożona z archiwalnych zdjęć fotograficznych i filmowych była wykonana z wielką dokładnością i pracownicy laboratorium byli z niej dumni. Cóż z tego, skoro moc lampy projekcyjnej w kinie, przekraczała normę światła dwukrotnie, a więc cały film wyglądał jak prześwietlony. Nie wiem, jak wytrzymaliśmy to wszyscy, bo lepszy obraz widziałam na monitorze mojego stołu montażowego i to z kopii roboczej.
W książce specjalistów od prawa autorskiego Janusza Barty i Ryszarda Markiewicza opisany jest proces cywilny, jaki skutecznie wytoczył kompozytor muzyki do filmu właścicielowi pewnego kina. Autor był na projekcji, na której odtwarzano jęczący dźwięk i zawodzącą muzykę. To była jego muzyka. Powód? Nieprawidłowo założony materiał na projektor. A przecież może być jeszcze źle skalibrowana żarówka, która oświetla ścieżkę dźwiękową, nieumyta szyba przez którą film jest wyświetlany, poplamiony lub zakurzony ekran, sprzęgający się lub brumiący wzmacniacz, źle ustawiony off set na cyfrowym czytniku dźwięku, który spowoduje permanentny asynchron i wiele innych atrakcji.
Pamiętam przygotowania do premiery Pana Tadeusza w Teatrze Wielkim i Sali Kongresowej (A. Wajda, 1999). I minę Pawła Edelmana, kiedy się dowiedział, że ekran będzie miał kształt trapezu, a boki będą lekko nieostre, bo: inaczej się nie da i że nie da się też wyłączyć ferii świateł na kolejnych stopniach schodów i nad wyjściami z obu sal. Nasze miny nie były weselsze (dźwięk Nikodem Wołk-Łaniewski) – powinniśmy zrezygnować z głośników surround (dookólnych), a jeżeli nie to będą stały na balkonikach przy wejściu na scenę, bo: rozdano zaproszenia na wszystkie miejsca i nie ma gdzie tego postawić. Głośniki główne będą pod, a nie za ekranem, a subwoofer (głośnik tonów super niskich) lepiej zabrać, bo psuje scenografię. No i najważniejsze. Projekcja będzie analogowa, a nie cyfrowa, bo: nie ma innego projektora. W Kongresowej było jasno jak w dzień, a zbędnych głośników, nawet nie przywieziono. Próba była iluzoryczna, bo były kłopoty z cofaniem aparatury, a więc pokazano nam kilka minut filmu i odprawiono z kwitkiem.
Obie sale mają dla filmowego dźwięku niewłaściwą akustykę: za duży pogłos (zrozumiałość dialogów) i brak dźwięków odbitych od strony widowni (przestrzeń). Standard dla sal widowiskowych. Oczywiście sytuacja widzów w różnych częściach sali, jest kompletnie odmienna, a jaskółka (najwyższy balkon), nie widzi części obrazu. Co to były za projekcje? Czy na pewno pokazywano nasz film? Nie lepiej było na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Pomylono kolejność wyświetlanych rolek taśmy, projekcję przerwano i wznowiono po przerwie. W trakcie przygotowań do pokazu w TVP, Krzysztof Kolberger odezwał się nagle z prawego tylnego głośnika: Litwo ojczyzno moja! Jakie zaufanie można mieć do pozostałych parametrów tak przygotowanej sali? A w sprawie zdrowia psychicznego po takich przeżyciach, należy się udać na Litwę, która jest jak zdrowie.
