Lepiej już było

You are currently viewing Lepiej już było

Gdy człowiek próbuje zaparkować samochód w centrum Warszawy i to w sobotę wieczorem, przed restauracją, czy teatrem, trudno oprzeć się takiemu wrażeniu, że lepiej to już było. Ja w zasadzie do centrum już jeżdżę tylko metrem i tak radziłam mężowi (nie posłuchał), który docierał na premierę z domu (i mógł się zatrzymać na parkuj i jedź). Natomiast ja miałam wykłady na Grochowie do 18.30 i musiałam najpierw jakoś tam dojechać, a potem wrócić, czyli nie było innego wyjścia. Samochód był mi potrzebny, żeby szybko i żeby w ogóle, a więc pozostawało mozolne poszukiwanie wolnego miejsca.

Można było oczywiście nie pójść, ale taka opcja właściwie nie była brana pod uwagę. Szczególnie, że reżyser spektaklu na który się wybieraliśmy, Wojtek Adamczyk, pofatygował się kilka dni wcześniej, aby osobiście dostarczyć mi zaproszenie na premierę. A zresztą, tam na prawdę warto było pójść i tylko poważne perypetie życiowe mogły sprawić, abym z tej czystej przyjemności musiała zrezygnować. Stawałam więc na rzęsach.

Pod teatr dojechałam 18.45 i dzięki dużej determinacji udało mi się w ciągu 15 minut zaparkować na Waryńskiego tuż za Nowowiejską. Oczywiście, w strugach deszczu, dobrnęłam do Współczesnego przekonana, że zgodnie z umową mąż będzie wcześniej, żeby się nie spieszyć i nie biegać, bo już żadne z nas nawet nie może. Ale męża nie ma. Dzwonię.

– Już jestem, tylko się zaparkuję.No to chyba na następny spektakl zdążysz. Ja nie mam nawet zaproszenia, i sterczę jak kołek.

Stoję w hallu, odkłaniam się i kłaniam na prawo i lewo, wcale to nie jest komfortowa sytuacja, ale nie mam innego wyjścia. Przez chwilę rozmawiam z żoną reżysera, bo ona, wiadomo, też w taki wieczór bywa porzucana, ale są sprawy ważne i ważniejsze. Kupuję program, żeby mieć jakieś zajęcie. Mąż dzwoni do mnie jeszcze dwa razy, bardzo się dziwiąc sytuacji parkingowej. Wreszcie wpada po pierwszym dzwonku. Zaparkował na Placu Konstytucji przy Koszykowej. Zmókł, bo w pośpiechu nie otworzył parasola. A wejście do metra tuż przy teatrze. Na drugi raz będzie wiedział i nic nie będzie już mu się wydawało.

W sprawie parkowania w centrum Warszawy na pewno bywało lepiej i lepiej na razie nie będzie. Na szczęście mój mąż nie jedyny przeżył takie zdziwienie. Spóźniło się sporo ludzi, w tym kilku dużo ważniejszych od niego gości, a więc początek spektaklu się opóźnił. Dobra nasza. Nie mniej przepychamy się przez cały rząd siedzących już ludzi, wszystkich grzecznie przepraszając, ale i ruszając z foteli. No, bo miejsca mamy królewskie, na samym środku.

Lepiej już było to tytuł spektaklu, na który wtedy się spieszyliśmy i który znów grany jest w teatrze Współczesnym przy pełnych salach. Autorka Cat Delaney i typowa komedia w dobrym angielskim stylu, wesoło ukazująca poważny problem. Polacy zrobili by dramat z życia podstarzałej aktorki szekspirowskiej, która przymiera głodem i nie ma na zapłacenie za czynsz, prąd, telefon, a nawet na wykarmienie ukochanego kota, który okazuje się martwy już na samym początku sztuki, a próba jego nielegalnego pochówku uruchamia całą lawinę wydarzeń. Humor angielski w takim momencie wygrywa ze wszelką konkurencją.

