Haracz szarego dnia (1983)

You are currently viewing Haracz szarego dnia (1983)
Haracz szarego dnia, reż. Roman Wionczek

W czasie, gdy pracowałam jeszcze na etacie w WFDiF, był w naszych umowach o pracę taki niepozorny punkt: oraz inne polecenia kierownika wydziału. I rzeczywiście w zimę stulecia, wszystkich zdolnych do utrzymania łopaty zapędzono do odśnieżania terenu wytwórni, a przede wszystkim zrzucenia śniegu z dachów, bo te groziły zawaleniem. Kiedy indziej przez kilka dni z dwoma innymi osobami prowadziłam inwentaryzację, czyli liczyliśmy magnetofony, głośniki itp. i naklejaliśmy im nowe numery identyfikacyjne.

Najbardziej spektakularnym było polecenie, abym porzuciła wszystkie obowiązki asystenta (zwijanie szmelcu, sprzątanie montażowni, pomoc szefowi w przygotowaniu muzyki i montażu, a często zastępstwo w tych działaniach), opracowała muzycznie i zmontowała zlecony mi film. To akurat było przyjemne, a film (bardzo dobry o Bolesławie Prusie) zlecono mi, bo praca z Jerzym Makarczyńskim zajmowała wiele czasu, a nas rozliczano z minut / metrów opracowanej i zmontowanej muzyki.

Ja miałam już uprawnienia do samodzielnej pracy i oczywiście robiłam samodzielne filmy, ale tak postawione zadanie, zwalniało mnie z innych uciążliwych obowiązków i to na cały miesiąc. Dodatkowo, także takim poleceniem, zobligowano szefową fonoteki, Janeczkę Kurec, do pomocy, czyli jeżeli miałam montażownię wynajętą na popołudnie to i fonoteka musiała być wtedy otwarta. Nigdy więcej nie dostałam tak wspaniałych warunków do pracy.

Inne polecenia… zabrzmiały złowieszczo, kiedy ogłoszono stan wojenny. Wtedy pojawili się dotychczas niedoceniani reżyserzy, którym dano szansę, pod warunkiem, że będą robili słuszne filmy. Nie wszyscy przy tych filmach chcieliśmy pracować, a musiały być zrobione, czyli pracowników rekrutowano z łapanki. Najlepszym tłumaczeniem było, że właśnie pracujemy przy innym równie ważnym (a mniej obrzydliwym) filmie (ja filmach), no i nie damy rady. Na nasze szczęście wszystkie te dzieła leżą gdzieś na dnie archiwów i ślad po nich zaginął, bo nie dało się urzędowo wykreować geniuszy z miernot, a ze złych scenariuszy, pasjonujących historii. Powinno być to przestrogą, dla tych, którzy właśnie próbują powtórzyć, już raz skompromitowany model.

Nie było to łatwe. Wielu kolegów nie miało innej pracy, więc ustaliliśmy, że wtedy prace przyjąć muszą (inaczej jako bezrobotni, bo przecież wyrzucą ich z etatu, zostaną wysłani na Żuławy, razem z innymi pasożytami społecznymi), wykonać maja ja profesjonalnie, ale strajk włoski, będzie mile widziany. Czyli powoli, dokładnie, bałaganiarsko. Można dyskutować z laboratorium, układać ścinki, lub nie móc ich znaleźć, chodzić na zwolnienia, do lekarza itd. Naszym największym osiągnięciem, były post synchrony do filmu Mieczysława Waśkowskiego, które co dzień realizował inny operator dźwięku, bo właśnie tylko on mógł.

Mnie się do pewnego czasu znakomicie to udawało kluczyć. Nie pracowałam nawet przy Katastrofie w Gibraltarze (reż. B. Poręba), chociaż chciano mi dać za to mieszkanie spółdzielcze bez kolejki. Ważniejsza była możliwość popatrzenia na własne odbicie w lustrze. Wybór proponowanych mi filmów nie porywał, ale zawsze. Były filmy dla młodzieży z Janem Kidawą, Pobojowisko z Janem Budkiewiczem (1984), a przede wszystkim Haracz szarego dnia z Romanem Wionczkiem.

Roman Wionczek (1928-1998) był miłym człowiekiem. Pracował w WFDiF, najpierw jako operator PKF, a potem operator i reżyser filmów dokumentalnych. Znałam go dobrze. Był laureatem wielu nagród, a jego filmy były cenione. Nie wiem jak to się stało, ale pozwolono mu debiutować filmem fabularnym Sekret Enigmy i serialem Tajemnica Enigmy (1979), do własnego scenariusza. Film był bardzo niedobry i zniszczył temat, bo do dziś nic więcej nie nakręcono, a przecież to jedna z najbardziej fascynujących, sensacyjnych i szpiegowskich historii z nauką i wojną w tle. Od tego momentu skończyły się też wszelkie nagrody i pochwały, chociaż przeszedł na ciemną stronę mocy i bardzo się starał.