Na premierach w Teatrze Wielkim bywałam wielokrotnie, ale nie wzbudzały już we mnie takich emocji, nawet jeżeli byłam w sprawy dźwięku zamieszana. Oglądałam też dzieła swoich kolegów i gdybym miała je oceniać na podstawie tego co słyszałam podczas tych pokazów, to… No właśnie. Pies Saba (W pustyni i w puszczy, 2001) ział w naszej części sali i zagłuszał dialogi. Robił to lokalnie, bo inni znajomi tej zadyszki nie słyszeli. W Karbali (2015), podobno całe partie dialogów były niezrozumiałe, ale akurat nie w tej części sali, gdzie siedziałam. Na premierze Popiełuszki (R. Wieczyński, 2009) miałam miejsce tuż nad główną lożą, a więc przez cały czas dźwięk był spóźniony o ładnych kilka klatek, co razem z pogłosem powodowało, że rozumiałam treść filmu tylko dlatego, że go znałam. Tak niesynchroniczną Zemstę (A. Wajda, 2002) oglądał z loży prezydent Aleksander Kwaśniewski, a wszystkie premiery najbardziej honorowi goście. Cześć krytyków po takim wydarzeniu pisze swoje recenzje. Co można ocenić, jeżeli film ogląda się w niewłaściwych warunkach? Wdzięczna jestem Multikinom różnej maści za ich istnienie. Liczne sale i obszerne foyer pozwalają na organizowanie premier na dużą liczbę widzów i stosowny bankiet. Dzięki temu przynajmniej filmy ogląda się w warunkach kinowych, a nie operowych. Chociaż zawsze możliwa jest projekcja na Stadionie Narodowym (Miasto 44, J. Komasa, 2014). I tam dopiero się działo…
Czasami za asynchron nie ponosi odpowiedzialności odległość widza od ekranu. Takiego pecha miał film Prymas. Trzy lata z tysiąca (T. Kotlarczyk, 2000). Asynchron i to rzędu kilku klatek, zaobserwowano we wszystkich kopiach cyfrowych zarówno w sali projekcyjnej WFDiF, jak i kilku najelegantszych wtedy kinach stolicy. Zrozpaczony producent zarządził wyświetlanie filmu z analogowym dźwiękiem, który był synchroniczny. Zagadka wyjaśniła się kilka miesięcy później, gdy taki sam asynchron odkryliśmy w kopii cyfrowej Ziemi obiecanej. Ponieważ kopia miała też inne mankamenty, zabrałam film na salą zgraniową i tu dźwięk był synchroniczny. Kontrola firmy Dolby wykazała, że off set w czytnikach cyfrowych wszystkich feralnych sal ustawiał ten sam pracownik i wszędzie pomylił się dokładnie o pięć klatek.
Przed każdą ważną projekcją w kinie pojawiają się operatorzy obrazu oraz dźwięku i sprawdzają przygotowanie sali, najlepiej przy pomocy testów. Często kino testu nie posiada, albo odtworzony na prośbę ekipy filmowej test, wygląda i brzmi równie źle jak nasz film, co znaczy, że w takim kinie żadne projekcje nie powinny się odbywać. A przecież się odbywają i to po kilka dziennie, tyle, że bez udziału niewygodnych gości. Po takich projekcjach ludzie także wyrażają swoje opinie o obrazie i dźwięku. No i oczywiście winni są operatorzy, bo przez nich nie widać i nie słychać, albo widać i słychać nie bardzo. Strojeniem aparatury kinowej zajmują się wyspecjalizowane firmy, ale na zlecenie właściciela kina! Nie przed każdą projekcją pojawia się ktoś ciekawski, który chce kino skontrolować, a zresztą: kto mu na to pozwoli?