Sztuka ma też mnóstwo odniesień do naszej niewesołej rzeczywistości, a angielskie żarty brzmią przynajmniej dwuznacznie. No wieloznacznie właściwie. Bardzo jest to przyjemne, kiedy traktowani jesteśmy jak inteligentna publiczność, zostawia się sporo miejsca na własne przemyślenia, domysły i interpretacje. I to także zarówno autorce, jak i wykonawcom świetnie się udało.

W roli głównej – Esmeraldy Quipp brawurowa Marta Lipińska. Jest denerwująca, nostalgiczna, zabawna, zdystansowana do siebie i świata, całkiem abstrakcyjna i rozczulająca. Jest też wielką, dramatyczną aktorką szekspirowską, która cytuje całe fragmenty jego sztuk i robi to po mistrzowsku. Wszystkie kolory tęczy i aktorstwo najwyższej próby bez względu na aktualnie prezentowany gatunek.

Akompaniuje jej siedem wspaniałych dziewczyn i dwóch panów. Grają wszystkie pozostałe role, tzn. właściwie każdy gra po kilka ról i epizodów, w tym Zbyszek Suszyński nawet właścicielkę kantyny. To powoduje, że zamęt jest jeszcze większy, a pojawiające się postaci niezwykle charakterystyczne. Rzadko się zdarza sztuka w której jest tyle kobiecych kreacji i to tak barwnych i różnorodnych. Ale sztukę napisała kobieta, co wiele wyjaśnia, bo kobiety są pod tym względem lepszymi od mężczyzn obserwatorami. Poza tym sztukę wyreżyserował Wojtek Adamczyk, który jest wyjątkowym facetem, o zmyśle obserwacji prawie kobiecym (komplement!).

Akcja rozkręca się leniwie, chwilami jest nawet smutno i sentymentalnie (śmierć kota, zatarg z gospodarzem domu, początek wizyty na posterunku policji). Potem robi się co raz zabawniej, a drugi akt to już czyste fajerwerki. Co chwila zrywała się burza oklasków, uzupełniona gromkim śmiechem rozbawionej widowni. Oczywiście spektakl kończy się niespodziewanym happy endem, a Marta Lipińska tańcząca pod czarnym parasolem wśród płatków złotego deszczu to już tylko zaproszenie do finalnych oklasków. Publiczność wybrała wariant klaskania na stojąco. Rzęsistymi brawami nagradzano też cały zespół aktorski, a przede wszystkim reżysera, który na chwilę pojawił się też na scenie.

Bardzo prosta i oryginalna scenografia, a przede wszystkim kostiumy, które zaprojektowała córka Jana Englerta – Anna (pamiętam ją z pierwszych odcinków serialu Dom, reż. Jan Łomnicki, zdjęcia były już w 1979, a ona chodziła z siostrą bliźniaczką do przedszkola, filmowa taksówka dowoziła je do nas na plan, jeżeli rodzice nie mogli ich na czas odebrać). Do tego ragtimowo – jazzująca, dowcipna, lekka, ale i chwilami liryczna muzyka.

Nie wiadomo co działo się dalej, kiedy opadła kurtyna, bo kiedy opuszczaliśmy salę z za kulis dochodziły piski, śmiechy, wrzaski i różne inne odgłosy. Tak to jest pracować z babskim zespołem. Mężczyźni są bardziej zdystansowani i mniej emocjonalni. Opłacało się walczyć z parkingami, brnąć przez deszcz i wracać po nocy w deszczu do domu. Za to we wspaniałych humorach.

Mój udział w całym tym zamieszaniu? Pozwoliłam reżyserowi bez ograniczeń buszować po moich muzycznych zbiorach, żeby wybrał sobie muzykę o jakiej marzy. Wspomagaliśmy go wybierając z półek pudełka i udostępniając całe działy w internetowych wyszukiwaniach, z którymi jesteśmy zaprzyjaźnieni, a potem Karol pomógł utwory poskracać i porobił ładne zakończenia. W programie można przeczytać Muzyka z Fonoteki Sonoria i to zawsze jest duża radość, bo przebywamy w dobrym towarzystwie.