Były to czasy, kiedy nasze honoraria zależały od posiadanej kategorii zawodowej, a początkiem kariery było prawo debiutu (kiedy miało się już odpowiedni dorobek asystencki) i pozytywnie oceniony debiut, czyli samodzielna realizacja w swojej dziedzinie. Oczywiście po realizacji Sekretu Enigmy, koledzy z komisji, filmu za wystarczający na debiut fabularny nie uznali. Pamiętam też emocjonalną wypowiedź Krzysztofa Zanussiego, chyba na zjeździe SFP, aby wprowadzić kategorię odmowa prawa do debiutu na zawsze. Rzeczywiście, w tym czasie było kilka przypadków, kiedy filmy, niekiedy kolejne tych samych pretendentów, nie były uznawane za pozytywnie zaliczony debiut. Ta grupa właśnie głównie znalazła zatrudnienie w stanie wojennym, a przynajmniej dostała takie propozycje.

W stanie wojennym Pan Roman dostał ofertę od Zespołu Profil (szef Bogdan Poręba) i zrobił film o dzielnym oddziale Armii Ludowej, pięknej młodzieńczej miłości i oczywiście dramatycznej, bezsensownej i bohaterskiej śmierci. Przypomniałam sobie to wydarzenie, kiedy przeczytałam wiadomość o śmierci Marka Wysockiego, bo on grał w tym filmie główna rolę i zaśpiewał swoją piosenkę Zgubione dni. Aktorzy także musieli lawirować i wybierać tak, aby przeżyć, ale swego wizerunku na trwałe nie zhańbić.

Marek był świetnie rozpoznawalną osobą, a moje starsze dziecko, uwielbiało programy dla dzieci z jego udziałem, a nawet wymogło kiedyś udział w nagraniu, bo zawsze w programie uczestniczyła grupka dzieci. Marek ją wtedy zaprosił, a szczęście Justyny nie miało granic. Na moje z kolei szczęści, szybko okazało się, że nagranie trwa cały dzień, a dzieci niewiele widzą, bo siedzą z opiekunkami w bufecie koło studia i nudzą się jak mopsy. Pewnie rodzice dostarczali je tam, bo za występy był jakieś honorarium i miraż dalszej telewizyjnej lub filmowej kariery. My miałyśmy lepiej, bo siedziałyśmy w kabinie realizatora dźwięku (Eli Lasockiej), a więc było wspaniałe zajęcie dla małej dziewczynki. Do dalszych występów dziecko na kilka lat się zniechęciło.

Wielkiej kariery filmowej Marek nie zrobił. Grał w serialach, a jego naprawdę dobrą rolą była tytułowa rola w filmie Pan Samochodzik i praskie tajemnice (reż. K. Tarnas, 1988).

A Haracz… jak haracz. Pierwowzorem była powieść słusznego autora Janusza Krasińskiego. Film był, oględnie mówiąc, mierny i topornie wyreżyserowany (jak Enigma). Muzykę napisał Andrzej Korzyński i oczywiście była dobra, ale filmu uratować nie była w stanie.

Siedzieliśmy na kolaudacji z moją przyjaciółką Małgosią Lewandowską i montażystą Zbyszkiem Nawrockim, ukryci za Okopami Świętej Trójcy, jak zwykliśmy nazywać konsoletę rocznik 1938, która stała w studio S 1 WFDiF. Z przodu cały kwiat Zespołu Profil, i wszyscy na wstępie podkreślają, jak cenny, potrzebny i właściwy jest ten film, a potem każdy opowiada, jak mógłby być lepszy w jego realizacji, bo on to by zrobił tak, tak i jeszcze tak. Żenująca dyskusja trwała kilka godzin. Film przyjęto z najwyższą oceną artystyczną i wszelką, a nas bolały brzuchy, bo z nerwów zjedliśmy kilka kilo czereśni.

Po tym sukcesie Roman Wionczek w nagrodę, albo wręcz przeciwnie, dostał propozycję zrobienia kolejnego słusznego filmu. Tym razem była to Godność (1984), a potem Godność II, czyli Czas nadziei (1986) i to był koniec naszej współpracy. Filmu nie widziałam. Podobno był bardzo niedobry, ale uciekłam z pokoju kierownika produkcji, kiedy mi go proponował i w kilku zdaniach próbował streścić. To co mogłam zrobić, to zawiadomiłam pocztą pantoflową, zagrożonych propozycją kompozytorów. Udało się, nikogo nie namówiono. Muzykę do filmu w ramach inne polecenia…. Wybrała w fonotece WFDiF bezrobotna wtedy koleżanka.

Nie był to jednak koniec kariery reżysera. Przygotowywał spektakle dla teatru TV, filmy telewizyjne dokumentalne i fabularno-dokumentalne. Nieprzerwane pasmo sukcesów zakończyły sławetne wybory w 1989 r. Od tego czasu nie było nie tylko nagród, ale nawet filmów.

Mnie inne polecenia… dopadły, kiedy wróciłam do pracy, po urodzeniu drugiego dziecka (1986). Dlatego pracowałam przy filmie Mieczysława Waśkowskiego Epizod Berlin West, oczywiście w trybie strajku włoskiego i byłam w swej nieudolności nie do pobicia. Byłam też bezkarna, bo skąd oni by wzięli drugiego takiego konsultanta? Parafrazując dialog z filmu Sara (reż. M. Ślesicki, 1997).