Któregoś roku spędzałam wakacje w Karpaczu. Chodziliśmy po górach, jeździliśmy na rowerach, odwiedzaliśmy okoliczne miasteczka i stare zamki. Odkryliśmy też miejskie kino. Syn spisał repertuar i zaplanował rozrywkę na kilka wieczorów. Skończyło się na jednym. Wyświetlano Szklaną pułapkę ileś tam. Film w formacie Dolby Digital, ale opcjonalnie możliwy do odtworzenia w formie analogowej (Dolby Stereo). I tak go odtworzono, tyle że mono. Miejscowa publiczność była zachwycona, bo zawsze tak filmy oglądała i nie wiedziała, że ten dźwięk powinien brzmieć inaczej. My niestety raczej byliśmy załamani. System Dolby, najprościej tłumacząc, przy zapisie sztucznie podnosi poziom rejestracji dźwięków cichych. Przy odtwarzaniu odtwarza je z niższym poziomem, przy okazji obniżając także poziom szumu taśmy. A jeśli się przy odtwarzaniu nie zastosuje odpowiedniego przetwornika, to ruch uliczny, deszcz, a nawet śpiewające ptaszki mogą zabić swoją mocą, a na pewno zagłuszą z lekka dialog. I taka była właśnie ta projekcja. Wielokrotnie byłam obecna na projekcji kontrolnej w miejscu, które uznał za dobre operator obrazu, a po przeglądzie miałam przerażonemu reżyserowi do powiedzenia tylko tyle, że to nie jest sala dla dźwięku, a skoro było dobrze na sali zgraniowej, to ja upieram się, że tak właśnie brzmi nasz film. Tak stało się z filmem Ojciec (A. Urbański, 2015). Za chwilę ten fatalny dźwięk, tylko odtworzony we właściwych warunkach dostał nagrodę za skonstruowanie dodatkowej warstwy narracyjnej, solidną postprodukcję, interesujący montaż efektów i muzyki, dobre, dynamiczne zgranie, jak pięknie opisało naszą pracę (dźwięk na planie – Marysia Chilarecka, udźwiękowienie – Bagieta, czyli Michał Bagiński) jury festiwalu Młodzi i film w Koszalinie.
Newralgicznym elementem każdej projekcji jest poziom odtwarzania dźwięku i głośność. Z jednej strony, jeżeli film odtwarzany jest w systemie Dolby Stereo, to odpowiednia moc danego dźwięku jest sygnałem dla systemu redukcji szumów, czy należy go przy odtwarzaniu osłabić, czy pozostawić w spokoju. Jeżeli coś przy dekodowaniu pójdzie nie tak, albo tła i atmosfery są zbyt głośne, albo osłabieniu ulegną niektóre ważne dźwięki np. także dialog, a w obu przypadkach taki dialog trudno zrozumieć. Na szczęście problem ten znika przy zapisach cyfrowych, bo tam poziom odtwarzania jest odgórnie zdeterminowany.
Pozostaje głośność projekcji, która nie zależy od systemu odtwarzania, jest regulowana przez operatorów kabiny i zmienia się w dużym zakresie, zależnie od np. liczebności widowni. Nasze ciała, a także nasze ubrania, wchłaniają dźwięk niezwykle intensywnie, powodują też wrażenie wytłumienia. Dlatego głośność trzeba każdorazowo ustawić inaczej. Jak? Na wyczucie. Dla młodszej widowni głośniej, dla starszej – ciszej. A jeżeli publiczność zajmie salę nierównomiernie? Jeżeli będzie nadkomplet?
Pamiętam premierę filmu Matka swojej matki (R. Gliński, 1996). Na sali ludzi było tak dużo, że stali w przejściach, część siedziała pod ekranem. Dźwięk brzmiał, jak w zaśnieżonym mieście, bo śnieg jest materiałem super tłumiącym. Równie nieudana była projekcja. Mimo bardzo głośnego odtwarzania, publiczność wchłaniała prawie wszystko, a częstotliwości wyższe zdecydowanie mocniej niż inne. Z trudem rozpoznawałam efekty naszej pracy, a po kilkunastu minutach wyszłam. Może wtedy się poprawiło, bo o jednego wchłaniającego i to dużej wagi, było mniej? Często zdarzają się relacje z tej samej projekcji, gdzie na przedzie kina: było zbyt głośno, a z tyłu kina dialog nie był w całości zrozumiały, bo było zbyt cicho. A wtedy jakie pytanie powinniśmy zadać?: Jak zrobiono ten dźwięk? Jak zaprojektowano kino? czy Jak odtworzono projekcję?
We wszystkich opisanych przypadkach, dźwięk brzmiał w trakcie projekcji inaczej, niż zaplanował i zrealizował go operator dźwięku. Na pewno nie brzmiał lepiej, a raczej gorzej lub całkiem źle. I za każdym razem w mniemaniu odbiorców, winni byli ci, którzy przy powstawaniu takiego dźwięku pracowali. Ale to już materiał na kolejną opowieść.