Wojtek lubi zajmować się muzyką, a więc dzielimy się robotą, którą zazwyczaj wykonuję sama w całości. To mój jedyny taki reżyser, ale żyjemy w zadziwiającej symbiozie chyba już ze sto lat (od Tata, a Marcin powiedział, 1993 – 1999). Przygotowuję mu banki muzyki z fonoteki na zadane tematy, czyli zapasy z których bez obaw o prawa autorskie i pokrewne, może korzystać. Wspomagam kompozytorów, zabiegam o kolejne opracowania i tematy tak, aby reżyser miał jak największy wybór. Proponuję utwory, jeżeli treść tego co robimy wymaga konkretów. Też najczęściej jest to zestawy do ostatecznego wyboru (Tancerze, Dziewczyny ze Lwowa). Jeżeli trzeba ustalam właścicieli praw, kupuję licencje i covery (Tancerze).

Czasem czuję się jak podkuchenna, ale u takiego kucharza jak Wojtek warto pracować na każdym stanowisku. Zresztą, kiedy robi się groźnie (napisana muzyka nie do końca nam odpowiada, lub jest jej za mało, założona konstrukcja się nie sprawdza), zawijam rękawy i siadam sama walczyć z materią (Nowe lata miodowe, Halo Hans). Przygotowuję różne wariantami opracowania, poszukuję i wskazuję różne możliwości, gnębię o nowe propozycje kompozytora, uzupełniam braki z zasobów fonoteki. Póki nie wypłyniemy na czyste wody. I zawsze jak dotąd wypływamy, a ja wracam na swoje stanowisko pomocnika i pełnię je z honorem i gracją.

Do spektakli teatralnych, które reżyseruje Wojtek szykuję też efekty dźwiękowe, a moi pracownicy montują z nich całe scenki, bo nasz reżyser lubi opowiadać muzyką i dźwiękiem. Takie karkołomne konstrukcje jak nieudana próba powieszenia się w łazience, zakończona jej zdemolowaniem, czy szaleńcza pogoń karetkami i policją po mieście przygotowaliśmy do poprzedniego spektaklu. Najweselszym tego przykładem jest fragment recenzji, ze spektaklu Thomasa Middletona – Zwodnica, który powstał chyba w 1995 r. dla Sceny Kameralnej Teatru Polskiego (obecnie Teatr Sabat Małgorzaty Potockiej): – A Pani Małgosia to powinna robić filmy przyrodnicze.

Przez kilka lat całe omówienie wisiało u nas w studio na honorowym miejscu. Napisał tak ktoś, omawiając bogactwo dźwięku, którym wypełnialiśmy skromne dekoracje i umowność wszelkich innych elementów, do jakich musiał ograniczyć się spektakl wystawiany w tak skromnym miejscu. Aktorzy grali tę szekspirowską sztukę w kostiumach z płótna, bo w teatrze nie było klimatyzacji i temperatura była tropikalna, a mury zamczyska narysowano na kolejnych płóciennych płachtach. Tylko dźwięk był kompletnie naturalistyczny. Zorganizowałam przekonywujący pożar i dramatyczną burzę, nie licząc ptactwa opowiadającego o porach dnia i nocy. Całość uzupełniłam monumentalną muzyką ilustracyjną, ilekroć sytuacja wymagała mocniejszych środków.

Premierę spędziłam pomagając akustykowi w kabinie dźwięku, a raczej schowku po powierzchni 4m2, który dzielnie pełnił taką rolę. Nie poszłam się ukłonić, bo wyglądaliśmy oboje, jak byśmy wyszli właśnie spod prysznica i to w pełnym wieczorowym ubraniu. Temperatura w pomieszczeniu dochodziła chwilami do 70˚C. To nie tylko był po prostu upał – nas grzała także solidna analogowa aparatura, w którą wyposażony był teatr.

TEATRY ZNÓW SĄ OTWARE! Wystartował również Teatr Współczesny, a do repertuaru wróciła sztuka Lepiej już było, którą niezwykle gorąco polecam, a tutaj możecie przeczytać więcej na jej temat i zarezerwować bilet -> Teatr Współczesny